Opowieść wigilijna

11:05
Pewnie każdy ma własną. Każdy i każda. I na różnych etapach życiowych ten dzień inaczej pamiętamy i odbieramy. Moja Mama twierdzi, że to trudny dzień dla kobiet. W tym wypadku zgadzam się z nią całkowicie. Nawet jak już wszystko sobie ułatwię, to i tak jest on trudny. Co więcej – im więcej mam tych ułatwień, tym więcej pojawia się nowych trudów, które muszę pokonać. I najgorsze, co można zrobić w tej sytuacji, to przeczytać rano artykuł jakiegoś super specjalisty od przeżywania świąt z dobrą radą, że jeśli nie chcesz wejść w konflikt z najbliższymi, to pozwól im przeżyć święta tak, jak oni sami chcą. Podobnej głupoty, to jak świat światem nie czytałam i jak mi Bóg miły, próbowałam zastosować raz i już nigdy nie zastosuję, bo po prostu to jest nie do przeżycia.  
Wstałam wcześnie rano, żeby zdążyć. Teoretycznie wszystko już miałam przygotowane i przemyślane, ale przecież znam życie i wiem, że na świecie jest armia tych, co chcą mi życie utruć i na pewno chcą inaczej niż ja. W tej armii jest na pewno mój mąż ulubiony, który już od tygodnia deklarował, że przygotuje choinkę. Tak mu jakoś zeszło, że na deklaracjach się skończyło. Dlatego też wstał rano, żeby ją wreszcie zrobić. Ubranie choinki wymaga czasu, bo trzeba znaleźć i wyjąć wszystkie ozdoby, światełka i wszystkie uzbierane przez lata akcesoria, następnie oddzielić dobre, od tych które wymagały naprawy i się nie doczekały i nikt już nie pamięta, które są które.
Łatwo nie jest, bo zbiory, jak w muzeum narodowym. W efekcie świąteczny pokój zawalony kartonami, jak po tsunami i całe sprzątanie diabli wzięli. Ale milczę! Bo przecież nie po to są święta, żeby się denerwować. Więc nawet się włączam w ten proces decyzyjny (bombki srebrne czy złote?) i staram się doprowadzić rzecz do końca, by móc posprzątać skutki wyjęcia wszystkiego zewsząd i nakryć odświętnie stół. W międzyczasie wysłuchuję w radio audycji na temat cudu przeżywania rodzinnych świąt, uroków przygotowywania kolacji wigilijnej, zapachów tradycyjnych potraw, odbieram i wysyłam życzenia i oddycham z ulgą czytając na FB wpis mojej koleżanki o tym, że właśnie znalazła w lodówce zeszłoroczne uszka do barszczu i co ma teraz z nimi zrobić? Wreszcie jakaś normalna i bliska mi niewiasta, bo reszta ma same sukcesy kulinarne i wszyscy zamieszczają tylko zdjęcia budzące moje głębokie pokłady zazdrości. I refleksję nad moją słabą silną wolą, że nie ma we mnie woli, by wziąć udział w tym kobiecym konkursie, kto  się w imię tradycji bardziej zarobi.

Kiedy mąż mój zbliżał się do końca ustrajania drzewka, przy okazji poprawiając świąteczną iluminację w ogrodzie, kiedy wysadził korki w całym domu, a następnie naprawił, kiedy usunął kartony z bawitkami ze  świątecznego stołu, odzyskałam wiarę, że jednak zdążę posprzątać, ugotować co trzeba i usiądziemy do kolacji w świątecznym nastroju. Usuwałam z pola widzenia, wszystko co zostało tam naniesione. Między innymi także reklamy wyjęte ze skrzynki  leżące na stoliku. W jednej z paczek zapakowanych w folie, reklamujących sieć aptek, wyczułam jakąś próbkę. Folię odruchowo wyrzuciłam do pojemnika, reklamy do innego, a w ręce pozostała mi próbka czegoś. Pewnie krem pomyślałam i włożyłam okulary, by przeczytać, co dostałam. I ze zdziwieniem odkryłam, że to… prezerwatywa. Razem ze świątecznymi życzeniami niezwykłych doznań. Dawno nic mnie tak nie zaskoczyło? I chyba miałam to na twarzy, bo mąż mój wyraźnie się zainteresował, co mnie tak zatrzymało w akcji. A ja trwałam z tym niebanalnym świątecznym podarkiem i zastanawiałam się, kto w tej firmie wpadł na taki pomysł. Naprawdę musi to być ktoś wyjątkowy. I chyba grupa docelowa mu się jakoś rozmyła.
A potem było już wszystko jak zawsze. Czyli usmażyłam tonę karpia, zrobiłam festiwal kapusty z grzybami, przygotowałam potrawy dla tych, co nie jedzą ryb (a tych jest większość), przygotowałam stół i wysłałam sms z pytaniem, na którą zaprosiłam gości, bo z tego wszystkiego zapomniałam.
Zdążyłam się jeszcze na moment położyć, by odpoczął obolały kręgosłup.
A przed  pasterką przeczytałam w nowym „Przekroju” wiersz Artura Marii Swinarskiego „Dzieje salonu”, który zaczyna się tak:

„Życie pani płynęło gładko,
Żoną byłaś wzorową i matką,
Lecz ta wzorowość i ta szarość
Zaczęły cię gnębić, gdy wzeszła starość;
I kiedy szósty krzyżyk narastał,
Zajaśnieć chciałaś wśród matron miasta.”

 A kończy tak:

„Życie pani dzisiaj znowu płynie gładko,
Znowu jesteś przykładną teściową i matką,
Robisz na drutach w pustym salonie,
Jak wypada matronie.”

Przekrój nr 1/17 str. 91

No i nie muszę chyba pisać, że to bardzo trudna dla mnie puenta. Z obowiązków wigilijnych wywiązałam się należycie. Z nikim się nie pokłóciłam, a moi bliscy mieli takie święta, jak lubią. Teraz mam lodówkę pełną karpia, pierogów i kapusty, ustrojoną choinkę oraz iluminację na pół Antoninka.

Mam też prezerwatywę otrzymaną w ramach zadziwiającej promocji.
I głęboką niechęć do bycia matroną.
Czytaj więcej »

Cena

02:07

W ostatnim tygodniu większość z moich rozmówców po wysłuchaniu wrażeń z pobytu, pytała mnie ile to kosztowało? Pytałam zawsze – w złotówkach, czy tak w ogóle? I tylko nieliczni dopytywali o koszty ogólne wyprawy. W złotówkach nawet nie było tak źle, bo za trzy tygodnie pobytu zapłaciliśmy  tyle, ile przeciętnie wynosi tygodniowy pobyt wycieczki kupionej w biurze, czyli bez tzw. kosztów fakultatywnych, a więc wszystkiego, za co płaci się na miejscu – za wycieczki, napiwki, pamiątki i inne drobne wydatki. Jechaliśmy do Tajlandii w prywatnej grupie i wszystko załatwialiśmy samodzielnie, więc bez dodatkowych marż i prowizji. Ale do kosztów w złotówkach należy dodać te wszystkie inne niewymierne koszty, które trzeba zapłacić, jak się w listopadzie i grudniu wyrusza po wakacyjne przygody. Te niewymierne koszty to sprawa bardzo indywidualna, a nawet osobnicza. W moim przypadku są zawsze bardzo wysokie, bo za takie pomysły organizm wystawia słony rachunek. Jest oddzielna cena za stresy, oddzielna za trudy podróży i dodatkowa marża za zmiany klimatyczne. Więc teraz mam przeziębienie i charczące płuca, bolesną wątrobę, ból kręgosłupa i stan ogólnego rozbicia . Na to byłam przygotowana. Znam swoje ciało i dobrze wiem, czego nie lubi i jak reaguje na różne  zwariowane pomysły. Nie przewidziałam jednego, że okres płatności za zwiedzanie świata zbiegnie się z innymi rachunkami wystawionymi przez życie i naszą rzeczywistość.
Od tygodnia z przerażeniem śledzę, co się dzieje w naszym kraju. Nie dziwi mnie to, co widzę, bo wszystko jest logiczną konsekwencją zdarzeń, które zadziały się rok temu. Wykręcanie kota ogonem, łamanie lub naginanie prawa, szkalowanie ludzi i demontaż państwa – wszystko już było i nie dziwi. Przeraża, ale nie dziwi. Niestety nie dziwi także armia zwolenników tej polityki. Już nie otwieram buzi ze zdumienia, słysząc wypowiedzi zwyczajnych prostych ludzi złapanych na ulicy, którzy mówią, że kierunek jest słuszny, a „dobra zmiana” jest dobra.  Rok temu wprowadzali mnie w stan osłupienia. Dziś już nie. Nie zdziwi mnie także nieuchronny proces przystosowania ludzi, do tej wszechobecnej hucpy, głupoty i manipulacji. Nastąpi on wkrótce w samorządach, gdzie po wyborach z siłą wodospadu zastąpi się rozsądnych, współpracujących, na sprawdzonych działaczy, rzetelnych w wykonywaniu poleceń. Poleceń najgłupszych, szkodliwych ale odgórnych. Wielu ludzi polecenie zwalnia z myślenia i aktywności. Polecenie się wykona, a potem się zobaczy. A podwładni najpierw się zdziwią, a potem ... przyzwyczają.
A to wszystko, co teraz przeżywam, jest ceną za kilkanaście ostatnich lat życia w inkubatorze. Sama go sobie stworzyłam i uwierzyłam, że Polska to kraj ludzi, którym zależy. Uwierzyłam, bo takimi się otaczałam. Ludzi aktywnych, odważnych, przedsiębiorczych. Ludzi, którzy mają szerokie horyzonty, cenią wolność i umieją z niej korzystać. Takich ludzi szukałam i takich spotykałam w różnych częściach kraju. I było mi z tym bardzo dobrze. A teraz za ten luksus muszę zapłacić potężną frustracją i rozczarowaniem. Przy okazji straciłam złudzenia, że odbuduję swój świat.
Moje złudzenia zabrał mi pewien młody mężczyzna spotkany niedawno. Od kilku lat mieszka poza krajem. Wyemigrował, bo interesy łatwiej prowadzi się za granicą. Bardzo dobrze mu się powodzi. Mieszka w kraju, gdzie nie ma podatków. Jest tylko 7% VAT, więc spoko. Ma partnerkę, młodą, ładną a ona o niego dba i mu służy. Dzieci nie planuje, a partnerki jeszcze nie spytał. W kraju, w którym mieszka żyje się świetnie. W TV nie ma żadnej polityki. Są tylko programy typu „mam talent”, „kto mi lepiej ugotuje” i igrzyska sportowe. Na co dzień, według niego, ludzie w tym kraju właściwe żyją od posiłku do posiłku i są bardzo z tego zadowoleni. U nas też by mogło tak być – mówi z pełnym przekonaniem. Kiedy pytam, jak rozwiązują ważne sprawy społeczne, takie jak edukacja lub ochrona słabszych, odpowiada , że on właściwie nie wie, bo jego to nie dotyczy. Jest wyluzowany, syty, zadbany i zadowolony. Trochę się poruszył, kiedy zwróciłam mu uwagę, że w tym jego kraju jest stan wojenny i nie ma żadnej demokracji.
No tak, (tu lekkie skrzywienie twarzy) ale za to jest spokojne życie – odpowiedział.
Patrzałam na niego, na jego białoczerwoną koszulkę z napisem na boskim torsie „Teraz kurwa MY” i czułam, jak ten młody i sympatyczny skądinąd człowiek, zabiera mi coś najcenniejszego w życiu. Poczucie sensu i poczucie wpływu.
A potem rozejrzałam się wokół i zobaczyłam armię innych wpatrzonych w jego sukces, marzących o takim samym dobrym życiu. Ludzi, którym zależy jedynie na tym, by pojeść, popić i pokierdasić. A „MY” z napisu na koszulce, śni mi się po nocach.
No i w ten sposób koszty mi urosły, cena przerosła możliwości i ogłaszam bankructwo.
Na razie wiary i idei.

