To idzie młodość!

13:37

Ani się obejrzałam, jak moja poszła i przyszła cudza. Wyjątkowo wkurzająca. Mam takie przekonanie, że młodość jest fajna tylko na obrazku. Szczególnie na reklamie kosmetyków i bielizny, najfajniejsza oczywiście w reklamach kosmetyków powstrzymujących procesy starzenia, a bielizny modelującej sylwetkę. Poza tym jest irytująca, trudna do zniesienia i bardzo niebezpieczna. I żeby nikt nie myślał, że mnie żółć zalewa z powodu zmarszczek, czy innych takich skutków starzenia widocznych gołym okiem. Wcale.

Ja się młodości po prostu boję. Społecznie i obywatelsko. A ostatnio moje obawy i lęki znajdują więcej pożywki.

Zaczęło się niewinnie, od wizyty pewnej stażystki (desant z innego miasta z dwutygodniowym stażem w pracy), która miała uzyskać moje podpisy pod jakimś dokumentem. Dziewczę zadzwoniło, że chciałoby załatwić tę sprawę i w tym celu przyjedzie do mnie w ciągu najbliższej godziny. Przyjechało służbowym samochodem i weszło pewne siebie. Przyzwyczajona do gościnności zaproponowałam ciepły napój i zapytałam o pierwsze wrażenia z mieszkania w Poznaniu. Dziewczyna podzieliła się refleksjami z poszukiwania lokum i oceniła ofertę. Z oceny wynikało, że jest wymagająca i ma wysokie standardy. Bardzo wysokie.

„No w innych warunkach to, ja bym wpadła w depresję” – dodała patrząc na mnie z czymś na kształt politowania w oczach wymalowanych makijażem permanentnym. Nie ciągnęłam tego tematu, bo ja już nie pamiętam, w co wpadłam, kiedy przez pierwsze trzy lata mojej młodej dorosłości mieszkałam de facto na kanapie,  bo więcej miejsca w tym lokalu nie było.

Wzięłyśmy się do pracy. Dokumenty miała przygotowane, ale bez kopii.

Musi być kopia – mówię. W przypadku jakiegokolwiek konfliktu z urzędem musimy mieć kopię.

To mi skserują – odpowiada dziewczę hoże.

Nie skserują, bo to interes petenta, nie urzędu. Musisz iść z kopią i podstemplować datę wpływu.

To skąd mam wziąć? – i patrzy nam mnie.

Musisz skserować.

Ale ja nie mam pieniędzy.

No to masz problem – odpowiadam

Przeklęte urzędasy – słyszę.

Nie tłumaczyłam niczego. Nie zapytałam, czy gdyby pracowała w tym urzędzie i gdyby przełożeni rozliczali ją z toneru, to kserowałaby wszystko i wszystkim? Nie wyjęłam portmonetki, nie pomogłam. Pomyślałam sobie, że została w swoim środowisku tak ukształtowana, że wie, iż jej się należy. A innych można, a nawet trzeba traktować, jak potencjalnych wrogów. Szkoda moich wysiłków. Niech ją życie oćwiczy. A co!

Poszła kołysząc biodrami w opiętych leginsach i odjechała służbowym autem.

Ot zdarzenie - drobina niewarta uwagi!

Dzisiaj natomiast w poszukiwaniu inspiracji do rozwoju weszłam na stronę pewnego pana zajmującego się zawodowo wspieraniem rozwoju innych ludzi. Pan nagrał film i włączyłam, by posłuchać na czym polega jego metoda. Na ekranie monitora pojawił mi się bardzo młody mężczyzna (kiedyś na takich mówiło się gołowąs), który zachęcał mnie do skorzystania z wymyślonej przez niego metody. Metoda jest sprawdzona – UWAGA! , bo on przez 24 lata był wycofany i trudny w kontakcie i na bazie tych swoich doświadczeń znalazł sposób, jak pomóc wszystkim ludziom i chyba całemu światu. Dodam, że Pan nawet na te 24 lata nie wygląda. A metoda jest bardzo prosta, bo polega na akceptacji. Wszystkiego! Sądząc po wieku początek pracy nad tą metodą datuje się na wczesne przedszkole.

Z wrażenia usiadłam głębiej i wpatrywałam się mocniej. Ja po trzystu latach orki zawodowej i pracy nad sobą nie dorobiłabym  się połowy tej pewności, co ma ten facet. Jak to się robi zachodzę w głowę i nie znajduję odpowiedzi. A tych jemu podobnych wytrawnych i znakomitych coachów przed trzydziestką wprawionych i doświadczonych w rozwijaniu wszystkich jest w Internecie na pęczki.

No nic - pomyślałam sobie, czas umierać! I poszłam po herbatę. A tu z telewizora dopadł mnie mój ulubieniec z rządu – młody, przystojny i wielce obiecujący wiceminister Patryk Jaki, który komentował dzisiejsze decyzje o rezygnacji ponad stu doświadczonych prokuratorów tymi słowy:

„uczciwi nie mają się co bać!”

Zatrzymało mnie w połowie drogi. Znaczy się, ci co odchodzą są nieuczciwi i się bali. Jak szybko, jak sprawnie ocenił. Jaki mądry człowiek. Ciekawe, gdzie nabył tę wiedzę i doświadczenie. Kiedy?

I znowu jego pewność siebie zwaliła mnie z nóg!

