Pewnie każdy ma własną. Każdy i każda. I na różnych etapach życiowych
ten dzień inaczej pamiętamy i odbieramy. Moja Mama twierdzi, że to trudny dzień
dla kobiet. W tym wypadku zgadzam się z nią całkowicie. Nawet jak już wszystko
sobie ułatwię, to i tak jest on trudny. Co więcej – im więcej mam tych
ułatwień, tym więcej pojawia się nowych trudów, które muszę pokonać. I
najgorsze, co można zrobić w tej sytuacji, to przeczytać rano artykuł jakiegoś super
specjalisty od przeżywania świąt z dobrą radą, że jeśli nie chcesz wejść w
konflikt z najbliższymi, to pozwól im przeżyć święta tak, jak oni sami chcą. Podobnej
głupoty, to jak świat światem nie czytałam i jak mi Bóg miły, próbowałam
zastosować raz i już nigdy nie zastosuję, bo po prostu to jest nie do przeżycia.
Wstałam wcześnie rano, żeby zdążyć. Teoretycznie wszystko już miałam przygotowane i przemyślane, ale przecież znam życie i wiem, że na świecie jest armia tych, co chcą mi życie utruć i na pewno chcą inaczej niż ja. W tej armii jest na pewno mój mąż ulubiony, który już od tygodnia deklarował, że przygotuje choinkę. Tak mu jakoś zeszło, że na deklaracjach się skończyło. Dlatego też wstał rano, żeby ją wreszcie zrobić. Ubranie choinki wymaga czasu, bo trzeba znaleźć i wyjąć wszystkie ozdoby, światełka i wszystkie uzbierane przez lata akcesoria, następnie oddzielić dobre, od tych które wymagały naprawy i się nie doczekały i nikt już nie pamięta, które są które.
Łatwo nie jest, bo zbiory, jak w muzeum narodowym. W efekcie świąteczny pokój zawalony kartonami, jak po tsunami i całe sprzątanie diabli wzięli. Ale milczę! Bo przecież nie po to są święta, żeby się denerwować. Więc nawet się włączam w ten proces decyzyjny (bombki srebrne czy złote?) i staram się doprowadzić rzecz do końca, by móc posprzątać skutki wyjęcia wszystkiego zewsząd i nakryć odświętnie stół. W międzyczasie wysłuchuję w radio audycji na temat cudu przeżywania rodzinnych świąt, uroków przygotowywania kolacji wigilijnej, zapachów tradycyjnych potraw, odbieram i wysyłam życzenia i oddycham z ulgą czytając na FB wpis mojej koleżanki o tym, że właśnie znalazła w lodówce zeszłoroczne uszka do barszczu i co ma teraz z nimi zrobić? Wreszcie jakaś normalna i bliska mi niewiasta, bo reszta ma same sukcesy kulinarne i wszyscy zamieszczają tylko zdjęcia budzące moje głębokie pokłady zazdrości. I refleksję nad moją słabą silną wolą, że nie ma we mnie woli, by wziąć udział w tym kobiecym konkursie, kto się w imię tradycji bardziej zarobi.
A przed pasterką przeczytałam w nowym „Przekroju” wiersz Artura Marii Swinarskiego „Dzieje salonu”, który zaczyna się tak:
Lecz ta wzorowość i ta szarość
Zaczęły cię gnębić, gdy wzeszła starość;
I kiedy szósty krzyżyk narastał,
Zajaśnieć chciałaś wśród matron miasta.”
A kończy
tak:
Robisz na drutach w pustym salonie,
Jak wypada matronie.”
Czytaj więcej »
Wstałam wcześnie rano, żeby zdążyć. Teoretycznie wszystko już miałam przygotowane i przemyślane, ale przecież znam życie i wiem, że na świecie jest armia tych, co chcą mi życie utruć i na pewno chcą inaczej niż ja. W tej armii jest na pewno mój mąż ulubiony, który już od tygodnia deklarował, że przygotuje choinkę. Tak mu jakoś zeszło, że na deklaracjach się skończyło. Dlatego też wstał rano, żeby ją wreszcie zrobić. Ubranie choinki wymaga czasu, bo trzeba znaleźć i wyjąć wszystkie ozdoby, światełka i wszystkie uzbierane przez lata akcesoria, następnie oddzielić dobre, od tych które wymagały naprawy i się nie doczekały i nikt już nie pamięta, które są które.