Jedyne, co mnie jeszcze trzyma przy życiu, to fakt, że od jutra każdy dzień będzie ociupinkę dłuższy.
Czytaj więcej »

Azja - po raz ostatni

01:15
Wróciłam. Mam za sobą prawie 24 godzinną podróż – licząc od wyjścia z hotelu w Bangkoku, do przekręcenia klucza w zamku w naszym domu w Poznaniu. Po drodze „zgubiliśmy” jedną noc, więc poziom zmęczenia okrutny. I tym samym radość z powrotu większa, bo jak się człowiek tak oćwiczy trudami podróży, to fakt jej zakończenia daje radość. Choć oczywiście jest także żal, bo tam było…ciepło. I to nawet bardzo.
Na podsumowanie tej azjatyckiej przygody napiszę o kilku moich zaskoczeniach i zadziwieniach, tym co tam zobaczyłam. Kolejność jest przypadkowa.
Zacznę od butów. Szukam ich na całym świecie, bo lubię buty. W Tajlandii wszyscy chodzą w klapkach i chyba do obuwia nie przywiązują żadnej wagi. Te klapki, które mają na nogach wyglądają często tak, jakby pamiętały początek poprzedniego stulecia. Nosi się je chyba tak długo, aż się nie rozpadną. Klapki kupuje się w markecie spożywczym, a sklepu z butami nie udało mi się odwiedzić żadnego. Pewnie byłam nie w tych dzielnicach. Widziałam tylko sklepy z obuwiem sportowym renomowanych podrabianych światowych marek. Klapki w sytuacjach wyjątkowych zastępuje się tenisówkami. Kobietę w szpilkach widziałam tylko raz i nie mam pewności, czy to nie była jakaś zagubiona w czasie i przestrzeni cudzoziemka. Klapki są zresztą o tyle wygodne, że tam do świątyni, sklepu, czy restauracji wchodzi się bez obuwia. Więc przed każdym miejscem odwiedzanym stoi galeria porzuconych w różnych rozmiarach i różnym stanie zużycia. Na potwierdzenie słuszności mojej obserwacji dodam, ze widziałam parę młodą idąca do ślubu. Pan młody był w eleganckim garniturze i miał złachane klapki. I jeszcze jedna przydatna uwaga. Klapki skórzane, które zabrałam z Polski okazały się całkowicie nieprzydatne. Za 12 złotych (w przeliczeniu) kupiłam „ichnie” plastikowe i te okazały się niezwykłe, bo mogłam w nich iść wiele godzin i nogi nie bolały. Aż trudno uwierzyć.
Łóżka. Nigdzie na świecie nie widziałam tak dużych łóżek. Najpierw myślałam, że to był pomysł stylisty pierwszego hotelu. Ale potem spaliśmy jeszcze w trzech innych miejscach i zawsze było tak samo. Łóżka były ogromne. Dużo szersze od naszych szerokich.  To w pierwszym hotelu w Bangkoku miało około trzech metrów szerokości. Zachodzę w głowę skąd ten pomysł, bo Tajowie są raczej drobni. Może to były pokoje trzyosobowe? Nigdy nie widziałam czegoś takiego, choć przyznaję - spało się na nich wyśmienicie.
I jeszcze toalety. Tu też niespodzianka, bo po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć w hotelu komputer do obsługi …sedesu. Z każdej podróży przywozimy opowieści o przygodach w toalecie, bo korzystają z niej wszyscy ludzie, bez względu na wiek, płeć i poglądy polityczne. To coś, co widać na zdjęciu miałam okazję poznać w Bangkoku i był to jednak ewenement, bo w stuosobowej grupie uczestników tego spotkania komputer w WC poruszył wszystkich.
A doznania, jakie to urządzenie fundowało użytkownikom, były tematem wielu rozmów. Szczególnie wtedy, gdy ktoś pomylił przyciski.
Piszę o tym, bo tak dalece innowacyjne rozwiązanie jest dla mnie nie lada przegięciem. W Europie nie widziałam nigdzie.

Jednak najbardziej w pamięć wbije mi się wszechobecny plastik. Wszystko tam jest plastikowe lub w plastik opakowane. Przez cały trzytygodniowy pobyt na porcelanie jadłam tylko w hotelach czterogwiazdkowych. Natomiast w restauracjach i garkuchniach ulicznych naczynia są plastikowe lub ze styropianu. A tony śmieci zalęgają ulice, bo przecież życie toczy się na ulicy i tam zostawia się naczynia po zjedzeniu posiłku, czy wypiciu napoju. Kosze na śmieci są rzadkością, więc ludzie porzucają odpady na kupki, które rosną w zastraszającym tempie, bo inni dorzucają swoje. Tak więc późnym wieczorem po ulicach Bangkoku chodzi się, jak po śmietnisku. Nad ranem to wszystko znika, ale przecież nadal jest w przyrodzie. Było to trudne doświadczenie, ale miałam wrażenie, że tylko dla mnie. A w sklepie z artykułami pierwszej potrzeby kubki były tylko plastikowe. Myślałam, że to był słaby sklep, ale to jest chyba standardowe wyposażenie przeciętnego gospodarstwa. Tam po prostu wszystko jest z plastiku. A ja go bardzo nie lubię.
No i jeszcze jedno, co wryło mi się w pamięć. Starzy ludzie wykonujące różne czynności. Wyglądali na takich, którzy już nie powinni pracować. Ale podobno w Tajlandii nie ma czegoś takiego, jak emerytura i pracuje się do końca, czyli zawsze. Były to bardzo przygnębiające widoki, bo zazwyczaj ci starzy ludzie pracowali w miejscach tzw. trudnych, wykonując czynności, które nie są specjalnie poważane i nie ma na nie chętnych.

Powrót do kraju był bardzo trudny. I mam wrażenie, z każdym kolejnym etapem podróży trudniejszy. Pierwsze ostrzeżenie, że nie będzie łatwo, było w Kijowie. Tam mieliśmy przesiadkę na samolot do Warszawy. Ubraliśmy się już w odzież stosowną do naszego klimatu, ale zanim weszliśmy po schodach do samolotu lodowaty wiatr i zacinający śnieg przywołały nas do porządku. Wystarczyła chwila, by się przeziębić. Do samolotu wszyscy wchodzili skuleni, by ukryć się za barierkami. Niewiele to pomogło. Smarczę, charczę i głowa boli. W Warszawie złapaliśmy ostatni pociąg do Poznania. W przedziale obok zasiedli młodzi panowie, którzy spowodowali, że cały wagon nie spał i słuchał ich ryków, wrzasków i śpiewów. Pili wódkę, to pewne, ale chyba także coś zażyli, bo sama wódka tak nie nakręci. Trzy i pół godziny wrzasku, wyzwisk, chamstwa i głośnej muzyki z jakiegoś odtwarzacza, do której panowie próbowali śpiewać, a raczej wyć. Myślałam, że to jakiś margines społeczny i ze zdziwieniem przy wysiadaniu odkryłam, że to tzw. przyzwoici ludzie. Młodzi dorośli po trzydziestce, dobrze ubrani, dobrze odżywieni. Wyglądali na menedżerów wracających z delegacji.
Polska ohyda. Polski wstyd.
Wróciłam.
Czytaj więcej »

Nadmiar

08:31

Myślałam, że rozumiem to słowo. Od wczoraj wiem, że aby je naprawdę zrozumieć trzeba przyjechać do Bangkoku i pobyć w nim kilka dni. Proces rozumienia przebiegnie szybciej, jeśli odbędzie się pieszą wycieczkę do China Town. Najlepiej w środku dnia, bo wtedy wszystkie bodźce wzmacnia zniewalający upał. W grudniu upału też nadmiar. Powrót do Bangkoku okazał się niezwykle trudnym doświadczeniem. Bo to miasto tętni życiem z niespożytą energią. Jakaś niezwykła  siła napędza to miasto i niestety, jak siła niszcząca, atakuje człowieka. I męczy. A nie ma gdzie przed nią uciec.
Zawsze myślałam, że mieszkam w dużym mieście. Może nie największym, ale dużym. Po wizycie w  Azji wiem, że mieszkam w spokojnym miasteczku. Wiem także, że mi z tym małym miasteczkiem do twarzy. Tutaj wszystkiego jest kilkanaście razy więcej. Na ulicach są takie tłumy, że chodnik często przypomina zakorkowaną autostradę. Porusza się człowiek, jak w Poznaniu na cmentarzu w Święto Zmarłych. Miasto huczy i nie zasypia. Ryk silników, skuterków-piździków, hałas pędzących autobusów, dzwonki i klaksony, krzyki i wrzaski sprzedawców, głośna muzyka z głośników. Na tyle głośna, by wszyscy ją usłyszeli. Więc nakręcona do bólu bębenków i głośniejsza niż w sąsiednim markecie. Człowiek własnych myśli nie słyszy. I upał. A życie kwitnie tylko w cieniu, więc tam tłok jeszcze większy. 
A w China Town na wąziuteńkim chodniku tłumy lokalsów i turystów. NIEPRZEBRANE tłumy. A wzdłuż chodnika i obok kuchnie ze wszystkim i jak wszędzie w całym Bangkoku. I wszystko gotuje się na chodniku przez cały boży dzień do późnej nocy. Od pierwszego dnia pobytu nie mogę pojąć, jak to się dzieje, że te wielkie gary z wrzącymi sosami, zupami nie oblewają ludzi, bo w tym ścisku nie można uniknąć kolizji. I nie ma żadnej policji, żadnych zakazów. I ludzie są cierpliwi i uśmiechają się do siebie. Jakiś społeczny fenomen. A na jezdni ruch, jakby wszystkie samochody i inne pojazdy świata zamierzały się przejechać właśnie tą ulicą. Pasów ruchu nikt nie przestrzega. Podobnie z kierunkami, jak trzeba jedzie się pod prąd. Samochody i inne pojazdy wypełniają jezdnię po brzegi i przejeżdżają właściwie ocierając się o przechodniów. A tuk-tuki śmigają wykorzystując wszystkie dziury między pojazdami, garami, ludźmi i skuterami. Godzinny spacer w tych warunkach, to doświadczenie niezapomniane. 
Tu jest nadmiar.
Po takim właśnie doświadczeniu i dwugodzinnym spacerze – czyli walce o przeżycie w tym miejskim gąszczu byłam spragniona tylko jednego - kawy w klimatyzowanej kawiarence. I tego w tej dzielnicy nie uświadczysz. Jest wszystko – prawdziwy festiwali azjatyckiego kiczu i wszystkiego oczywiście jest w nadmiarze. I tylko spokojnej kawiarenki nie ma. Bo przecież kawę bierze się do ręki w plastikowym kubku i dalej  gnać przed siebie. W poszukiwaniu kawy w filiżance w połączeniu ze stolikiem i klimatyzacją trafiliśmy do jakiejś lokalnej galerii handlowej. Miała sześć pięter i na szóstym wreszcie znajdował się barek, w którym dawali kawkę i były stołki. Czyli mogłam usiąść. Ale już nie było filiżanek, tylko wszechobecne plastikowe kubki. Za to na tych sześciu piętrach były tylko sklepy z zabawkami i grami komputerowymi.  Wszystkie sklepy wypchane towarem po brzegi. I wszystko brzęczy, dzwoni, przygrywa, strzela,  świeci. 
Nadmiar.
Dla mnie ten nadmiar jest szczególnie męczący, bo ja lubię umiar. I zrównoważony rozwój. A tu ani jednego, ani drugiego nie uświadczysz. A plastiku i śmieci to produkują tyle, że wszystkie moje dotychczasowe doświadczenia i wynikające z nich poglądy na temat  gospodarki odpadami i rozwiązań stosowanych w Polsce i Europie muszę zweryfikować. Śmiem twierdzić, że nasz polski bajzel odpadowy to naprawdę dziecinna igraszka przy tym, co widać tutaj. Ale o tym, potem. Bo teraz to ja się pakuję. Zabieram wszystkie wrażenia i przygody. I wracam do kraju.
A po zapakowaniu wyglądam tak.