A potem już tylko telefon mojej przyjaciółki współpracującej z trzema młodymi panami podejmującymi w publicznym urzędzie kluczowe decyzje dla bardzo wielu ludzi. I rozmowa o nich - są aroganccy, pewni siebie, butni, nie słuchają, nie rozmawiają wydają polecenia i żądają. Są między nimi wspólnoty: polityczna, meczu, uprawianego sportu, napojów wyskokowych. Nie ma wspólnoty projektowej, nie ma żadnych relacji i współpracy. Nie ma współodpowiedzialności.

Nikt mnie nie przekona, że to prezes rozwali nasz kraj. Ja stawiam na młodzież.

Młodzi będą skuteczniejsi.
Czytaj więcej »

Mgła i matoły.

13:24

Dzień dzisiaj  z rodzaju wyjątkowo trudnych. Po pierwsze pogoda. W Poznaniu mgła tak gęsta, że nawet obskurny blok stojący jakieś 50 m od mojego domu był ledwie widoczny. No i na dodatek to coś, co z nieba leci – niby deszcz, ale nie tak całkiem. Takie coś na kształt dżdżu. I żaden tam kapuśniaczek, czy inne przyrodnicze cudeńko. Taka zwyczajna wilgoć ordynarnie włażąca pod szale, czapki, powieki, wdzierająca się do serca i obezwładniająca umysł. Niby jestem odporna, ale dziś zdecydowanie mniej. Mimo to zabrałam papiery i poszłam na spotkanie Zarządu mojej Fundacji. Moja przyjaciółka, z którą miałam się spotkać właśnie wróciła z nart. Wypoczęta i zadowolona po udanym urlopie przybiegła na nasze spotkanie w … futrze. I bardzo uradowana poinformowała mnie, że po tym jak pan Brudziński chlapnął w jakimś porannym programie o tych, co to protestują, bo to im pozwala przewietrzyć futra, to ona swoje natychmiast wyjęła  z szafy. Żeby nie było wątpliwości, po której jest stronie tego konfliktu.

Telewizora już od dłuższego czasu nie włączam, w radiu tylko muzyka klasyczna i to wersji maksimum muzyki, minimum komentarzy, to potem nie wiem, co się dzieje. Ale życzliwi doniosą. No i donieśli.

Odnalazłam szybko wypowiedź w Internecie. Komentarz Brudzińskiego mógłby tylko być dla jednych żałosny, dla innych zabawny, gdyby nie jego kontekst. Mnie przeraził. Po pierwsze jest po prostu chamski. Oburza mnie fakt, że polityk bezczelnie publicznie obraża i poniża innych ludzi. Powtarzam sobie, że to do czasu, że nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka, ale z trudem znoszę ten rodzaj wyjątkowej pogardy. I gdyby tu chodziło tylko o moje uczucia i emocje. Pal licho. Trudno. Mam jednak wrażenie, że biorę udział w jakimś zbiorowym szale poniżania, wyśmiewania, okłamywania i manipulacji. Skutki dotykają całej rzeszy ludzi. I tych, których się obraża, którzy są celem tego ataku, i także tych, którzy tylko obserwują stojąc pozornie z boku. Bo ludzie najszybciej uczą się przez naśladowanie wzorców. Szczególnie młodzi  naśladują zachowania. Znowu wzrośnie akceptacja dla buty, arogancji i chamstwa. Tę granicę akceptacji nieustannie od 26 lat przesuwamy wciąż dalej i dalej. Już za poprzedniej kadencji PIS/Samoobrona myślałam, że dalej się nie da. A jednak.

Bardzo się martwię.
Co nie zmienia faktu, że jako cyklistka segregująca odpady i w dodatku posiadaczka kożucha, jestem oburzona! Na tyle, że o niczym innym dzisiaj myśleć nie mogę. I to wcale nie z miłości do futer, tylko z prawdziwej niechęci do matołów.
W dodatku nie wiem, co mnie bardziej przygnębia. Tumany mgły, czy tumany w rządzie i przy władzy?
Czytaj więcej »

O życiu w luksusie

13:47

Zapytałam dzisiaj moją siostrę, czy umiłowanie świętego spokoju jest oznaką zbliżającej się starości. Siostra się zna, bo chociaż jest ode mnie młodsza, to i tak starsza. Któraś z nas jest na pewno adoptowana – tak jesteśmy inne. Ale nie drążę tego tematu, bo i tak nikt się nie przyzna. Ja nawet koło setki nie będę tak dojrzała i mądra, jak ona jest od bardzo dawna. Poza tym się zna, bo pracuje w najtrudniejszym miejscu na świecie – czyli w publicznej poradni zdrowia psychicznego, gdzie codziennie od kilkudziesięciu lat ma okazje dotknąć do żywego tego, co w człowieku ciągle niezbadane – czyli jego duchowej, niematerialnej istoty. A ta potrafi nawywijać. Obcuje także ze starzejącymi się osobnikami, obczytuje w literaturze, więc jest dla mnie autorytetem. Dlatego zadałam to pytanie, nie przypuszczając, że odpowiedź mnie aż tak ucieszy.  Otóż miłość do świętego spokoju wcale nie jest objawem starzenia się, tylko przejawem dążenia do luksusu. Psychicznego dodała szybko, bym się Boże  broń nie pogubiła.
Myśl ta podniosła mnie na duchu i umocniła w przekonaniu, że zdwoję wysiłki, by mieć ten luksus. W tym celu podejmuję kolejne decyzję, które w istotny sposób powinny wpłynąć na moje życie. Kategorycznie odmawiam wszelkim próbom wkręcenia mnie w cudze projekty. Zdecydowanie dążę także do uproszczenia własnych (tych podjętych wcześniej) i weryfikacji zaplanowanych. Wielki kłopot sprawia mi mój niespokojny małżonek, który wcale nie chce tego luksusu, którego ja szukam. Wprost przeciwnie – to typ wojownika, który wiecznie lata z maczetą, tupie po placach, angażuje się bez umiaru we wszystko i w każdej życiowej sytuacji narobi zamieszania. Mam nawet wrażenie, że jak tylko ocieram się o mój luksus, to on się robi bardzo niespokojny i z całych sił kombinuje, gdzieby tu życie sobie skomplikować. Mnie oczywiście przy okazji też. No i tak się ścieramy.