Łatwo nie jest, bo zbiory, jak w muzeum narodowym. W efekcie świąteczny pokój zawalony kartonami, jak po tsunami i całe sprzątanie diabli wzięli. Ale milczę! Bo przecież nie po to są święta, żeby się denerwować. Więc nawet się włączam w ten proces decyzyjny (bombki srebrne czy złote?) i staram się doprowadzić rzecz do końca, by móc posprzątać skutki wyjęcia wszystkiego zewsząd i nakryć odświętnie stół. W międzyczasie wysłuchuję w radio audycji na temat cudu przeżywania rodzinnych świąt, uroków przygotowywania kolacji wigilijnej, zapachów tradycyjnych potraw, odbieram i wysyłam życzenia i oddycham z ulgą czytając na FB wpis mojej koleżanki o tym, że właśnie znalazła w lodówce zeszłoroczne uszka do barszczu i co ma teraz z nimi zrobić? Wreszcie jakaś normalna i bliska mi niewiasta, bo reszta ma same sukcesy kulinarne i wszyscy zamieszczają tylko zdjęcia budzące moje głębokie pokłady zazdrości. I refleksję nad moją słabą silną wolą, że nie ma we mnie woli, by wziąć udział w tym kobiecym konkursie, kto się w imię tradycji bardziej zarobi.
Kiedy mąż mój zbliżał się do końca ustrajania drzewka, przy okazji
poprawiając świąteczną iluminację w ogrodzie, kiedy wysadził korki w całym domu,
a następnie naprawił, kiedy usunął kartony z bawitkami ze świątecznego stołu, odzyskałam wiarę, że
jednak zdążę posprzątać, ugotować co trzeba i usiądziemy do kolacji w świątecznym
nastroju. Usuwałam z pola widzenia, wszystko co zostało tam naniesione. Między
innymi także reklamy wyjęte ze skrzynki leżące na stoliku. W jednej z paczek zapakowanych
w folie, reklamujących sieć aptek, wyczułam jakąś próbkę. Folię odruchowo wyrzuciłam
do pojemnika, reklamy do innego, a w ręce pozostała mi próbka czegoś. Pewnie
krem pomyślałam i włożyłam okulary, by przeczytać, co dostałam. I ze zdziwieniem
odkryłam, że to… prezerwatywa. Razem ze świątecznymi życzeniami niezwykłych
doznań. Dawno nic mnie tak nie zaskoczyło? I chyba miałam to na twarzy, bo mąż
mój wyraźnie się zainteresował, co mnie tak zatrzymało w akcji. A ja trwałam z
tym niebanalnym świątecznym podarkiem i zastanawiałam się, kto w tej firmie wpadł
na taki pomysł. Naprawdę musi to być ktoś wyjątkowy. I chyba grupa docelowa mu
się jakoś rozmyła.
A potem było już wszystko jak zawsze. Czyli usmażyłam tonę
karpia, zrobiłam festiwal kapusty z grzybami, przygotowałam potrawy dla tych,
co nie jedzą ryb (a tych jest większość), przygotowałam stół i wysłałam sms z
pytaniem, na którą zaprosiłam gości, bo z tego wszystkiego zapomniałam.
Zdążyłam
się jeszcze na moment położyć, by odpoczął obolały kręgosłup. A przed pasterką przeczytałam w nowym „Przekroju” wiersz Artura Marii Swinarskiego „Dzieje salonu”, który zaczyna się tak:
„Życie pani
płynęło gładko,
Żoną byłaś
wzorową i matką,Lecz ta wzorowość i ta szarość
Zaczęły cię gnębić, gdy wzeszła starość;
I kiedy szósty krzyżyk narastał,
Zajaśnieć chciałaś wśród matron miasta.”
„Życie pani
dzisiaj znowu płynie gładko,
Znowu jesteś
przykładną teściową i matką, Robisz na drutach w pustym salonie,
Jak wypada matronie.”
Przekrój nr 1/17 str. 91
No i nie
muszę chyba pisać, że to bardzo trudna dla mnie puenta. Z obowiązków wigilijnych
wywiązałam się należycie. Z nikim się nie pokłóciłam, a moi bliscy mieli takie święta,
jak lubią. Teraz mam lodówkę pełną karpia, pierogów i kapusty, ustrojoną
choinkę oraz iluminację na pół Antoninka.
Mam też
prezerwatywę otrzymaną w ramach zadziwiającej promocji.
I głęboką niechęć
do bycia matroną.