Bo wrażeń też nadmiar.
W końcu wracam z Azji.
Czytaj więcej »

Rekin to mało

07:05

Kiedy dwa dni temu wpisałam na FB informację, że podobno na Phuket pojawił się rekin, tylko ja nic nie widziałam, moja ulubiona przyjaciółka z troską wielką poradziła mi, że skoro ja nie widzę rekina, to może lepiej, żebym jednak wracała do kraju. Otóż spieszę wyjaśnić, że kiedy pojawił się podejrzany obiekt pływający i wszystkich turystów wygoniono z morza, ja chwilę wcześniej oddaliłam się z plaży, by coś zjeść. Harce strażników, turystów i rekina mnie ominęły, ale ja zapewniam, że w tym czasie byłam na kolejnej bitwie o przetrwanie, czyli w restauracji. I dla takich jak ja – czyli wrażliwych, delikatnych i ufnych (a co!) kuchnia tajska jest pełna zasadzek, niebezpieczeństw i grozi śmiercią od przepalonego przełyku. Chili potrafią wsypać nawet do deserów, a malutka miseczka specjalnego sosiku podawanego do prawie każdej potrawy będzie mi się śniła po nocach.
W porównaniu z nim rekin to pestka.
Do restauracji poszliśmy z koleżanką, która bardzo chciała zjeść ulubione green curry. To taka zielona zupa  z różnymi wkładkami. Wkładki się zmieniają – wieprzowina, kurczak, owoce morza do wyboru. Jedno jest stałe – przepięknie czerwone papryczki chilli. Koleżanka chyba lubi hard core, bo po chwili jedzenia miała szkliste oczy, namiętne usta i charczała kaszląc i oblewając się potem, jakby zbliżały się jej ostatnie chwile. Jadłam moją zupę z „czikena”, kompletnie bez smaku, ale za to oddychałam cały czas samodzielnie i bez przeszkód.
Po tym, co widziałam w restauracji opowieść o rekinie na plaży nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia. Pozostali uczestnicy naszej grupy byli jednak bardzo poruszeni.
Może to i dobrze, bo prawdziwe emocje były przede mną. Wracaliśmy z plaży do naszych apartamentowców na ostatni nocleg. W nocy przyśniło mi się, że moje łóżko się kołysze. A po chwili Jaszczur wyskoczył z łóżka i powiedział „Asiu, ziemia się trzęsie”. W ciągu sekundy byłam trzeźwa i przytomna. Wstrząsy były wyczuwalne i już nie miałam złudzeń, że to sen. Natomiast natychmiast pojawiły się wątpliwości, co należy robić. Budynek wielki, ponad dwieście mieszkań, a nasze na siódmym piętrze. Uciekać? Wskakiwać pod stół? Dlaczego nic nie wiem o tym, jak się zachować podczas trzęsienia ziemi? Dlaczego się nie przygotowałam? Siedzieliśmy przerażeni na łóżku nasłuchując krzyku, alarmu, hałasu, czegoś, co potwierdzałoby nasze obawy. I oczywiście wsłuchując się w rytm wyczuwalnych drgań. Na szczęście nie było ich więcej.
Ale niepokój nie dał już zasnąć. Potem była straszna ulewa z bardzo silnym wiatrem. A przez głowę przelatywały obrazki z katastroficznych filmów i relacji o tsunami. Dziesięć lat temu Phuket ucierpiało najbardziej w Tajlandii. Dwa dni wcześniej oglądaliśmy puste plaże, na których leżały powalone potężne drzewa i zastanawialiśmy się, czy to po tsunami. Wyglądały wstrząsająco. Zasnęliśmy nad ranem i była to jedna z trudniejszych nocy w życiu.
Kiedy w południe spotkaliśmy się z całą naszą grupą i zapytaliśmy, czy odczuwali wstrząsy okazało się, że w każdej w czterech rodzin jedna osoba odczuła, ale pomyślała, że to jej się śni.
A potem sprawdziliśmy w Internecie. O piątej nad ranem ziemia zatrzęsła się, a epicentrum było 380 km od Phuket. Daleko? Blisko? Nie wiem. Na  pewno strasznie!
Dzień spędziliśmy na plaży korzystając z uroków plażowania i cudownie ciepłego morza. I tylko fale  wydawały się o wiele silniejsze, choć morze jak zwykle było gładkie i spokojne. A jednak przy brzegu powalały i zabierały człowieka.
Żywioł!
Z ulgą opuściłam Phuket, przenosząc się do Bangkoku.

Z wielką ulgą!
Czytaj więcej »

Czuję się jak pramatka

06:45

Wyspa Koh Chang zostanie w mojej pamięci jako najpiękniejsze miejsce świata. Przyjazne człowiekowi pod każdym względem i urzekające urodą. Rozświetlone słońcem oraz bliźnimi przepełnionymi życzliwością. Czegóż chcieć więcej?
Ale rytm tej podróżniczej przygody po Tajlandii ma swoje prawa, więc trzeba było się zebrać i wyruszyć. Najpierw busem do Bangkoku. Korzystaliśmy z tego popularnego w Tajlandii środka transportu wielokrotnie i już wiem na pewno, że w standardzie tajlandzkim, im więcej świateł i świetlnych ozdóbek w środku tym lepiej. Wygląda toto, jak jeżdżąca dyskoteka. Na szczęście Tajowie nie serwują podróżnym doświadczeń muzycznych typu naszego disco polo odtwarzanych na pełną moc głośników. Gdyby serwowali, to chyba przeżycie tych ośmiu godzin podróży byłoby niemożliwe. Nawet dla miłośników mocnych wrażeń muzycznych.
Im bliżej byliśmy Bangkoku, gdzie mieliśmy wsiąść do samolotu, tym bardziej rosło we mnie poczucie straty. Wszystko to, co mnie w świecie zachwyca zostało tam, na wyspie. Wszystko to, czego nie lubię napierało na mnie z całą mocą. A więc potężne miasto z ruchem, który już dawno zamienił się w bezruch, wszechobecne samochody i nieobecni ludzie. Bo w Bangkoku przelotowe autostrady zbudowano na wysokości piątego piętra, więc żywi ludzie są niewidoczni z okien samochodu. Tylko ogromne reklamy (nasze największe „bilmordy” to przy nich dziecinne igraszki) i wielkie budynki z pozamykanymi oknami i wystawioną skrzynią klimatyzacji. I tak przez kilkadziesiąt kilometrów pełzającego korka. Potem lotnisko z jego azjatycką energią i wyjątkowo obco brzmiącym językiem oraz lot samolotem i lądowanie na Phuket. Wszystko zgodnie z planem i o czasie, ale i tak jak dla mnie to przeżyć aż nadto.
Na koniec deser – czyli wynajęcie samochodu i podróż do wynajętych mieszkań. W Polsce taki wariant brzmi w miarę bezpiecznie. Tu na miejscu wszystko wygląda inaczej. Na Phuket lało rzęsiście. Kiedy po dopełnieniu wszystkich powinności otrzymaliśmy nasze dwa wynajęte osobowe samochody i docisnęliśmy siedzących bagażami (11 osób plus walizki!) to właściwie już wtedy wpisaliśmy się w azjatycki model podróżowania. Znaczy się na wszystkim i wg reguły „byle do przodu”. Był późny wieczór i lało, kiedy rozpoczęliśmy naszą grupową przygodę z podróżą. Grupową, bo kierowca był co prawda jeden w naszym aucie, ale wspierających 6. A było co wspierać, bo ruch tutaj lewostronny, a nawyki z Polski. W dodatku nasz znakomity kierowca Jerzy, w momencie wsiadania do auta przyznał się, że ogólnie źle widzi, a w deszczu prawie wcale, więc napięcie było ogromne. Na tyle duże, że kiedy nawigacja podpowiedziała „na rondzie skręć w prawo drugi zjazd” w samochodzie zabrzmiało chóralne „Ojezujurekuważaj” i zapadła grobowa cisza, w której słychać było tylko szczęk stawów w paliczkach od zaciskanych kciuków. Bo tajlandzkie rondo z lewostronnym ruchem, to próba tylko dla koneserów. Modliłam się po cichu. Ale Jerzy sprostał i już koło 23.00 byliśmy w pierwszym z wynajętych mieszkań w nowoczesnym tajlandzkim apartamentowcu.
Klucze były w umówionym miejscu, mieszkania pięknie przygotowane. Wszystko było super, tylko wodę ktoś zakręcił głównym zaworem dla całego mieszkania. I szukaj teraz kogoś, kto to odkręci. Czyli najpierw trzeba go znaleźć w tym gąszczu mieszkań i budynków kompleksu, a potem wytłumaczyć w czym rzecz. Ale Polak potrafi i nasi  panowie poradzili sobie z kłopotem. Teraz mogliśmy ruszyć do trzeciego z wynajętych mieszkań – tego, w którym my mieszkamy. Miało być oddalone o dwa kilometry. Bagatela. Wsiedliśmy do samochodu i niestety nie posłuchaliśmy pierwszej wskazówki GPS. Skutek był taki, że przez dwie godziny szukaliśmy siedmiopiętrowego budynku. W samochodzie były cztery inteligentne osoby wyposażone w nowoczesne smartfony, mapy Google oraz inne nowoczesne urządzenia i w żaden sposób nie mogliśmy tam trafić. Kiedy już po kolei pozdychały baterie, traciliśmy sygnał i pojawiła się wizja wspólnego spania  z pozostałymi uczestnikami wycieczki  w jednym łóżku, kiedy obsobaczyliśmy właściciela mieszkań, że o nas nie zadbał należycie, kiedy złapaliśmy w tej nocy jakichś lokalnych mieszkańców i przekonaliśmy się, że znajomość angielskiego w Tajlandii nie na wiele się zdaje, kiedy objechaliśmy w ruchu lewostronnym wszystkie okoliczne trasy, podjęliśmy desperacką próbę odbycia tej drogi od początku raz jeszcze. Ale absolutnie ostatni raz. I wtedy wykonaliśmy zakręt w miejscu wskazanym. Okazało się, że to było dokładnie dwa kilometry i bardzo prosta droga. A budynek stał, jak to siedmiopiętrowy budynek. Była pierwsza w nocy, kiedy zakończyliśmy tę trudną podróż.
A rano wstałam i z okien zobaczyłam taki widok.
Za oknem lało. I wtedy poczułam się, jak pramatka Ewa. Wygnana z raju. Miałam tak ogromne poczucie straty i osamotnienia, że tego się nie da opisać.
Może właściciel naszego mieszkania przewidział mój stan ducha, bo na półce koło mojego łóżka znalazłam taki obrazek.