Warunkiem życia w psychicznym luksusie jest także nieustanny rozwój i robienie rzeczy, które lubimy robić. Proszę zwrócić uwagę – wcale nie musimy tego umieć, czyli mieć w tym kierunku jakieś wykształcenie. Chociaż, jak się umie, to generalnie jest łatwiej! To bardzo ważne spostrzeżenie i trzyma mnie przy życiu. Piszę już o tym kolejny raz, ale w rozmowach z wieloma osobami odkrywałam prawdę, że bardzo wiele z nich  nie wie, co lubi robić. Kiedyś wiedzieli, ale to gdzieś pouciekało. No to jak mają mieć radość ? Poza tym jeszcze jedna ważna uwaga – robić, to nie znaczy leżeć na leżaku i nic nie robić. Niestety, jak się wprowadzi to ograniczenie to liczba niewiedzących, co właściwie lubią robić znacząco rośnie.
Listę tego, co lubię robić mam naprawdę długą – chyba wyrównuję średnią statystyczną. No i oczywiście na pierwszym miejscu jest pisanie. Ale zaraz za tym czytanie, robienie na drutach, jazda na rowerze, organizowanie ludziom życia kulturalnego i towarzyskiego, rozmawianie z ludźmi, ćwiczenia w wodzie itd., itp. I wszytko zaraz na drugim miejscu po pisaniu. Pisze o tym, bo dzisiaj przez cały dzień boksowałam się z myślami,  na który kurs „pisarski” mam się zapisać. Ten z podstaw pisania, czy iść na storyteliing (cokolwiek to znaczy)? - podobno świetny dla nauczycieli. Myślę o tym już dwa miesiące, jak ten osioł, któremu w żłoby dano.  Nikt nie chce mi doradzić, bo ktoś taki, kto żyje w psychicznym luksusie i rano nie musi do roboty, jest w pewien sposób traktowany w naszym kraju jako mniej poważny,  a jego potrzeby jak  fanaberie. Widzę to w oczach moich przyjaciół i niestety... sama  mam  to także w głowie. A dzisiaj przeczytałam niezwykle krzepiące zdanie, że pisanie jest bardzo pożyteczne niezależnie od wieku. I KAŻDY może się nauczyć pisać dobre teksty.

No, tu mam pewne wątpliwości, ale … może ja po prostu za mało wiem?

Tymczasem wszystko wskazuje na to, że pójdę na oba.

A co! Jak luksus , to na całego!
Czytaj więcej »

Co mnie charakteryzuje?

13:53

W poprzednim poście tak tryskałam optymizmem, że jak to dzisiaj przeczytałam, to aż mi się słabo zrobiło. Ja bardzo przepraszam wszystkich, którzy myślą, że ja mam jakiś patent na wieczny optymizm i energię czerpię nie wiadomo skąd. I właściwie to ja podejrzana jestem w tym kraju wiecznego smętka i nostalgicznej zadumy (to dotyczy inteligentów czytających) lub żarłocznej konsumpcji (dotyczy inteligentów nieczytających). Otóż patentu nie posiadam. Złoża optymizmu dostałam w pakiecie razem z kurduplim wzrostem. I niestety im jestem starsza, tym bardziej ubywa i optymizmu, i wzrostu. Nad czym oczywiście ubolewam.
W trosce o dobre samopoczucie staram się zarządzać informacjami, które mają na mnie wpływ. Z tego powodu odcinam się od śledzenia najnowszych wiadomości i na moim blogu nie komentuję poczynań naszego rządu, wystąpień Pani Premier i jej partyjnych przyjaciół. Jest mi wstyd i tyle. Ale wpływu realnego na to nie mam, więc jako osoba posługująca się rozumem i pamiętającą dobrze czasy manipulacji władz w PRL-u  nie daję dostępu do swojego mózgu. A ponieważ należę do grupy zwolenników przemyślanego i konstruktywnego budowania, ani swojej wątroby, ani serca nie poświęcę dla wspólnego dobra. Tym bardziej, że zestaw moich życiowych doświadczeń pokazuje jak nam wszystkim niezwykle trudno budować wspólnie wspólne dobro. Nikt nas tego nie nauczył i jeśli już coś robimy, to raczej zawsze przeciw. A kiedy dostajemy władzę, to już samo jej uzyskanie zwalnia nas z myślenia, że oprócz kolegów są jacyś inni, z którymi też powinniśmy współpracować. Dla WSPÓLNEGO dobra. Ten proces obserwuję od 26 lat i niestety on się z każdą kolejną kadencją wzmacnia. I to na wszystkich szczeblach władzy – od tej na samej górze, po komitety osiedlowe. Jedyne na co sobie pozwolę, to opinia, że Pani Beata Szydło koło prawdziwej liderki nawet nie leżała, a mówienie o niej, jak o nowej europejskiej liderce pokazuje manipulacje, jakim jesteśmy poddani.
To wszystko zżarło mi energię, rozwaliło i przygnębiło.
Na szczęście nie na amen. Naspotykałam się ludźmi i w bezpośrednim kontakcie nawydzielałam sobie hormonu więzi. Najpierw z Basią, z którą od razu na wejściu ustaliłyśmy, że ani słowa o polityce, o tym co w kraju. Bo smutno. I właściwie tyle rzeczy jeszcze mogą rozwalić, tyle jest wokół groźnych problemów, że cieszmy się każdą piękną chwilą. I z tej woli nacieszenia się wsunęłyśmy w siebie zgodnie maliny i jabłka zapiekane pod kruszonką. Było pysznie.

