Dlaczego „seniorałki” - czyli wyjaśniam tytuł bloga

09:50

Pomysł na tytuł przyszedł mi do głowy w czasie okołoświątecznym, kiedy na każdym kroku dopadały człowieka kolędy lub pastorałki grane i śpiewane na koncertach, opłatkach, w radiu i telewizji, w domu i zagrodzie – czyli bezustannie i wszędzie. Nie mam nic przeciwko i nawet lubię. No i  podziwiam inwencję twórców, którzy inspirowani narodzinami dzieciny potrafią tworzyć o śniegu, zapachu pierogów, osiołku, czy nadziei. W tym  roku przypadkowo usłyszałam jakąś definicję pastorałek - że to właśnie takie utwory o wszystkim, co świąteczne.

I wtedy mnie olśniło - to znakomita formuła dla moich zapisków na temat procesu dojrzewania do wieku poważnego (ładny eufemizm zamiast zwykłego starzenia się). Tak sobie myślę, że nikt nie powiedział mi jak przejść przez okres dorastania. Przeszłam i tyle. Nawet nie zauważyłam kiedy. Głupot narobiłam ile wlazło i przeszłam. Nikt nie powiedział, jak wejść w dorosłość. I znowu – weszłam spontanicznie i trochę bez refleksji. No ale przy obecnym stanie świadomości  i  przy zbiorowej niechęci do starzenia się, w ten wiek dojrzały chciałabym wchodzić uważniej. Może także spotkać się z tymi, którzy podobnie, jak ja konstatują ze zdziwieniem nieuchronność przemijania i różne sprawy z tym związane. W tym wszystkim oczywiście najbardziej interesują  mnie te różne sprawy dookoła seniora.

Stąd seniorałki.

Ale póki, co kojarzę to także z seniorą. Bo kobieta senior to seniora i pisze seniorałki.

Ot i wszystko!
Wiosna idzie i na Ukrainie nadzieja
Czytaj więcej »

oberwało mi się

10:44
Czytelniku Drogi!
Napisałeś "cieszysz się, bo widocznie masz powody, choć okrągła rocznica nie zwalnia od krytycznego spojrzenia". 
Cieszę się, MIMO  krytycznego spoglądania. Na to krytyczne mam czas codziennie. Ale, jak już jest rocznica, jak jest święto to krytyczne patrzenie odstawiam na bok. I już!
Jest czas refleksji, jest czas pracy i jest czas wesela.
Tak mi się wydaje. Pisząc o utyskujących panach i paniach myślałam o harcownikach z Partii Pana Ziobry i Pani Kempy, którzy gromkim głosem z Brukseli wołali w tym dniu  o nieprawościach i nierównościach. A głos ten brzmi według mnie mocno fałszywie. Szczególnie w ich wydaniu.
Nadal jestem przekonana, że wtedy uratowano nasz kraj. I z tego się cieszę!
Bardzo bym chciała, byśmy umieli go wspólnie poprawiać. Ale to nam ciągle nie wychodzi i trzeba być krytycznym i uważnym.
No i na koniec tej polemiki - przyznam się - mam feler od narodzin. Bardzo w sobie pielęgnuję swoją zdolność do cieszenia się. Zawsze pomagało i dziś pomaga! szczególnie teraz w życiu dojrzałym , bo ono prawie każdego dnia daje blachę w czoło. A mniej odpornym od tej blachy, żyć się może odechcieć.
Tymczasem pozdrawiam serdecznie wszystkich zawiedzionych i rozczarowanych. I szczerze życzę dobrej zmiany.
Czytaj więcej »

25 lat po

01:02
Pojawienie się Czytelnika zamąciło moją myśl, z którą siadałam wczoraj do komputera. Chciałam odnotować najważniejsze wydarzenie z mijającego tygodnia - 25 rocznicę okrągłego stołu. Tamte lata pamiętam dobrze, bo byłam już dorosła i na tyle dojrzała, by rozumieć znaczenie tego, co się dzieje wokół. I dobrze pamiętam swoją niewiarę i powątpiewanie w sukces tych rozmów. Na całe szczęście w moim kraju znaleźli się  ludzie mądrzejsi i doprowadzili rzecz do końca.
Powoli, świadomie i konsekwentnie.
Po 25 latach trudno nie zauważyć zmian i korzyści z nich płynących. Mnie jednak, jak zawsze w takich okolicznościach, zaskakuje reakcja niektórych pań i panów, którzy w dniu ważnej rocznicy głośno krzyczą o zmowie i zdradzie okrągłego stołu.  Mam pewien kłopot z oceną  tych zachowań.
Ciekawe, czy jak idą na 25 rocznicę ślubu pary po kilku kryzysach małżeńskich, zdradach i powrotach, to też zamiast ich wspierać i gratulować  wrzeszczą o błędach, wypaczeniach?
Zazwyczaj najbardziej cudzych błędów pilnują ci, którzy sami mają grzechy na sumieniu. W tym przypadku pewnie jest tak samo. Więc jak przy każdej niestosowności zachowania, lepiej przemilczeć i z ubolewaniem pokiwać głową!
A ja się cieszę, że wtedy się udało!
Bardzo!
Czytaj więcej »

Jest czytelnik!