Tylko czemu ten napis wygląda jak nekrolog?
Czytaj więcej »

Azjatycki tygrys na kolacji

08:20

Dotknęłam azjatyckiego tygrysa. No może nie dosłownie! Metaforycznie bardziej, ale przeżycie duże. Na tyle duże, że zamiast się pakować i szykować do długiej podróży siedzę i piszę.
Otóż przyjaciel nasz serdeczny, duch sprawczy całej tajlandzkiej wyprawy, namówił nas dzisiaj na wspólny wyjazd do pewnego baru, w którym za parę batów (niezorientowanym wyjaśniam, że chodzi o miejscowy środek płatniczy, a nie o pospolite lanie) można zjeść niezwykłą kolację. Niezwykłość kolacji polega przede wszystkim na jej obfitości, świeżości i niepowtarzalnym lokalnym charakterze. Kolega już tam raz był i całym sobą potwierdzał niezapomniane wrażenia. Trudno było nie skorzystać, bo kiedy mówił o tym miejscu, oczy jakoś dziwnie mu jaśniały i uśmiech charakterystyczny dla człowieka nakarmionego pojawiał się na twarzy.
Po dziesięciu dniach pobytu mam już opanowane potrawy, które mogę bezpiecznie jeść. To jest pad thai i smażony ryż. Oczywiście „not spicy”. Poza tym zachowuję nieustanną czujność gastronomiczną, ale ciekawość mnie zżera. Dlatego zgodnie udaliśmy się taksówką do wskazanego miejsca, żeby punktualnie przybyć do lokalu.
Taksówka zatrzymała się przed potężnym zadaszeniem.
Pod tym prowizorycznym dachem jeden przy drugim stały poustawiane stoły i plastikowe krzesła. Stoły stały także na odkrytym placu obok. Było ich około setki. Kiedy dojechaliśmy do tego baru, którego nazwy nie znam, bo nie czytam tajskich liter wyglądających jak krzaczki, połowa stołów była zajęta. Na stołach nie było żadnych serwet, nakryć. Niczego. Stół i plastikowe krzesła.
Młody mężczyzna zaprowadził nas do kolejnego wolnego stołu i za chwilę na naszym stole postawiono naczynia z żarem i specjalnym garnkiem stojącym na tym żarze, w którym sami mogliśmy sobie przygotować kolację. Reszta zależała już tylko od naszej woli. A na specjalnie przygotowanych stołach wystawiono wszystko to, czego tajska dusza zapragnąć by mogła. Były surowe mięsa, ryby i owoce morza. Był ryż i makaron. Były popularne warzywa i wszystkie potrzebne przyprawy. Były owoce, galaretki  i lody na deser. Każdy mógł przyrządzić swoją kolację według własnego upodobania. Wszystko świeżuteńkie. I każdy mógł wziąć tyle, ile chciał.
A potem wracał do swojego garnka i na tym wystającym rozgrzanym przez żar palenisku układał  swoje przyniesione osobiście kawałki. Soki z mięsiwa (ryby lub owoców morza) ściekały do bulionu, który wlewa się do tego garnka, a  w bulionie blanszuje się świeże warzywa. A potem te smakowitości się zjada. A bulion wypija. Można oczywiście na palenisku postawić ruszt i upiec mięso czy rybę.

Stoliki zapełniały się jeden po drugim. Siedziały przy nich całe rodziny. I wszyscy doglądali procesu gotowania i konsumowali. Nie było żadnej muzyki, ale lokal wypełniały dźwięki rozmów kilkuset osób w różnych językach, nawoływania przez walkie–talkie, którymi posługiwała się obsługa. A na setkach palenisk gotowały, smażyły i grillowały się rarytasy. No i te zapachy!
W tym tłumie z niezwykłą zręcznością poruszali się mężczyźni, którzy na specjalnych nosidełkach donosili żar. Dostawiano nowe stoły, bo w międzyczasie wszystkie się zapełniły stale napływającym gośćmi. Przez cały czas uzupełniano asortyment tak, by niczego nie brakowało dla kolejnych głodnych.  
Obserwowałam to wszystko z wielką przyjemnością z wielu powodów. Po pierwsze widać, że jedzenie ludzi łączy i to bez względu na kolor skóry. To jedyne miejsce, gdzie ludzie byli ze sobą i nie gapili się na smartfony. Po drugie podziwiałam organizację i pomysł tego baru. Bo oto brałam udział w zbiorowym żywieniu, z którego wyeliminowano…. kucharza. Po trzecie nareszcie mogłam podczas przygotowania posiłku oddać komuś innemu prawo sprawowania funkcji kierowniczej.  A ten ktoś się wcale nie buntował, tylko znosił smakołyki, układał na żarze i pilnował tej kolacji, aż miło było patrzeć.
Razem z wielką grupą tajskich lokalsów, którzy obfitą kolacją wzmacniają swój azjatycki potencjał.

Oj wzmacniają!
Czytaj więcej »

Grudniowy poranek po tajsku

02:18
Po raz pierwszy w życiu w grudniowy poranek budzi mnie przepiękne słońce prześwitujące między koronami drzew. Jakoś to nie pasuje. W kraju śnieg, zimno. Trudno rozmawia mi się przez telefon z rodziną o przygotowaniach świątecznych, skoro człowiek cały dzień w gatkach i na plaży.
Nasz pobyt w Tajlandii trwa już dziesięć dni i właśnie minęliśmy półmetek. Dlatego dzisiaj kilka tajlandzkich spostrzeżeń z perspektywy turystki w wieku dojrzałym i z natury ostrożnej. Wiek jest jednak moim zdaniem bardzo istotny, bo przebywamy tutaj w towarzystwie Polaków dużo młodszych i Tajlandię widzimy i zwiedzamy zupełnie inaczej, niż młodsi. Jak Tajlandię widzą inne nacje nie wiem, bo Rosjan nie pytam,  Niemców  nie rozumiem, a innych nie rozpoznaję.
Wszyscy, którzy mnie dobrze znają, wiedzą, że w podróż do Azji wybierałam się z „pewną taką nieśmiałością”. Pewnie  bez zewnętrznej motywacji nigdy bym tu nie przyjechała. Ale motywator był silny i teraz każdego dnia wszystko odszczekuję. Od rana do wieczora, bo przez cały dzień pozostaję w niesłabnącym zachwycie.
Ze wszystkich zwiedzanych dotychczas zakątków świata Tajlandia zrobiła na mnie największe wrażenie. Z dwóch powodów; po pierwsze uśmiechnięci ludzie życzliwie wymieniający się uśmiechem wszędzie - w parku, na ulicy, na przejściu. A po drugie niezwykła przyroda i krajobrazy.
Tajowie są bardzo uprzejmi, grzeczni i otwarci. Nigdy w żadnym innym kraju nie spotkałam się z taką życzliwością, jak tutaj. Nie mają w sobie ani krzty natarczywości, tak bardzo charakterystycznej dla mieszkańców miejscowości turystycznych położonych w Europie lub Afryce. Tutaj nawet sprzedawcy pamiątek, handlujący na plaży nie nagabują, nie zaczepiają, co było powszechne we wszystkich  innych miejscach, które odwiedzałam. Natomiast kontakt z nimi jest jednak dość utrudniony, bo język tajski brzmi obco. Nawet bardzo. Dowiedziałam się od mieszkającego w Tajlandii Polaka, związanego z przepiękna Tajką, że w języku tajskim jest czterdzieści sześć spółgłosek, dwadzieścia sześć samogłosek i pięć tonacji. Albo odwrotnie. W każdym razie po dziesięciu dniach pobytu próba zrozumienia i powtórzenia dźwięków, które oni wydają z siebie nadal nie przynosi oczekiwanego efektu. To znaczy nawet jak powiem słowo, którego chciałam się nauczyć, okazuje się, że nikt nic nie rozumie. Chyba wszystko przez te pięć tonacji.
Tonacje przenoszą na angielski. No i w związku z tym chwała tym, którzy się tutaj z prostymi Tajami dogadają. Łatwo nie jest. Ale przecież nie o to chodzi, by było łatwo. Za to są przemili, cierpliwi, łagodni i USMIECHNIĘCI. Do końca konwersacji i przy każdym kolejnym spotkaniu. A w zawartej znajomości, nie ma żadnej poufałości, poklepywania i ukrytego po pozorem życzliwości  lekceważenia dla obcego. W gestach, mowie ciała i sposobie nawiązywania relacji zawsze na pierwszym miejscu widoczny jest okazywany innym szacunek. Piękne.
Natomiast uroda tego zakątka Ziemi jest zniewalająca. I znowu doświadczenie, jakiego nigdy nie przeżyłam w Europie lub Afryce. Mieszkamy w hotelu na wyspie Koh Chang. Wszystko tutaj jest przygotowane pod turystów i hotele stoją w bliskiej odległości. Turystów pełno, ale na plaży nie ma nikogo. Nie ma żadnego tłoku, wyrywania leżaków. Nie ma koszmarnej rąbanki imitującej muzykę. Jest cisza, szum fal, niewyobrażalnie ciepłe morze w kolorze lazurowym o przejrzystej wodzie. Niezwykle bujna roślinność. Żadne tam nasadzenia schnące od nadmiaru palącego słońca, sztuczne trawniki i krzaki pełne ostrych kolców. Jest po prostu jak w raju – obficie, zielono, wielobarwnie, kwieciście i owocowo.
Chodzę i się zachwycam, a nazachwycać nie mogę. Nasz hotel to małe domki rozrzucone w ogrodzie. Oczywiście armia ludzi pielęgnuje ten teren, ale efekt jest zniewalający. Domki są pochowane i wszystko tonie zieleni. Pełno jest rzeczek, stawów ozdabiających otoczenie, więc przyroda gra tu główną rolę. Ona wygląda, pachnie, śpiewa, szeleści, szumi – każdego dnia i nocy zachwyca.
Zwiedzanie wyspy potwierdziło przypuszczenia,  że te rajskie klimaty i niezwykłe krajobrazy to nie tylko nasz hotel i ogród. Pływaliśmy łodzią motorową, odwiedzając inne maleńkie wysepki. Naoglądałam się cudów natury.
A jutro przejedziemy całą Tajlandię, bo jedziemy na Phuket - najpopularniejszą wyspę i centrum turystyki.
A potem Bangkok i kilka dni w jednej z największych metropolii świata.

A potem….powrót do zimnego kraju.
Czytaj więcej »