Potem wydzielałam z Hanką, bo mamy zobowiązania projektowe. Ale zaczęłyśmy od przepięknie podanego małego śniadanka. Potem była bardzo merytoryczna praca i chyba od tej pracy tak nam się te neurony lustrzane poplątały, że na koniec nie mogłyśmy się dogadać. Bo nagle Hanka powiedziała,  że teraz bardzo modna jest „wełna na kupki” i że nawet w sklepach specjalne sprzedają razem z mustrem, jak to zrobić. „Wełnę na kupki” jakoś zniosłam, bo świat mnie zadziwia coraz bardziej ale mustro, jak to zrobić wywołało pewien niepokój. Tu już nie umiałam sobie wyobrazić, o co biega, bo kupka raczej dość nieprzewidywalna jest.  To jak mustro? Minę musiałam mieć nietęgą i z wielką podejrzliwością popatrzałam na moją przyjaciółkę. Na szczęście jej się też te neurony lustrzane wzmacniały (czy co one tam od bezpośredniego kontaktu robią w tym mózgu) i szybciej niż ja zorientowała się o istocie nieporozumienia.  Na kubki – rzekła między jednym spazmem a drugim, chichocząc. Tośmy się obśmiały do łez. Choć właściwie nic w tym dziwnego, bo zjawisko ubezdźwięcznienia jest powszechne i tylko moje odruchowe skojarzenie z psimi odchodami, które trzeba posprzątać, było przyczyną poczucia, że nie ogarniam.

No a dzisiaj, po wielu latach odezwała się do mnie moja gliwicka przyjaciółka, która trafiła na bloga. Pracowałyśmy nad więzią przez telefon ponad godzinę. I bardzo mnie wzruszyła faktem, że poczytała bloga, gratulowała wszystkiego, a najbardziej tego skrótu, który mnie tak - uwaga! - dobrze charakteryzuje. I tu  znowu lekka konfuzja u mnie wystąpiła.
Tereniu – pytam, jakiego skrótu?
No tego „JEB”, co tam masz obok zdjęcia na blogu. To jest świetne, mówi, ale dlaczego masz tam to „e”? Skąd Ci się to wzięło?
Teraz to ja miałam sprawne neurony.
Tam nie JEB, tylko JCB – mówię. Ty włóż okulary.
Kochana! Ja świetnie widzę! - mówi moja Terenia. Tylko litery takie tam małe.

No dobra - najważniejsze, że ludzie czytają. Nie dopytałam dlaczego JEB miało mnie tak dobrze charakteryzować. Chyba strach mnie ogarnął przed tym, co usłyszę.
A jako puenta - podsłuchana rozmowa mojego męża z jego  kolegą, któremu mąż opowiada, że najchętniej sprzedałby wszystko i wyjechał na stałe do ciepłych krajów. Na co kolega pyta, czemu tego nie robi?
Bo żona nie da rady, bez koleżanek!

Coś w tym jest!
Czytaj więcej »

Wspólna kawa - sprawa niezwykłej wagi

10:23

Hurra! Wyszło na moje! YES,YES,YES!
Koleżanki moje! Te od serca i te mniej zaprzyjaźnione! Te,  z którymi się ożenię, bo  tak je kocham i te które szczerze lubię. Wszystkie Baby najmilsze! Lećcie do sklepu i kupcie dzisiejszą, sobotnią wyborczą i dodatek „Wysokie obcasy”. A tam przeczytajcie wywiad Agnieszki Jucewicz z Susan Pinker – kanadyjską psycholog. Nie marudźcie, przeczytajcie! Warto! Bo tam znajdziecie odpowiedź na wiele problemów, które nas trapią.