04:25

Dla początkującej blogerki żywy czytelnik z myślą własną, to skarb największy. I radość, jak trafienie w totka. Dlatego od wczoraj idę przez życie z większym uśmiechem. Czytelnik się odezwał, w dodatku zgodził się ze mną w kwestii czytania dzieciom. I jeszcze zadał pytanie, co czytać, żeby dzieciaki miały radość i przeżycie.

No właśnie! Z tym jest problem, bo ja w tym względzie mam doświadczenia okrutne i nikomu takich nie życzę. Jako dziecko czytałam wszystko z pasją od momentu, w którym samodzielnie składałam litery i nie musiałam mojemu zasypiającemu nad książką ojcu dopowiadać ciągu dalszego jego ulubionego "Wróbelka - Elemelka" albo "Pchły Szachrajki" czy "Szelmostw Lisa Witalisa". Tato miał zdolność szybkiego zasypiania, a ponieważ jak wiadomo drukowane męczy, nad książką i przy wieczornej lekturze zasypiał szybko. Byłam brutalna i szturchańcami domagałam się swoich praw słuchaczki. Więc codzienne czytanie przebiegało w przyjaznej choć dość nerwowej atmosferze, bo ojciec potrafił zasnąć w najlepszym momencie. Dlatego szybko odkryłam, że samodzielne czytanie ma wiele zalet.

Po pierwsze czytałam, książki, które wciągały  i nie pozwalały oddychać. A potem zasnąć. Więc do nocy z latarką i zaraz po szkole zamiast sprzątania, czy obiadu. Byle skończyć. A przed samym końcem musiałam przestać - żeby być z tą książką, jak najdłużej, by odwlec rozstanie. Tato uwielbiał się bawić słowem - stąd jego ulubione lektury, to był przede wszystkim Brzechwa i zabawne wierszyki. No i pewnie gdybym nie wzięła sprawy w swoje ręce, to czytałby mi tego Elemelka z uporem maniaka. Nie zauważył chyba, że oprócz wróbelków są inne ciekawe rzeczy.

Jako dorosła kobieta i matka postanowiłam wyciągnąć wnioski z postępowania mojego Ojca i czytać synowi różne książki. I tu pojawił się problem, bo syn mi się trafił wyjątkowy i on chciał tylko o rurach. Miał taką książeczkę z serii "Poczytaj mi mamo" (to nie było w zgodzie z gender!), która prócz tego, że była brzydka, na brzydkim papierze , to jeszcze miała beznadziejny tekst. Rzecz dotyczyła historii jakiegoś wysokiego budynku, w którym były rury kanalizacyjne i wodociągowe. I w nich płynęła woda i bulgotało. I to z grubsza koniec tej historii. A na obrazkach była plątanina rur. No ale mój syn umiłował tę książkę. I nawet , kiedy po wielkich wojnach albo innych podchodach udało się wprowadzić inną lekturę, to i tak na koniec czytania rury wracały na tapetę.

Chyba napisał to jakiś miłośnik hydrauliki. Do dziś nie rozumiem, czemu ta książka tak przypadła do gustu mojemu dziecku. Kiedy tylko brałam inną, rozpoczynała się wojna o rury. Próbowałam różnych chwytów. Bez skutku. Chyba dlatego nauczył się czytać samodzielnie, żeby móc czytać, co chce. I wtedy odpuścił rurom i zaczął swoją przygodę z pasjonującymi lekturami.

Myślę, że pomysł, by wnukom czytać książki , które nas zachwyciły jest o tyle fajny, że na pewno pozwoli nam wrócić do własnego dzieciństwa. I nie bałabym się "Krzyżaków" czy innych wielkich tekstów z naszego dawnego zestawu. Ale tu każdy musi znaleźć swoje "rury". Ważne, żeby znaleźć.

Dziś w radio usłyszałam mądrą myśl, którą warto powiesić nad łóżeczkiem malucha, dla utrwalenia w głowach rodziców i dziadków:
"Kiedyś twoje dziecko rozwinie skrzydła. Od ciebie zależy, czy będzie latało."

A sadzanie maluchów przed ekranem /monitorem to nic innego, jak podcinanie skrzydełek.