Jaszczur na masażu

07:36

To się musiało tak skończyć. Nie ma zmiłuj.
Mężczyzna o artystycznym pseudonimie Jaszczur, z wielu powodów zachowujący incognito, z którym znamy się od wielu lat i czasem razem wyjeżdżamy, ma oprócz wielu zalet także pewne cechy, które  niekiedy prowokują sytuacje zabawne lub trudne. Jedną z jego cech jest nieustanna gotowość do smakowania życia i gromadzenia wrażeń. Ale koniecznie na pełen gaz. Żadnego tam pomału i ostrożnie. Jak kochać, to do grobowej deski. Jak szaleć, to do upadłego. Jak pić, to na umór. I wszystkiego musi być dużo, dużo, dużo. Na szczęście nauczyłam się rozpoznawać, przewidywać skutki i staram się zapobiegać.  Ale czasem nie zdążę, czasem stracę czujność, a potem już tylko mogę próbować przeżyć.
Tak było i tym razem. Postanowiliśmy skorzystać z oferty popularnego w Tajlandii masażu. W tym celu udaliśmy się do zakładu, w którym wykonywano takie usługi. Konkretne miejsce poleciła nam koleżanka z grupy, która poszła tam rano i wróciła bardzo zadowolona. I z ceny, i z jakości. Poszliśmy i my. Nie miałam żadnych przeczuć, co mnie czeka, nie rozpoznałam tego tematu. No i się porobiło.
Stanęliśmy przed drewnianym baraczkiem stojącym przy głównej drodze przebiegającej przez naszą miejscowość, której nazwy nikt nie zna. Wiemy tylko, że wyspa nazywa się Koh Chang i jest pełna małych osad turystycznych i wiosek rybackich. Budynek przypominał zabudowę z westernów w czasach osadnictwa na dzikim zachodzie i zachwytu nowoczesnym dizajnem raczej nie wzbudzał. Wyglądał trochę, jakby ledwo trzymał się kupy. To także uśpiło moją czujność. Kiedy tylko stanęliśmy przed drewnianym gankiem, w wejściu pojawiła się ubrana na czarno Tajka i uprzejmym gestem zapraszała do środka. I wtedy znienacka w Jaszczurze obudził się lew przygody i żądza prawdziwego doznania. Mężnie wysunął pierś do przodu, wskazał na mnie i rzekł swym weryspecialinglisch  „masagge for women”; tu wskazał na mnie, a następnie odczekał chwilę, wskazał na siebie i tonem azjatyckiego mandaryna oświadczył „masage for men! Special masagge” i spojrzał mężnie na Tajkę, jak każdy biały mężczyzna z północnego kraju!
Zanim wypowiedział do końca swoją kwestię, już widziałam na twarzy Tajki, co jej przelatuje przez myśl. Aż się cofnęła o krok, a na twarzy wystąpił jej rumieniec.
Zanim wypowiedział swoją kwestię, machałam czym się dało, by ratować nas przed jej reakcją.
Zanim wypowiedział swoją kwestię, Jaszczur zrozumiał, co palnął. Więc szybko, w tym zamieszaniu dodał hard masagge, wery strong. I znowu wypiął pierś do przodu, bo prawdziwy mężczyzna gotowy jest na wszystko. HOWK!
I wtedy Tajka chichocząc zaprosiła nas na ganek, a sama weszła do środka. Po chwili pojawiła się z koleżanką. Obie śmiały się w głos i rozmawiały w swoim języku. Druga, nieduża i krzepka upewniła się, czy hard i strong? Jaszczur kiwnął głową i wtedy już wiedziałam na pewno. Będzie jazda. Widziałam to po ich oczach. Dostanie za swoje!
W zakresie masażu tajskiego jestem podobnie dobrze zorientowana, jak w zakresie tajskiej kuchni. Od wczoraj wiem więcej, bo jestem po inicjacji w tej materii. Weszliśmy do środka. Dom przedzielony był korytarzem biegnącym przez środek, a po bokach były boksy z łóżkami do masowania. Położono nas w jednym z kilku boksów na sąsiednich legowiskach, uprzednio ubrawszy w kaftan i szerokie majtasy. Nie bardzo rozumiałam dlaczego. Dotychczas do masażu ściągałam odzienie. Ale w tajskim masażu nie ma żadnej golizny i kontakt z ciałem masowanego ma zupełnie inny charakter. Strój, w który nas ubrano miał jeden wymiar, regulowany tasiemkami. Był to bardzo atrakcyjny model, całkowicie bezpłciowy i aseksualny. Oboje wyglądaliśmy naprawdę wyjątkowo seksownie. Masaż miał trwać godzinę. Po liczbie butów stojących przed budynkiem wiedziałam (każdy zostawia buty przed domem lub sklepem i wchodzi na boso), że w sąsiednich boksach trwa praca. Ale było cichutko i grała przyjemna muzyka.
I wtedy panie Tajki przystąpiły do pracy. Leżałam na brzuchu i widziałam, jak Tajka masująca Jaszczura wykonuje swoje zadanie. Było widać, że się przykłada. I było słychać. Pierwsze „ło Jezu”, które Jaszczur wydał z siebie poniosło się po całym budynku i ożywiło uśpioną atmosferę. A pierwsze było nieśmiałe, jak wiosenny promień, bo pani tylko złapała za stopy i wyciągała mu palce u nóg. A potem ochoczo wskoczyła na łóżko i łaziła bosymi stopami po Jaszczurze od góry do dołu. Najpierw chodziła, potem wciskała mu łokcie i kolana w kręgosłup, stawy, mięśnie. Wyginała go na wszystkie możliwe sposoby. Były chwile, że on leżał złożony na pół, a ona na nim, jakby szykowała się do lotu. Przypominało to bardziej zapasy i walkę na macie, przy czym walczący jest jeden, a drugi przyjmuje chwyty z pokorą. „Ło Jezu” na przemian z „Ło matko” brzmiało już teraz z siłą wodospadu, a im bardziej Jaszczur stękał, tym kobiety obie (moja też) bardziej chichotały.
A ja z  nimi, bo trudno było utrzymać powagę. I była w tym chichocie jakaś międzyludzka wspólnota kobiet, bo ja byłam spłakana do łez, a one obie równo przez całą godzinę płakały ze śmiechu ocierając oczy rękawem. Jednocześnie  uciskając nasze ciała ile wlezie. Tyle, że mnie jakby mniej i moja po mnie nie chodziła. Po serii wydeptania męskiego ciała, przyszedł czas na naciąganie, wyginanie, uciskanie. A do tradycyjnego „Ło Jezu” doszło z sąsiedniego materaca „ona ma imadło w rękach” i dramatyczne pytanie „jak jej powiedzieć, żeby już nie hard?”.
- Najlepiej „chwatit” zaproponowałam przez zaciśnięte z bólu zęby.
I dusząc się ze śmiechu łzami oblałam poduszkę, w którą miałam wciśniętą głowę.
Dźwięki, które dochodziły z naszego boksu spowodowały, że w korytarzu zbiegły się pozostałe panie masażystki i wszystkie z uznaniem patrzały na wyczyny koleżanki, specjalistki od hard masage for men.
Po zakończonym zabiegu Jaszczur, wstał otrzepał pióra i jakby nigdy nic oznajmił verygud. Następnie opadł na ławeczkę, by wypić przygotowaną dla nas zieloną herbatę.

Kiedy wychodziliśmy z zakładu, obie Tajki stały w drzwiach uśmiechając się życzliwie. Wykonaliśmy szereg skłonów pożegnalnych. A Jaszczur podszedł do swojej oprawczyni i rzekł tonem mandaryna z północnego kraju:
Tumoroł! Fajfoklok! Only ty!
Widać lubi silne kobiety.
Już się cieszę!

PS.
Nazwisko i adres Jaszczura znane redakcji!

Tak będzie lepiej!
Czytaj więcej »

Tajlandia od kuchni

00:22

Z góry przepraszam wszystkich zagorzałych turystów, podróżników i znawców Azji. Pewnie to, co napiszę dalej, jest oczywistą oczywistością, ale co tam. Dla mnie nie jest. I dla wielu moich czytelników także nie. Co więcej, wiem na pewno, że wielu z nich w podobną podróż się nie wybierze, choćby ze względów na dojrzały wiek i trudy podróży. Wszystkie trudy – i te samolotowe, i te zdrowotne, i wszystkie inne, które na turystę czyhają. Oj czyhają.
W każdej podróży – bliższej i dalszej, najbardziej ciekawią mnie ludzie. Jak żyją, jak organizują sobie życie, jak spędzają wolny czas, jak odnoszą się do siebie. To co pokazują w folderach turystycznych na przepięknych zdjęciach, to jedno. A to, co widać później w prawdziwym życiu, to zupełnie co innego. I to drugie, jest znacznie ciekawsze.
Pierwszą refleksją, którą miałam już po pierwszym wieczornym spacerze po Bangkoku była myśl, że Tajlandia jest jedną wielką kuchnią. Potwierdził to moje przypuszczenie jeden z Polaków, którzy zorganizowali nasz przyjazd tutaj. Tajlandczycy w swoich domach w lodówce trzymają napoje, kosmetyki i lekarstwa. A jedzą poza domem. Na ulicy, przy której stał nasz hotel na długości pół kilometra stało chyba trzydzieści ulicznych kuchni.
Ta na zdjęciu była najlepiej zorganizowana. Ale były także mniejsze, były takie na wózku przyczepionym do skutera, były tace przymontowane do roweru, wózki na kółkach z garnkiem pełnym czegoś, były przewoźne stragany z owocami i możliwością sporządzenia owocowego szejka. Na tej ulicy było wszystko, co Tajlandczycy jedzą i lubią. I to wszystko w cenach bardzo przystępnych, bo na ulicy można zjeść obiad w przeliczeniu za 5-6 złotych. Oczywiście trzeba wiedzieć, co się lubi.
Bo w tym gąszczu smaków i zapachów czai się mnóstwo pułapek.


 Głównie uważać muszą osobnicy z wrażliwszym żołądkiem i mniej odporną wątrobą. Pracownicy sanepidu i znawcy flory bakteryjnej oraz zagrożeń wynikających z niezachowania czystości, także mogą umrzeć  na samą myśl, co ich tu może spotkać.  Bo dla Polaka płaty mięsa leżące na straganie to prawdziwa zgroza i wizja śmierci w męczarniach. Ale Polak mieszkający w Bangkoku wyjaśnił nam, że nie mamy się co bać, bo gdyby którakolwiek z tych kuchni kogokolwiek zatruła, to następnego dnia wszyscy lokalni użytkownicy zostaliby poinformowani i interes by splajtował. No cóż! Nie ma co dyskutować z ekspertem. Facet żyje tu kilkanaście lat i ma się dobrze. No to i my damy radę.  
Istnieje jednak jeszcze jeden kłopot natury językowej. Bo z bogactwa ulicznej oferty kulinarnej trzeba coś wybrać. I zrozumieć, co się wybiera. I tu jest pewien problem, bo Tajowie mówią po tajsku. Ich angielski brzmi, jak mój tajski. Mój angielski jest weryspesial i próba zdobycia informacji, co się kryje pod rozmazanym zdjęciem potrawy zafoliowanym kilkadziesiąt lat temu i opisanym tajskimi literkami przypominającymi krzaczki, jest naprawdę prawdziwym wyzwaniem. Wszystko zawsze odbywa się w bardzo przyjaznej atmosferze i wysokiej temperaturze. To nie są lokale z klimatyzacją.
Po kilkunastu posiłkach zjedzonych w Tajlandii mogę powiedzieć, że o kulinarną wpadkę nietrudno. Przede wszystkim wpadki dotyczą stopnia ostrości potrawy. Po tygodniu pobytu cokolwiek zamawiam powtarzam wielokrotnie „NOT SPICY”. Tajowie grzecznie kiwają głowami, potwierdzają –not spicy i przynoszą coś, co strażaka zmusiłoby natychmiast do wyciągania sikawki, a mnie stawia do pionu, mam oczy pełne łez i wypieki na szyi i dekolcie. A oni się dziwią, bo przecież not spicy.
Jak na razie spokojnie mogę zamówić pad thai – czyli makaron ryżowy z jajkiem, orzeszkami i kurczakiem smażony na czymś. Nie wiem na czym, bo tajsko angielska komunikacja jeszcze nie jest aż tak rozwinięta, bym posiadła tę wiedzę. Ale dojdę i do tego. Tym bardziej, że jak tak dalej pójdzie to będą znawcą kulinarnym pad thaja, bo zamawiam codziennie. Mniej z miłości do potrawy, a bardziej z szacunku dla swojego organizmu.
Jedno jest pewne. Odczucia smakowe mam zupełnie inne, niż Tajowie i  jestem mniej odporna niż inni uczestnicy wyprawy. Gdybym zjadła to, co zamawiają współuczestnicy wycieczki, nie dożyłabym końca posiłku.  Smaki kuchni azjatyckiej nadal odkrywam, a żyć trzeba. I przeżyć.
Dlatego nawet przy zamawianiu wody mineralnej uprzejmie proszę - not spicy.
Tajowie wtedy uprzejmie uśmiechają się.