Oto próbka tego tekstu: „Osoby towarzyskie, które spotykają się regularnie w stałym gronie choćby po to, żeby coś zjeść i poplotkować, mają większe szanse na długie życie niż te, które rzuciły palenie, schudły, czy regularnie ćwiczyły”
Mówiąc inaczej , kiedy idziemy na kawę, to nie jest to zwykła kawa i marnowanie czasu tudzież pieniędzy, tylko inwestycja w długowieczność. Logiczne? Proste?
No i zwróćcie uwagę na pomniejszenie znaczenia stosowania diety i regularnych ćwiczeń.  Koniec z wyrzutami sumienia, że na przykład od chwili zakupu – czyli blisko cztery lata - nie użyłam ani razu strasznych urządzeń do katowania mego ciała. Stoi platforma do wytrząsania tłuszczu, czeka radośnie wyprężona maszyna do wędrowania w miejscu i machania kończynami, leżą w gotowości piłki gimnastyczne, mata do yogi i inne narzędzia tortur.  Lustro, w którym miałam oglądać efekty tortur zaszło mgłą. Nawet sprzątaczka omija ten pokój, bo nie daj boże człowieka wciągnie. I co? I miałam rację! A teraz, kiedy po raz kolejny polecę na spotkanie z ludźmi na kawę lub kolację, do tego sportowego pokoju marzeń dorzucę jeszcze swoje zabierane dotychczas wyrzuty sumienia. Długowieczność od figury ważniejsza.
I jeszcze jeden smaczek: „W bezpośrednim kontakcie zalewa nas kaskada hormonów i neuroprzekaźników, które się uwalniają, gdy jesteśmy fizycznie blisko kogoś (…)Między innymi oksytocyna – hormon więzi.”
I wcale – drogie singielki , panny, wdowy i rozwódki – nie trzeba mieć męża lub stałego partnera, by wydzieliła się nam od tej bliskości oksytocyna. Wcale! Nawet powiem, że mąż lub partner nam ten proces utrudnia, co też pokazują badania kanadyjskiej badaczki. Trzeba natomiast sobie zbudować wioskę! Społeczną wioskę. I na przykład w tej wiosce grać w karty.  Najlepiej w brydża i oczywiście najlepiej ze mną. To już moja uwaga, ale ona na pewno bardzo celna, to się nią dzielę mimochodem i przy okazji. Ale można też robić wiele innych rzeczy, byle razem. I do stu lat.
Jakby tego było mało, to jeszcze udowodniono, że moje kawy z koleżankami  i wydzielająca się nam oksytocyna dobrze robią naszym mężom, bo my im  budujemy więź społeczną. I jakbyśmy  tego nie robiły, to oni by też szybciej umarli. Tak mówi badaczka, a ja jej wierzę.

No to teraz – po wszystkich udrękach minionego tygodnia, radośnie szykuję się na nowy tydzień. A tam wpisane w kalendarz cztery razy spotkanie z koleżankami. Zabiorę swoje oponki, wałeczki, opadające poliki i polecę jak na skrzydłach, powydzielać oksytocynę. Dwa towarzyskie i dwa robocze, ale wszystkie twarzą w twarz i z bliskością. A potem koncert piosenek Jacka Cygana i inne sympatyczne okoliczności służące długowieczności. Sama skorzystam i męża przed zejściem nagłym uchronię!
No i na koniec jeszcze jedna radosna wiadomość. Licznik wejść wskazał, że mój blog przekroczył pierwszy 1000 odsłon! To dla mnie wielkie wyróżnienie i dobry znak. Dziękuję czytaczom i czytaczkom. Niech żyje moja wioska!

Hurra! YES!YES!YES!
Czytaj więcej »

Najdłuższe wakacje w życiu

14:31

Od kilku miesięcy uporczywie pracuję nad tym, by przemodelować swoje myślenie i uwierzyć w reklamę. Nie w każdą i nie generalnie.  W  jedną – zachęcającą do oszczędzania na najdłuższe wakacje w życiu. Reklamuje się oczywiście bank i to w dodatku mój. Więc siłą rzeczy oglądam i doświadczam. Przemodelowanie ma dotyczyć myślenia o tym, co mam i w czym żyję. Konkretnie próbuję przejść od myślenia, że to co mam,  czyli emerytura, to dopust boży, koniec wszystkiego i wykluczenie społeczne do myślenia, że oto mam najdłuższe wakacje w życiu. No i łatwo nie jest.
Wszyscy obrońcy wieku emerytalnego mówią o pieniądzach. Bo gdzieś tam sobie daliśmy wbić do głowy, że jak będzie kasa i starczy na leżenie pod palmą, to będzie super. No po prostu wakacje, jak ta lala. Do końca życia impreza z drinkiem w ręce. Mam wrażenie, że uporczywe mówienie o pieniądzach zwolniło nas z myślenia o pozostałych elementach emerytury – aktywności fizycznej, społecznej i intelektualnej ludzi. Tu człowiek zostaje sam. I dopiero wtedy widać, kto jakim jest kowalem swego losu i jak się wyśpi w pościelonym przez siebie.
Mój wrodzony i starannie pielęgnowany optymizm pozwalał mi dotychczas myśleć bardzo optymistycznie. Pomagały w tym  westchnienia ciut młodszych koleżanek, które na wcześniejszą emeryturę się nie załapały lub ich życie nie zmusiło do takiego wyboru i które teraz walczą o przetrwania na okrutnym dla starszych pań rynku pracy. Podkreślam starsze panie, bo choć rynek okrutny dla wszystkich, to jednak dla każdego inaczej. I prawie już bym uwierzyła reklamie, gdybym najpierw nie poszła do kina, a potem nie obejrzała filmu w telewizji.