Czytelników pozdrawiam.
Czytaj więcej »

w kwestii ksiązek i czytania

12:23
W ostatnią niedzielę Pani Minister od spraw edukacji wystąpiła w telewizji i oficjalnie rozpoczęła wojnę o rozum w kwestii podręczników. Nie słuchałam, więc trudno mi się zgodzić lub nie. Ale w poniedziałek naród był wyraźnie podzielony na tych za i tych przeciw oraz  na tych "tak, ale". Pomysł z jednym podręcznikiem, przekazywanym kolejnym rocznikom jest z wielu powodów bardzo mądry. Dla mnie, miłośniczki wszelkiego zrównoważenia, oszczędność papieru, farby, pieniędzy i kolejnych elementów związanych z tym rozpasaniem wydawniczym na rynku podręczników, którego obecnie doświadczamy jest argumentem zupełnie wystarczającym. I koniec. A nauczyciel albo umie uczyć małe dzieci, albo musi szukać innej roboty, bo jest gamoń i tyle. I broń Boże, żeby się brał za uczenie ludzi - szczególnie małych, bo oni najbardziej wrażliwi.
Niestety w mojej opinii jestem osamotniona. Z trudem wysłuchuję uwag, jak to się ogranicza nauczycieli w wyborze i ich walce o jakość nauczania, jak ogranicza inwencję autorów i erupcję ich intelektu. Za kasę ludzie zrobią wszystko, szczególnie na papierze, który z natury swej  jest cierpliwy. A potem dział marketingu wytłumaczy rodzicom i nauczycielom, że mają przed sobą dzieło. Nie dziełko, tylko DZIEŁO! W dodatku piękne, kolorowe i dziecko może tam współtworzyć (a rodzic niech zapłaci bez gadania, bo to przecież dla jego pociechy).
I naród płaci myląc inwestycje w dzieci, z inwestycją w firmę  wydawniczą.
No i teraz o to będzie wojna.
Pewnie taka, jak o gender.
A po cichu w tle ginie nam sprawa istotna, o której coraz mniej się mówi - NIECZYTANIE DZIECIOM. Polecam ten problem Rodzicom, Babciom i Dziadkom, którym naprawdę leży na sercu prawdziwy rozwój dzieci lub wnuków. 20 minut głośnego czytania od najmłodszych lat, to budowanie kapitału maluchów na całe życie. I trzeba to robić, nie ma zmiłuj. Zobaczcie co robią Wasze wnuki, jak spędzają czas. Sadzanie ich przed ekranem/monitorem - nawet przed najlepszą bajką, to tak jakby maluchom podawać alkohol. W Wysokim Obcasach był świetny artykuł "Obywatel  czytelnik" o skutkach nieczytania. Są okropne - brak wyobraźni, ubóstwo językowe i w konsekwencji naprawdę trudne życie.  I wcale nie musi być kolorowo, na drogim papierze. Ale musi być codziennie.
Dlatego warto o tym pogadać z młodszymi od nas. Mogą nie wiedzieć , bo oni też już mogli być sadzani przed telewizorem. I powielą ten błąd.
Idę poczytać!
Czytaj więcej »

Puściło

09:08
U nas puściło! Podobno na wschodzie trzyma zima!
To od-puszczenie jest oszukane! bo niby bez mrozu, ale na ziemi ślizgawka. Więc starsze Panie i Panowie (tu mamy równość!!!!) poruszają się statecznie. Czasem łyżwą, czasem klasykiem. Głównie prawie stoją w miejscu, próbując przesunąć się siłą woli, bez używania kończyn. Dolnych. Bo górnych używają do utrzymania równowagi, machając rozpaczliwie w powietrzu  z nadzieją, że to coś pomoże. Ta nadzieja bierze się chyba z tego, co mamy w głowie - a w głowie jest rozpaczliwy obraz własnego upadku, jak tylko człowiek popatrzy na oblodzone po horyzont przestrzenie. No i stąd to machanie i próby pokonania przestrzeni bez używania nóg, które jakoś mimochodem  niechcący zlepiają się z podłożem. A może to kwestia tego lodu pod leciutką powłoczka wody? I chińskiej podeszwy?
Młodszym idzie jakoś lepiej. Choć i na nich czyhają pułapki. Ostatnio na gnieźnieńskiej ulicy (odśnieżonej - to ważne) biegałam spóźniona na zebranie. To była porządnie odśnieżona ulica, bo prowadziła do urzędu, więc rozpędziłam się do zwyczajnej szybkości pozostawiając za rogiem ten dojrzały ruch - bezruch posuwisto stojący. A naprzeciw mnie szedł młody mężczyzna skupiony głównie na swoim telefonie. No i szedł sobie nonszalancko pewnie nie patrząc pod nogi. A tam na niego czekała kupa skutego mrozem śniego-papko-lodu, efekt pracy osoby odśnieżającej. No i facetem majtnęło. Jego telefon przeleciał mi obok głowy, a przede mną legło bezwładnie ciało mężczyzny przekonanego, że jak człowiek idzie pewnie, to nic mu nie grozi. I tak go to zaskoczyło, że nawet nie zaklął. Święty jakiś. Albo niemowa. Bo nawet mnie okrzyki cisnęły się na usta.
Piszę o tym powolnym poruszaniu, bo moich czytelników dwóch pogania do pisania. A ja teraz wszystko wolniej, bo jak tak szybko i pewnie, to pewnie się człowiek wysypie.
A dzisiaj dzięcioły kłóciły się ze sobą i sikorki przypominały, że przyjdzie wiosna.
Tymczasem idę do niej krokiem dostojnie posuwistym, czasem łyżwą, czasem klasykiem. Ale w pionie.
Czytaj więcej »