Ze zrozumieniem.
Czytaj więcej »

Kluby dwa

00:28
Jeszcze tylko kilka dni do zamknięcia głosowania Poznańskiego Budżetu Obywatelskiego 2017. Dwa dni na zdobycie głosów dla naszego projektu powołania w Poznaniu „Odnowy – nowoczesnego miejsca spotkań i rozwoju seniorów”. Im dłużej myślę o tym projekcie i pomyśle, tym dłużej zastanawiam się dlaczego potrzebowałam tyle czasu, by dostrzec tę potrzebę społeczną. Chyba jednak mało spostrzegawcza jestem. A może to stara prawda, że wszystko musi przyjść w swoim czasie? I ten właśnie nadszedł, i właśnie teraz myśli moje całkowicie zajmuje głosowanie w PBO2017 i idea zmiany społecznego życia mojego miasta.
O tym jak rozwijał się nasz projekt pisałam w listopadzie (na początku głosowania) w poście „Oblicza sukcesu”. Dzisiaj chciałabym opisać kilka sytuacji i spostrzeżeń, których doświadczyłam i  noszę w sobie od czasu, w którym Ania Biedakowa otworzyła  mi oczy i od kiedy zajmujemy się naszym projektem.
Zacznę od tego, że wejście do grona osób zwolnionych z obowiązku świadczenia obowiązku pracy i pozostawanie trwale nierentowną wyzwoliło we  mnie naturalną ciekawość oferty dla seniorów. W ten sposób trafiłam do Centrum Inicjatyw Senioralnych, jeszcze do starej siedziby na ulicy Mickiewicza. I złapałam się za głowę. Siedziba CIS-u mieściła się w podwórzu, w maleńkich ciasnych pokoikach. Ludzie byli bardzo uprzejmi i życzliwi, ale samo miejsce mówiło za siebie. I mówiło – „otóż kochana Joasiu rozpoczęłaś w swoim życiu okres, w którym nikomu tak naprawdę nie jesteś potrzebna. No chyba że masz wnuki, to się nimi zajmuj, bo państwo lubi babcie. Jako babcie – czyli, starsze doświadczone panie, którym tylko wnuki dają radość i to im całkowicie wystarczy. A jak nie masz wnuków, to znajdź sobie na osiedlu jakieś dziecko i zaopiekuj się nim. Najlepiej idź do domu i ugotuj zupę.” Nawet nie obejrzałam dokładnie oferty dla seniorów, bo nie było gdzie usiąść, było słabe światło i nie miałam swoich okularów do czytania. Ofert było mnóstwo – głównie usług medycznych, domów opieki, profilaktyki Alzheimera,  cukrzycy i wszystkiego tego, co szczęśliwie mnie jeszcze nie dotyczy.
Wyszłam przygnębiona i zajęłam się swoimi sprawami, bo tych na szczęście mi nigdy nie brakowało.
A potem dowiedziałam się, że CIS zmienia siedzibę i będzie teraz się mieścił na ulicy Mielżyńskiego 24. Wszystkim koleżankom i kolegom z dawnych lat dopowiem – w siedzibie dawnej „Aspirynki”, klubu studenckiego medyków. Klubu , w którym pod koniec lata siedemdziesiątych przetańczyłam niejedną sobotnią noc i poznałam wielu sympatycznych i interesujących ludzi. Pomyślałam sobie – znak czasu. Trudno! Biorę to na klatę, starzeć trzeba się umieć.
Ale we wrześniu trafiłam do grupy seniorów grających w brydża sportowego. Zajęcia są bezpłatne, finansowane przez Urząd Miasta ze środków publicznych i odbywają się w….. klubie studenckim. Nie napiszę jakim, bo nie chcę nikomu robić krzywdy. Prowadzący zajęcia wynajmują to pomieszczenie w godzinach przedpołudniowych, czyli wtedy kiedy student uczy się/dogorywa po imprezie/pracuje (niepotrzebne skreślić). O dziesiątej drzwi klubu otwiera młody zapuchnięty człowiek i pozwala nam seniorom rozstawić stoliki do kart. A potem – wygania nas dość obcesowo, gdy czas wynajmu się kończy. Bar jest nieczynny. Na szczęście nie ma zapisów na klucz do toalety. W zajęciach uczestniczy około trzydziestu osób w bardzo różnym stopniu zaawansowania senioralności (od senioralnej „zerówki”, po wielokrotnych repetentów klasy maturalnej albo wiecznych studentów kurczowo trzymających się życia - jak kto woli). Niektórzy ledwie idą! Ale idą! I licytują, i grają. Niedosłyszą, niedowidzą, ale przy karcianym stoliku ubywa im lat. Bo głowa pracuje. Po zajęciach widać, że chcieliby usiąść, pogadać. Ale nasz młodociany cerber jest bezwzględny. Zresztą sala jest wynajęta na kolejne zajęcia i grupa starszych pań drepcze nerwowo, bo po nas pilates lub yoga. Dowiedziałam się, że poszczególni członkowie naszej grupy, gdy chcą pograć ze sobą w brydża, umawiają się w…. galeriach handlowych. I tam okupują stoliki wysp zbiorowego żywienia, chowając się przed ochroną. A seniorzy śpiewający w chórach, spotykają się po domach i przed występami ćwiczą w garażach.
Natychmiast obudziły się moje wątpliwości, czy tak powinno być? Czy to jest w porządku? I jeszcze jedna  – dlaczego tak jest?
Ostatnim doświadczeniem, które muszę przywołać, była wizyta w dawnym klubie studenckim „Od nowa”. Jego pierwsza siedziba mieściła się na ul. Wielkiej między Kramarską i Żydowską i pamiętam ją tylko jako dziecięce wspomnienie. Zawsze było tam pełno ludzi (przed i  w środku), grała muzyka, co bardzo mnie intrygowało, jako małą dziewczynkę. Potem, podobno w wyniku donosów pisanych do tow. Szydlaka, ten kultowy klub przeniesiono do Zamku, a na Wielkiej zrobiono klub seniora.  I w latach siedemdziesiątych występowałam w nim, biorąc udział w występach przygotowanych przez naszą szkołę z okazji rocznicy rewolucji, Dnia Babci, czy rocznicy wyzwolenia Poznania. Było sennie, ale wystrój i atmosferę pamiętam.
Weszłam tam kilka dni temu. Dzisiaj w tym dla bardzo wielu osób pamiętnym miejscu, jest Dzienny Dom Opieki. W środku czas się zatrzymał pod każdym względem. Nie napiszę nic więcej, bo nie chcę robić nikomu krzywdy ciętymi uwagami. Ale to miejsce mnie przeraziło. Jest otwarte od 8-16. Potem zamyka podwoje. Podobno korzysta z niego garstka osób. Myślę, że nie umiałabym przekonać nikogo spośród znajomych seniorów, do korzystania z pomocy  w tych warunkach.
Tak więc w obu kultowych miejscach, w których byliśmy kiedyś aktywni na parkiecie i w życiu kulturalnym i społecznym, są obecnie miejsca dedykowane seniorom. Tyle, że w jednym jest placówka urzędowa,  a w drugim rodzaj przechowalni, dla tych, co już inaczej nie umieją. Miejsca dla seniorów do samorozwoju, oddolnych inicjatyw, kooperacji, spotkań i wszelkiej aktywności , która jest przejawem życia, w  Poznaniu po prostu NIE MA!
Mają dzieci, ma młodzież, mają studenci?
A seniorzy CO?
Jak to się stało, że pozwoliliśmy sobie,  jako dojrzali obywatele całkowicie odebrać przestrzeń do spotkań i naszych inicjatyw? Do inspiracji i integracji? Do kulturalnego i aktywnego życia w warunkach odpowiadających nowoczesnym, wykształconym Europejczykom, jakimi jesteśmy.
I to wszystko powoduje, że z położonej na końcu świata Tajlandii, siedząc pod palmą z komputerem na kolanach apeluję do wszystkich Poznaniaków – głosujcie na „Odnowę” PBO217 projekt 28.
Gdyby takie miejsce było, mielibyśmy wszyscy sporo uciechy uczestnicząc na przykład w spotkaniach poświęconych naszym podróżom. Mogłabym i ja opowiedzieć o tym, jak mój znajomy zamawiał w restauracji jelita. I jaką minę zrobiła tajska kelnerka. I z chęcią posłuchałabym o opowieściach innych osób, podróżujących po świecie.
A tak co?
I gdzie?
GLOSUJCIE - PBO2017 projekt 28 w kategorii projektów ogólnomiejskich.


Czytaj więcej »