Do kina poszłam, ba! poleciałam jak na skrzydłach „Na moje córki krowy”. Poleciałam, bo uwielbiam Agatę Kuleszę , bo lubię polskie kino i filmy prawdziwe, jak życie. Film znakomity. Naprawdę warto zobaczyć, ale historia tak okrutnie prawdziwa i tak daleka od wizji „najdłuższych wakacji życia”, że należy się poważnie zastanowić, czy dać to sobie włożyć do głowy. A jeśli dać, to po co? No i tu mam problem, bo może dla mojego procesu przemodelowania byłoby lepiej obejrzeć „Disco polo”? Nie upadłabym na duchu, a może nawet bym się wzmocniła? Jakoś.
Jakby tego było mało, to wczoraj obejrzałam stary film z moim ulubionym Jackiem Nicholsonem pt: ”Schmidt”. Żebym ja wiedziała, to co wiem dzisiaj, to wczoraj  zamiast oglądania czytałabym na głos „Dzieci z Bullerbyn”, co by wzmocnić swój optymizm i wiarę we własne szczęście. Film opowiadał o prezesie firmy ubezpieczeniowej, który właśnie przechodzi na emeryturę. Jest zamożny, ma szczęśliwa rodzinę i przyjaciół. Ma plany na najdłuższe wakacje życia. Wszystko jest super. Tyle, że plany nie jego, tylko żony, szczęśliwa rodzina jest problemem, a  nie wsparciem, kasa nie daje szczęścia, a największy przyjaciel okazał się być kochankiem małżonki. No i w konsekwencji  jednak mamy odrzucenie, samotność a zamiast wakacji, bezsensowne podróżowanie w poszukiwaniu siebie. Co prawda najnowszym modelem jedenastometrowego kampera, ale i tak bezsensowne.

Byłoby tylko tragicznie, gdyby nie Nicholson. Za scenę, w której przygląda się chrapiącej starej żonie powinien dostać najwyższe laury. Na twarzy ma jednocześnie i zdziwienie, i lęk, i niechęć i onieśmielenie, przed przyznaniem się, że oto w jego łóżku leży stara baba i chrapie. Matko, który facet to wytrzyma. Przecież powinna się tam tarzać gorąca laska i z miłością zaglądać mu w oczy pod obsuniętym tupecikiem. A tu leży jego stara Helen i chrapie. No i to mają być te wakacje?

Coś tak czuję, że strzeliłam sobie w kolano i proces przemodelowania w mojej głowie nie nastąpi tak szybko. Ale i tak oba filmy polecam. Warto naprawdę. A cytat z „Moje córki krowy”, że „nie każdy musi pierdzieć różowym pudrem....” wejdzie do obiegu na pewno.
Bo nie każdy!
Czytaj więcej »

Jak zostałam znaną pisarką?

12:18

Znaną pisarką zostałam wiele lat temu, w 1991 roku. Tak jest! Też w to uwierzyć nie mogę, ale już wtedy umiałam i pisać, i czytać, i w ogóle. To generalnie był naprawdę piękny czas dla literatury. LUDZIE STALI W KOLEJCE PO KSIĄŻKI. Brali wszystkie, bo tak byli spragnieni słowa i w dodatku mieli nawis inflacyjny – czyli tak zwany gorący pieniądz. Sama w tym czasie latałam do świetnie zaopatrzonego kiosku Ruchu ze stoiskiem księgarskim na rogu Garbar i Wszystkich Świętych w Poznaniu  i kupowałam, co dostali. Wydawcy mieli żniwa i inicjatywę.
W tym czasie jedno z wydawnictw zaproponowało mojej mamie prowadzenie serii książek dla dzieci z komentarzem metodycznym. Jedna z nich była o psiej miłości i mama uznała, że to temat dla mnie i mam ten komentarz zrobić. No to grzecznie zrobiłam, bo przecież nie będę się opierać, jak można grosz zarobić. Książeczka z moim opracowaniem się ukazała, nazwisko moje widniało, grosz wypłacili. Tyle.
Traf chciał, że wtedy bardzo często odwiedzałam głęboką wieś kujawską. Mieszkał tam z rodziną mój ulubiony szwagier po pierwszym mężu, z żoną i dwójką dzieci. Oboje uczyli języka polskiego w okolicznych szkołach i jak sami mówili, stanowili trzon wsiowej inteligencji. Dzieci mieliśmy w wieku zbliżonym, zainteresowania podobne więc nasze kontakty były bardzo bliskie. Odwiedzaliśmy się często i hucznie. No i oczywiście, zawsze znaleźliśmy okoliczność, by świętować. Kiedy przywiozłam ich dzieciom wspomnianą książeczkę z moim nazwiskiem, Szwagier z należytą starannością obejrzał i z wystudiowaną powagą uznał, iż teraz to ja jestem znaną pisarką. A potem, kiedy wieczorem zeszli się wszyscy wsiowi inteligenci, czyli mieszkańcy z nauczycielskiego  bloku wybudowanego w środku tej kujawskiej wsi wielokrotnie wznoszono toasty za sukces znanej pisarki. Te żarty i kpina bardzo nas wszystkich bawiły. Znaliśmy się, jak łyse konie i wszyscy mieliśmy ogromną uciechę z faktu, że mamy uroczy „wieczór autorski” tym bardziej, że polonistom weny nie brakowało. Były cytaty, recytacje i inne towarzyskie figle. Ale w połowie imprezy wszedł kolejny gość – nowy, miejscowy, młody ksiądz. Tyle, że po cywilnemu. Nikt nie zadbał o to, bym ja  w nim rozpoznała księdza. Więc potraktowałam go, jak następnego znajomego i w niczym mi nie przeszkadzał jego stan, by nawiązać sympatyczną relację. Wypiliśmy kilka drinków i ku uciesze wszystkich lokalsów obdarowałam księdza wdzięczną ksywą „Misiu” zwracając się do niego w ten sposób wielokrotnie, bo mi jego imię gdzieś umknęło. Po co łaził bez sutanny?
On natomiast przyjął za dobrą monetę informację podawana przez wszystkich, że oto przyjechała Joanna – znana pisarka z wielkiego miasta Poznania.  I tak zostało. Nikt niczego jemu nie sprostował. Ja połapałam się następnego dnia w kościele. Ale przecież nie polecę i nie będę po zakrystiach odszczekiwać, że ja nie pisarka i  w dodatku nieznana. I nie będę przepraszać za Misia.
No to spokojnie pojechałam do domu. Potem kilka razy byłam i udało mi się nie spotkać księdza dobrodzieja wśród wsiowej inteligencji - bywalców towarzyskich spotkań suto zakrapianych alkoholem.
Aż wreszcie stało się. Kilka miesięcy później na kolejnej imprezie pojawił się wspomniany  ksiądz. Kiedy witał się ze mną przypomniał sobie moją ksywę i na całą salę wrzasnął „Witam znaną pisarkę”. No i ponieważ wszyscy byli zbyt trzeźwi, by mu wytłumaczyć zostałam znaną pisarką już na amen. Wzięłam to na klatę, by dobre stosunki międzyludzkie w tej społeczności nie uległy jakiemuś zniszczeniu.