Z cyklu podróże starszej pani

00:36
Moje nieustanne podróżowanie wcale nie wynika z miłości do podróży. Żeby było jasne: ja podróży  nienawidzę! Dawno temu myślałam, że tylko tak mi się wydaje. Poza tym, urodziłam się szczęśliwie w kraju, w którym podróżowało się do cioci nad jezioro. I to był szczyt możliwości dla wielu moich rodaków. A potem przeczytałam zbiorową charakterystykę swojego znaku zodiaku i dowiedziałam się, że raki (w tym na pewno ja!) nie lubią podróży. Ich ciekawość świata nie wymaga przemieszczania się po całym globie w jakimś konwulsyjnym szale szukania nowych wrażeń. No i od tamtej chwili wiem, że podróży nienawidzę.
Natomiast podróżuję z miłości, bo mam męża, a z nim w pakiecie dostałam podróże. On uwielbia. I to by było to, co należy powiedzieć na wstępie kolejnych opowieści, by czytelnik zrozumiał moje mieszane uczucia. Teraz mam mieszane uczucia w Tajlandii.
Jeszcze nigdy nie leciałam tak długo samolotem i pierwszy raz jestem w Azji. Mój Anioł Stróż, nękany codziennie przed podróżą, postarał się naprawdę wyjątkowo, bo nie tylko wylądowaliśmy o czasie, ale całą drogę przeleżałam. Koło mnie były dwa miejsca wolne i mój mikry wzrost nareszcie się na coś przydał. Nazywając rzeczy po imieniu - właściwie to miałam kuszetkę. Przez całą drogę odpędzałam od siebie myśli na temat praw fizyki i tego jak taki kolos może lecieć tyle godzin nad ziemią i potem jeszcze wylądować tam, gdzie planuje. Pojąć tego nie mogę, a wiara w cuda słabnie z wiekiem. Jak widać siedzi we mnie ten niedouczony neandertalczyk. Lęk jest pierwotny.  No ale znowu to się jakoś udało i jestem cała i zdrowa, bardzo daleko, w bardzo dużym i bardzo zakorkowanym mieście. Naprawdę bardziej niż Poznań, co Poznaniakom wydaje się niemożliwe.
Pierwszy dzień spędziliśmy na wycieczkach do najważniejszych zabytków – dzielnicy chińskiej i Pałacu Królewskiego. W Bankogku – podobno najgorętszym mieście świata, piesze spacery są dość męczące. Dlatego między innymi korzystaliśmy z komunikacji miejskiej. Ten rodzaj transportu zawsze pozwala lepiej zrozumieć kraj i ludzi. Z tego powodu z wielką radością wsiadłam do autobusu. Autobus wyglądał, jakby właśnie zjechał z planu filmowego o początkach motoryzacji w Azji. Był cudnie stary, z drewnianą podłogą i naturalną klimatyzacją – czyli otwartymi wszystkimi szybami, ułatwiającą robienie zdjęć. Miał nas przewieźć ok. 6 km wg mapy Google, ale od razu GPS poinformował, że będziemy jechali kilkadziesiąt minut. I tak było. Nie wiem dlaczego Pani konduktorka nie skasowała od nas żadnych pieniędzy, tylko zapytała się dokąd jedziemy. Kiwnęła głową i poszła. A w miejscu właściwym połowa pasażerów autobusu z konduktorką na czele zadbało, by dotarła do nas informacja, że trzeba wysiąść. Pieniędzy nikt nie chciał. Ludzie są tutaj niezwykle uprzejmi.
Potem zwiedzaliśmy Pałac Królewski. Tajlandia przeżywa żałobę po swoim Królu. To co wczoraj zobaczyłam przeszło moje oczekiwania. Na ulicach dominują czarne stroje. Najpierw myślałam, że to taka moda. Dopiero wizyta w Pałacu uświadomiła mi, że Tajowie naprawdę przeżywają i wszechobecny czarny kolor to nie żadna modowa fanaberia.  Zwiedzanie Pałacu jest ograniczone, bo Tajowie oddają hołd swojemu zmarłemu władcy. Do Pałacu wchodzą tysiące ludzi w niekończących się pochodach, by pożegnać Króla. Są skupieni, poważni i bardzo smutni. Ruch kolumn maszerujący żałobników i turystów jest regulowany przez służby mundurowe, tak by wszystko odbyło się bez kolizji. Widok tego czarnego tłumu skupionych ludzi był naprawdę niezwykły. I bardzo budujący. Szczególnie dla kogoś, kto przyjechał z kraju Wielkiej Kłótni i marzy o porozumieniu, współpracy i niedzieleniu ludzi na lepsze i gorsze sorty.
A potem wracaliśmy do hotelu. Trafiliśmy na przystanek autobusowy z właściwym numerem, ale przyjeżdżały autobusy wszystkie inne, a nasz nie. Moja sympatia do komunikacji publicznej maleje po całodniowej wycieczce, a zanika zupełnie, gdy godzinę siedzę na przystanku w 35 stopniowym powietrzu bez powietrza. Miałam wiele czasu, by pożałować faktu, że zajęta PBO2017, nie przygotowałam się właściwie do podróży – czyli: nie przeczytałam przewodnika i nie dowiedziałam się wielu potrzebnych informacji o kraju, do którego jadę. Między innymi nie wiedziałam nic o jednoosobowych taksówkach – czyli taksówkach skuterowych i niczego o takich cudach, jak to na zdjęciu, nazwanych tuk–tukami. 
Po godzinnym oczekiwaniu każdy przejeżdżający tuk-tuk , a jeżdżą ich tu tysiące,  był obiektem pożądania. A kierowcy musieli to widzieć na mojej twarzy, bo wszystkie tuk-tuki zatrzymywały się koło nas. Ale my nieugięcie trwaliśmy w oczekiwaniu. Do czasu, aż przyjechał właściwy tuk-tuk, którego kierowca siłą swojego tajsko-angielskiego języka przekonał naszą grupę, że do jego pojazdu posiadającego jedną małą ławeczkę dla pasażera wejdą cztery osoby, wyjdzie tanio i  jeszcze zawiezie nas do hotelu. Naszego!
Bo to też istotne.
No i wsiedliśmy. Część dla pasażerów wypełniliśmy po brzegi. Koleżanka siedziała na podłodze, ja wduszona w zabezpieczenie, czyli siatkę ze sznurka uniemożliwiającą zgubienie mnie po drodze. Kierowca miał chyba ze sto lat, albo tak wyglądał. I chyba miał tylko jedną nogę, położoną zresztą  na pedale z gazem. Tuk-tuk to połączenie rikszy i skutera, miniatury wozu drabiniastego z baldachimem.
Przecudna zabawka. I jak się potem okazało, w rękach i nogach tajskiego kierowcy, niezwykle sprawna. Czegoś takiego nie przeżyłam jak żyję. Przed tuk-tukami usuwają się najnowsze hybrydy i inne marzenia miłośników motoryzacji stojące w korkach. A tuk-tuki śmigają między nimi, a na prostej nasz kierowca rwał tak, że z tyłu było jak  mikserze. Rany boskie. Wrzeszczeliśmy głośno, że my chcemy żyć i że to nie miała być nasza ostatnia podróż. Ale im głośniej wrzeszczeliśmy, tym bardziej dziadek gnał. W dodatku wydawał z siebie chichot diabelski i kwiczał z uciechy i krzyczał coś, co brzmiało jak „ciapanga tuk-tuk”. Oczywiście, odwracając się do tyłu, by zobaczyć nasze twarze.  Było widać, że świetnie się bawi. Po naszych okrzykach można było natomiast rozpoznać etapy jazdy, bo przy hamowaniu – bez żadnej uprzedniej próby było zbiorowe „Jezu HAMUJ!!!!!!!!!!!!!”, a potem jak się rozpędzał „O matko WOLNIEJJJJJJJJJJJJJJJJ”. Myślę, że podobne uczucia do naszych, mają użytkownicy diabelskiego młyna w miasteczku, które ktoś nazwał wesołym. Nigdy nie wsiadłam, bo granica mojej wytrzymałości jest ograniczona. Ale tak to sobie właśnie wyobrażam.
No i teraz już nie muszę!

Rozstaliśmy się w wielkiej przyjaźni z pamiątkowymi fotkami. 
I z ulgą!
Czytaj więcej »

Oblicza sukcesu

00:21

Umówiłyśmy się na kawę kilkanaście miesięcy temu. Anka poprosiła o spotkanie, bo chciała skonsultować swoje pomysły na aktywną emeryturę. Rozmawiałyśmy o wielu sprawach i właśnie wtedy pierwszy raz opowiedziała mi o swoim pomyśle utworzenia w Poznaniu takiego miejsca, w którym ludzie odchodzący na emeryturę, albo rezygnujący z czynnego życia zawodowego mogliby się dalej rozwijać w wybranej przez siebie dziedzinie, realizować swoje pasje, na które dotychczas w codziennym biegu nie mieli czasu. Dawno nic tak nie poruszyło mojej wyobraźni, jak ten pomysł. Czego jak czego, ale pasji to ja mam kilka, za to miejsc do realizacji jakby mniej.
Anka opowiedziała mi o pomyśle utworzenia takiego miejsca, które byłoby jednocześnie klubem, kawiarnią, ośrodkiem z salami do dyspozycji różnych zainteresowanych grup. Czynnym codziennie przez cały dzień, a nie raz w tygodniu przez godzinę czy dwie. Mogłyby spotykać się tam i ćwiczyć grupy śpiewacze, kółka miłośników gier karcianych (nauka lub możliwość gry z innymi), spotkania literackie (spotkania z literatami ale także spotkania osób piszących),  różnego rodzaju zajęcia z robótek ręcznych, wreszcie spotkania, by wspólnie pośpiewać. A może teatr? A może kabaret? A może nauka gry na instrumencie? Na pewno wspólne projekty. Na pewno rozwój. Koniecznie sala do spotkań. Przecież seniorami są niezwykli ludzie. Wykształceni, utalentowani i z bogatym doświadczeniem. I z każdym rokiem, będzie ich coraz więcej. Warto potraktować poważnie ten potencjał. Obie zachwyciłyśmy się tą wizją.
Pomarzyłyśmy razem przez jakieś pół godziny, ale wówczas rzecz naprawdę wydawała się nierealna. Kto da pieniądze? Kto da lokal? Jak zapewnić fachowców do rozkręcenia tego przedsięwzięcia? No i najważniejsze – jak namówić innych i władze naszego miasta, by zaczęli inaczej myśleć o seniorach? Jak wpłynąć na nasze własne myślenie o wieku dojrzałym? Jak przekonać ludzi, że nie tylko wysokość emerytury ma wpływ na jakość życia seniora? Rozeszłyśmy się z przekonaniem, że nasz pomysł jest z gatunku nierealnych i nic tu po nas, bo co mogą dwie starsze panie?
Ano niewiele!
Ale wizja, która nam się wtedy uroiła w głowach, nie umarła śmiercią naturalną. Żyła swoim życiem, dojrzewała, wracała i odsuwała się w kąt przywalona bieżączką. Pomagały w tym dojrzewaniu liczne konfrontacje z rzeczywistością i obserwacja, tego na co może liczyć senior w Poznaniu. Ujmując rzecz krótko i węzłowato, senior raczej może liczyć na siebie. Choć wiele się w tej materii zmienia, to droga do pełni szczęścia daleka i wyboista. Z każdą kolejną konfrontacją rosło nasze przekonanie o konieczności  zaangażowania się w działania na rzecz lepszego przygotowania infrastruktury miejskiej do aktywizacji seniorów. Same tego potrzebujemy, bo kontakty z innymi ludźmi, to warunek dobrego życia.
W KAŻDYM WIEKU!
 
A potem był konkurs Urzędu Miasta pod hasłem „Poznań naszych marzeń” na który  zgłosiłyśmy swoją pracę i między innym opisałyśmy potrzebę powołania takiego nowoczesnego miejsca spotkań i rozwoju seniorów. Wygrałyśmy ten konkurs, a potem prezentując nasze marzenia, przekonałyśmy się, jak wiele osób myśli podobnie. To nam dodało skrzydeł. Po wakacjach namówiłam Ankę, by iść za ciosem i złożyć wniosek do Poznańskiego Budżetu Obywatelskiego 2017. Na ten pomysł wpadłam kilka dni przed końcem naboru wniosków. Na całe szczęście mam wprawę w pisaniu (szczególnie na ostatnią chwilę), a formularz wniosku był naprawdę najprostszy na świecie. I znowu radość, bo nasz wniosek o powołanie w Poznaniu „Odnowy - nowoczesnego miejsca spotkań i rozwoju seniorów” przeszedł przez urzędnicze sito i został dopuszczony do głosowania w kategorii wniosków ogólnomiejskich . Prawie czterdzieści odpadło. Nasz jest tu https://pbo2017.um.poznan.pl/i/pbo-2017/voting#projekt_01 . Podczas losowania wylosował numer 28.
Szansa, że wywalczymy pieniądze (wnioskujemy o prawie 1,5 mln złotych) na utworzenie takiego miejsca integracji i rozwoju jest duża, pod warunkiem, że uda nam się przekonać mieszkańców naszego miasta do tego projektu. Głosować będzie można w dniach 16-30.11.2016, tylko przez Internet na stronie www.pbo2017.um.poznan.pl . Trzeba tylko sprawić, by ludzie głosowali i wybierali nasz projekt. W tym celu założyłyśmy na FB stronę „O starość naszą i waszą” i rozkręcamy kampanię informacyjną i wyborczą. Zaangażowałyśmy się i prosimy o pomoc innych. W przygotowaniu materiałów pomagają nam różni zaprzyjaźnieni fachowcy. Już teraz wszystkim bardzo dziękujemy.
Mam także już pierwszy osobisty sukces. Opanowałam sztukę przesyłania filmów i umieszczania ich na FB lub youtube. Siedziałam nad tym długo i w napięciu. Przeklinając własną nadaktywność w końcu zrobiłam i jest tu https://www.youtube.com/watch?v=CMV-c2iM-Ks
A teraz radość wielka, bo nawet system FB pogratulował nam rozwoju tej strony. No i jak tu nie cieszyć się z takiego sukcesu? 
Opisuję to wszystko, by prosić moich/naszych  przyjaciół i znajomych o pomoc  w dotarciu do grup potencjalnych wybierających. Tych głosów potrzebujemy bardzo dużo i każdy jest na wagę złota. Bez społecznego poparcia wniosek przepadnie. Ucieknie nam realna szansa zmiany stylu życia ludzi dojrzałych. Dzieje się tak od lat, bo starsi często nie mają sił, by walczyć o swoje prawo do godnego życia, a młodsi myślą, że ich to nie dotyczy, przekonani, że wprawdzie młodość nie trwa wiecznie, ale oni się na pewno nie zestarzeją. Tylko inni.
Nic bardziej mylnego! Tylko w tej materii jest uczciwie i demokratycznie. Warto więc zawczasu przygotować zaplecze na przyszłość.
Dlatego każdego, kto chciałby nam pomóc proszę o kontakt drogą elektroniczną.
Bardzo proszę!
Od pewnego czasu powtarzam sobie wyczytaną gdzieś myśl, że „jak kobieta czegoś chce, to Pan Bóg tego chce”. A co jest, gdy dwie kobiety czegoś chcą? I to nie dla siebie, tylko dla całej armii seniorek i seniorów poznańskich? W dodatku tych obecnych i potencjalnych!
Siła nas.
I siła w nas!
Czytaj więcej »

Trudne pytania

08:49

Kiedy do Twojej skrzynki wrzucają zwyczajny list  w białej kopercie z zaproszeniem na darmowe przesiewowe badanie kolonoskopowe w ramach profilaktyki nowotwora jelita grubego, to znaczy, że wiek już masz właściwy do bardziej refleksyjnego podejścia do życia. Jak się do tego doda listopadową szarugę, to sprawa wygląda trochę gorzej, a na pewno jest bardziej dołująca.
A jeśli jeszcze suweren i jego sejmowa reprezentacja uchwali kolejne ustawy i zafunduje przepychanki od których mózg się lasuje i odczuwasz depersonalizację, no to sytuacja staje się bardzo trudna. Bardzo – to delikatne określenie.
Jest dół jak Rów Mariański i tyle.