Potem, kiedy rozmawialiśmy o tym wielokrotnie ze znajomymi, stwierdziliśmy, że nie ma tu żadnego przekłamania. Bo napisać napisałam i jestem im znana. Jeden z nich nawet przeczytał, co napisałam.
A dzisiaj po wielu latach czytania, po kontaktach  z czytającymi bloga, po pracy nad kilkoma książkami  i powolnym dojrzewaniu do pisania wiem, że pisanie po prostu daje radość. I to jest odpowiedź na pytanie „Po co pisać, kiedy nikt nie czyta?”
I nigdy nie ma tak, żeby nikt nie czytał. A ilu czytało utwory poety za życia Kochanowskiego? Idę o zakład, że nawet mnie czytało więcej.

Więc teraz uznaję, że jestem znaną pisarką. Powtarzam – znaną , nie wielką. A naród w kujawskiej wsi po prostu wyprzedził epokę!
Czytaj więcej »

Krótko o skutkach

12:49

Człowiek pisze, żeby się myślą podzielić, żeby zeszło z wątroby i żeby jakoś (choć przez chwilę) zatrzymać myśl. Zakładając oczywiście, że ją ma. Myśl, nie wątrobę. No, a jak napisze to ma za swoje. Bo jak ludzie przeczytają to każdy jakoś po swojemu i każdy inaczej zrozumie.  I włącza mu się czujność – bo a nuż to o mnie? A Polce/Polakowi zaraz po czujności włącza się gotowość bojowa. I dalejże na pisarza/blogera/inne (niepotrzebne skreślić)!

Po poprzednim niewinnym wpisie na temat kolana i brydża zaczęło się od telefonu przyjaciółki. Dzwoniła z rana, bo czyta po nocy. Świeże lubi. Nieczytane.

- No to w „Seniorałkach” nam się dostało! – powiedziała na wstępie głosem nie wróżącym nic dobrego

- Nam znaczy komu? zapytałam niewinnie chcąc zyskać na czasie i obrać właściwą strategię obrony.

- No jak to komu? fuknęła -  Mnie i M. Ja to konieczny psychoterapeuta, a M. ma chore i zaniedbane  kolano!

- Matko! Kolano jest akurat cudze, a psychoterapeuta też nie Twój. Kolano jest ponadczasowe i ogólnoludzkie. Absolutnie nie prywatne! Nigdy nie opisałabym prywatnego kolana. NIGDY! A już psychoterapii WCALE! No co ty – bronię się jak mogę. Stosuję w tych momentach strategię dość powszechną „idź w zaparte”. Tak robił mój niewyuczalny kolega w szkole na lekcjach geografii. Profesorka pytała z mapy rzucając przez ramię rodzaj surowca naturalnego, a pytany delikwent musiał natychmiast na mapie Polski lub świata , w zależności od programu nauczania, wskazać miejscowość. Był taki jeden w naszym liceum zwany Rosołkiem, który w takiej sytuacji stawał przodem do klasy i tyłem do mapy, bo kontakt wzrokowy z mądrzejszymi w klasie i zdalne sterowanie jego ręką było jedyną szansą na zaliczenie. No i stojąc tyłem pokazywał na przykład złoża węgla kamiennego gdzieś nam polskim morzem, powodując ogólną wesołość pozostałych uczniów i nieopisane zdziwienie na twarzy najbardziej niesympatycznej geografki świata. I żeby się obronić lewą ręka walił w mapę, a prawą w klatę piersiową i tłukł ( a miał w co!) aż dudniło wypowiadając jednocześnie jak mantrę „ Jak boga kocham Pani Profesor byłem i widziałem. Oglądałam to przedstawienie  kilka razy i do dziś pamiętam trudność powstrzymania straszliwego chichotu. Czego to myśmy się od niego nie dowiedzieli! Ale zawsze w końcu Baba od gegry wątpiła i Rosołek jakoś poszedł w świat.

Ten sam sposób dzisiaj stosują politycy. Idą w zaparte. Stosuję i ja w sytuacjach grożących trwałym rozpadem związków. Pomogło i tym razem.

Potem druga przyjaciółka uznała się za wywołaną do tablicy i też odczytawszy po swojemu, wyraziła swój sąd, z którego można by odczytać, że zachowuję się niecnie i krzywdząco oceniam. Zrobiła to bardzo delikatnie i przez ładny cytat.