I teraz w takim rowie siedzę. Wiem, że jest nas tu więcej, ale zbiorowy szloch nie podnosi na duchu. Po piątkowych wystąpieniach czołowych polityków PIS-u w stylu „jakaś agenda  ONZ coś nam zaleca” mam mrowienie rąk i zaburzenia mowy. Cierpię okropnie, bo nauczono mnie w domu szacunku dla starszych i lepiej wykształconych. Wpojono, że co jak co, ale tytuł profesora zobowiązuje i idiotom się  nie trafia. No i proszę jaka zmiana. Nagle w wieku kolonoskopowo-refleksyjno - dojrzałym zorientowałam się, że wszystko jest możliwe. I może wszem i wobec znana Pani profesor proponować odebranie Szymborskiej nagrody Nobla, a inny profesor lekceważyć ONZ. Matko! Jaki wstyd. Nie umiem sobie z tym poradzić, stąd depesrsonalizacja w dole, jak ów rów.
Żeby się ratować pobiegłam na wykład o Szymborskiej w ramach mojego senioralnego powrotu do murów uczelni. Pełniuteńka sala i świetny wykład o mądrej kobiecie. Bardzo mądrej i w dodatku uznanej i docenionej. Po raz kolejny przekonałam się, jaka to znakomita poetka i jak uniwersalne prawdy odkrywała o współczesnym człowieku. A potem po wyjściu przeczytałam na FB wpis pani Pawłowicz. Ileż musi być jadu w tej Pani żądającej odebrania nagrody, z tego powodu, że nie ma w poezji Szymborskiej niczego, co by ową Panią zachwycało. Nie ma wierzby, nie ma polskich krajobrazów i nie ma poświęcenia.
Skąd się w ludziach bierze takie przekonanie, że dobre jest to, co ICH zachwyca? Wystarczy, by ich zachwyciło i wtedy jest dobre. Jak się kształtuje takiego bufona i zarozumialca.
A potem było już tylko gorzej, bo to był czarny piątek. Kropką nad i była informacja w rządowych wiadomościach o tzw. powiązaniach niektórych fundacji i stowarzyszeń. I personalny atak na osobę, którą bardzo szanuję i organizację, której zawdzięczam swój rozwój. Wiadomości uczyniły insynuację, jakoby wywołane z imienia i nazwiska dzieci Prezydenta Komorowskiego dopuszczały się…. No właśnie - nie wiadomo czego. Wskazano „Szkołę liderów” jako organizację co najmniej podejrzaną. Ale wg myśli Pana Kurskiego „ciemny lud to kupi” - lud został poinformowany niewprost, że tam są malwersacje i przekręty, bo na obrazku wielokrotnie pokazywano przepływ pieniędzy. W naszym kraju, przy prawie zerowej znajomości zasad działania organizacji pozarządowych niewielu wie, że organizacja jest po to, by wydawać publiczne pieniądze na cele społeczne. Występuje się o te pieniądze w ramach konkursów i jak się wygra konkurs, to są przepływy pieniędzy. I potem wydatki, bo po to się je bierze. Więc sugerowanie, że tam są jakieś tajemne przepływy to takie samo chamstwo społeczne, jak nie przymierzając propozycja odebrania Nobla. Zawsze ta sama aberracja i manipulacja.
W Szkole Liderów uczyłam się pokory wobec pluralizmu postaw i poglądów. Koło mnie zawsze byli inni liderzy, często sympatycy innej opcji politycznej. Prawie zawsze dziwiły mnie ich poglądy. Na tym chyba polega demokracja. Ale po ostatnim wekendzie mam wrażenie, że nie odrobiłam tamtej lekcji pluralizmu dość dobrze. Chyba inaczej rozumiem uczciwość. I na pewno nie mam w sobie zgody na chamstwo i głupotę.
Od kilku dni znowu wracają myśli dokąd z naszego kraju uciec, by nie stracić resztek zdrowego rozsądku i móc cieszyć się życiem?
I jak uciekać, kiedy wiek kolonskopowo- dojrzały i przynajmniej lekarzy trzeba mieć blisko.

W dodatku takich, którzy mówią w moim języku?
No jak?
Czytaj więcej »

Tylko dla psiarzy!

08:32
Bardzo proszę tych, którzy w psie widzą jedynie twórcę odchodów, by odstąpili od czytania. Bo dalej będzie o mojej Belce, czyli terierce – cholerce. White terierce dodam dla pełnej informacji. Tekst będzie o wielkiej miłości, nadużyciu zaufania i skutkach ubocznych. No i o jednym z najtrudniejszych zawodów świata, czyli lekarzu weterynarii. No to po kolei.

Belka to podobno mój pies. To znaczy ja chciałam, bo mąż po śmierci poprzedniej suni kategorycznie odmawiał posiadania psa. Odmawiał na tyle długo, że widziałam już niepokojące zmiany w jego zachowaniu, bo jest to człowiek, który musi mieć psa. Musi mieć z kim pogadać, musi mieć kogo głaskać i musi mieć kogo rozpieszczać. Niestety – żona nie spełnia kryteriów i z psem nawet nie ma co konkurować. Klapa na całego i zero pieszczot, głaskania i pogawędek. Myślę, że to jednak kwestia rozumnego spojrzenia zwierząt, bo jak wiadomo żona zwierzę wielofunkcyjne i tak się nie skupi, oczu w Pana swego nie wlepi z takim oddaniem i wiarą w to, co Pan mówi, ogonem nie pomerda. Pies jest sto razy lepszy w te klocki. Więc naparłam się na tego psa wiedząc, że czyj by on oficjalnie nie był i tak będzie męża. Bo pies sam wie czyj jest. I już! A mojego męża wszystkie psy kochają, najgorsze psie łajdaki, chuligany i łazęgi natychmiast łagodnieją, domowieją i są z nim. Na całym świecie. Koty zresztą też, ale tu ja stawiam opór.
Belka przywędrowała do naszego domu z Krobii i jak na krobiankę przystało charakter ma krobski – czyli bardzo trudny, by nie powiedzieć przepaskudny. To według mojej koleżanki z Gostynia taki krobski standard. Początki były tak trudne, że bałam się, jak to będzie dalej. A potem nagle na spacerze jakaś inna psia małpa przez płot użarła naszą sunię w łapę i Belka przeżyła metamorfozę. Od tamtego czasu jest wylękniona, unika konfliktów, psów nie lubi, a na ulicę, gdzie sześć lat temu przez płot ją użarli, nie wejdzie za żadne skarby. Za to rządzi w domu i ogrodzie. W domu rządzi nami, a w ogrodzie jest królową podwórka i żywemu nie przepuści. Czas spędza z moim mężem. Gdy jego nie ma, w zastępstwie mogą być ja. Ale tylko w zastępstwie!

Miłość miłością, ale proza życia zmusiła nas do decyzji o sterylizacji naszej krobskiej panienki. Ustaliliśmy, że to ja się tym zajmę, bo Belka to mój pies. Wszystko zorganizowałam najlepiej jak umiałam. Wybrałam gabinet, odpowiedni termin i zapewniłam psu opiekę. Już w momencie usypiania Belki ryczałam jak bóbr, bo widok psa tracącego władzę w ciele skutecznie obniżył mój poziom wytrzymałości. A wyobraźnia podpowiedziała obrazki znacznie gorsze. Zabeczana wróciłam do domu, a potem przełykając łzy szłam po nią po trzech godzinach. Psina właśnie próbowała wrócić do żywych, ale efekty były marne. Łap było za dużo, głowa za ciężka i ciało jakieś takie za długie.
Pani Doktor – przemiła osoba  – uspokoiła mnie, że to stan przejściowy. Że Belka po przyjściu będzie spała, a potem wróci do swojej naturalnej kondycji. Bardzo ważne jest jednak, by zadbać o zakryty brzuch i nie dopuścić do wylizywaniania rany. W tym celu założyłyśmy czerwony kubraczek wiązany wdzięcznie na grzbiecie. Belka w kubraczku rozjechała się kompletnie i odmówiła poruszania łapami. Nawet patrzeć wymownie nie miała siły. Zabrałam ją na ręce i przyniosłam do domu. A w domu okazało się, że moja sunia ma charakter trudniejszy niż myślałam, bo z kubraczkiem będącym dla Belki symbolem ograniczenia psich swobód, walczyła bardziej, niż wszyscy mogliśmy to sobie wyobrazić. Walka objawiała się nieustannymi próbami pozbycia się kubraczka. Wykorzystywała krzaki(te niskopienne), nasz materac w sypialni (ma sprężyny), wystające przedmioty – wszystko, o co dało się ewentualnie zahaczyć wiązania. Nie było spania, nie było leżenia, choć były próby znalezienia sobie swojego miejsca na świecie. I tego miejsca nie znalazła ani piątek, ani w sobotę, ani przez cały tydzień. W dodatku wielokrotnie obrzuciła mnie psimi obelgami i głośno wyrażała sprzeciw. Tak w dzień , jak i w nocy. Udawałam, że nie rozumiem.

Mąż twierdzi, że to dowód, iż naruszyłam jej cielesność i zrobiłam psu krzywdę. Ja! Bo to mój pies.

W tym samym czasie sunia sąsiadów (owczarek niemiecki) również miała podobną operację. Odebrana w kubraczku niebieskim położyła się na kanapie i pozwoliła pielęgnować. Leżała z lubością i jak stwierdziliśmy z sąsiadem, właściwie brakowało jej tylko gazetki do poczytania. Inna rasa? Inny kolor? Dlaczego nasza nie leży?
Z wielkim utęsknieniem oczekiwałam dnia zdjęcia kubraczka. Nareszcie będzie spokój – myślałam naiwnie. I przyszedł wreszcie ten dzień, w którym zdjęliśmy. I co?
I klęska! Teraz Belka odmówiła wyjścia na spacer bez kubraczka. Usiadła przed furtką i koniec spaceru. Kubraczek chroniący wygolony brzuszek daje jednak przyjemne uczucie ciepła. No i czerwony kolor jest bardzo twarzowy, żeby nie powiedzieć pyskowy. Natomiast ubrana w kubraczek chodzi chętnie i daleko.

Przemiła Pani weterynarz przy kolejnej wizycie (najpierw w sprawie możliwości zdjęcia kubraczka a potem w sprawie buntu i sprzeciwu po zdjęciu) powiedziała, że u Belki wszystko inaczej, niż piszą w książkach. I najlepiej, żebyśmy wszyscy wzięli jakieś tabletki na uspokojenie. A ona pomyśli nad uruchomieniem pomocy psy- chologicznej.
Dla psów!
I właścicieli przy okazji.
A swoją drogą coraz bardziej jestem przekonana, że przy naszej skonfliktowanej i bardzo źle postrzeganej służbie zdrowia, lekarz weterynarii wkrótce stanie się zawodem zaufania publicznego.

 
Czytaj więcej »