No a dzisiaj kolejna zadzwoniła z gratulacjami po lekturze „Dwugłosu”. Uniesiona i w emocjach dodała na koniec, że te moralitety na blogu to mi nie wychodzą. No to ja od razu , że to nie jej kolano, tylko ponadczasowe,  absolutne i ogólnoludzkie i że jej z piaskownicy nie wyrzucam. Wprost przeciwnie bardzo bym chciała z nią grać w tego brydża koło dziewięćdziesiątki. Albo już chociaż foremkami się pobawić.

Tym ją trochę uspokoiłam, bo kazała mi się zabrać do pisania. Najlepiej natychmiast. No to się wzięłam.

Więc teraz zdecydowane dementi do poprzedniego wpisu - TO NIE JEST TWOJE KOLANO! To nie TY musisz iść do psychoterapeuty popracować nad relacjami.

Ale może warto o tym pomyśleć? Żeby coś naprawić, bo to My jesteśmy najważniejsi. Co?  – to już sama/sam wiesz najlepiej.

I jeszcze w związku z tym deklaracja - mocne postanowienie na Nowy Rok:

Moim celem w 2016 roku jest …. zrealizowanie postanowień z 2015 roku, które to powinnam była zrealizować w roku 2014, ponieważ  już w 2013 roku przyrzekłam sobie zrobić to, co w 2011 zaplanowałam na 2012!
Cudne prawda? Będę pisała i opiszę wszystkie zakopane pod dywan historie, niewyleczone kolana, nienazwane chcenia i zaniechane marzenia.
Twoje, Moje i Ich.
Czytaj więcej »

O brydżu, kolanach i drugim życiu

14:41

FB jest bardzo pożyteczny, bo całkowicie znienacka dostarcza inspiracji i cennych myśli. Rano znalazłam taką „Człowiek ma dwa życia. To drugie zaczyna się wtedy, gdy zrozumiesz, że życie jest tylko jedno”. Powiedział to Tom Hiddleston. Nie wiedziałam kto to , ale z Wikipedii dowiedziałam się,  że to stosunkowo młody aktor.  A myśl taka dojrzała i raczej przypisałabym ją komuś znacznie starszemu. Widać jednak to ja jestem chyba opóźniona w dorastaniu i dojrzałości. Za to na pewno już jestem w tym drugim życiu, bo od kilku lat z każdym dniem bardziej odczuwam potrzebę intensywnego przeżywania chwil i nie odczuwam żadnej potrzeby zabiegania o pozorne splendory, realizację cudzych planów, spełnianie powszechnych oczekiwań. Mam ten luksus, że nie muszę.

I to JEST luksus.

Patrzę na starszych ode mnie. Podglądam, co daję im siłę, skąd biorą energię i jak ładują swoje akumulatory. Staram się znaleźć siebie w tej nowej dojrzałej rzeczywistości, żeby w starość, która przecież przyjdzie do każdego, wejść z głową. Trudne.

Trudne – bo mamy w głowie,  że ona jest be! I że za wszelką cenę należy jej unikać. Mamy wszyscy, mam tak i ja. Mają moi liczni znajomi, którym się wydaje, że jak nie pójdą do lekarza, to nie będą chorowali. Czasem myślę, że rozum i racjonalne myślenie dane nielicznym, kończy się w okolicach pierwszej czterdziestki. Drugą osiągamy dzięki wyjątkowej determinacji organizmu i w stanie kompletnej aberracji umysłowej. Bo jak nazwać ludzi, którzy przez lata rujnują swoje zdrowie psychiczne żyjąc w ciężkim stresie i rezygnując z fachowej pomocy. Nie zawalczą o siebie, o swoje chore stawy, nie złożą wniosku do sanatorium.  Nie zmienią nic, bo…… i tu wymówek tysiąc!  A przecież kiedyś trzeba będzie  za to zapłacić. Kiedy? Na starość.  To wtedy wystawią nam rachunek za popieprzone relacje z bliskimi, nad którymi nie popracowaliśmy z terapeutą. Bo przecież kto chodzi do psychologa czy psychiatry? Wiadomo – psychole! Rozwalone i zaniedbane kolano ograniczy aktywne życie. Brak diety wzmocni dolegliwości, albo nadwagę. I tak dalej. Obszarów zaniedbań można wskazać bardzo wiele. A dobra starość wymaga wieloletnich inwestycji. I wcale nie chodzi tu tylko o pieniądze. Samotność,  brak przyjaciół, brak zainteresowań i pasji, do tego problemy zdrowotne – nie chcę. I robię wszystko, by to ominąć. By się mądrze przygotować.

Dzisiaj moja Mama skończyła 87 lat. Jak zwykle było przyjęcie i pełno gości. Były śpiewy, zabawne wiersze, żarty i anegdoty, dobre jedzenie. I rozmowy – o książkach, bieżących wydarzeniach, życiu. Była radość z doświadczenia pięknych chwil. Była świadomość, że piękniejszych nie ma i nie będzie. I cieszyć się trzeba tu i teraz.

Obyśmy w Nowym Roku wszyscy znaleźli się w drugim życiu. Szczególnie Ci, którzy mają z racji wieku mniej czasu , by się opamiętać i zadbać o siebie na starość.

Zadbajcie proszę! Z kim będę grała w brydża po dziewięćdziesiątce?

 No z kim?
Czytaj więcej »