Paweł i Gaweł. Wersja współczesna.

01:25
Siedzi przede mną dobrze ubrana, zadbana kobieta po pięćdziesiątce. Poprosiła mnie o rozmowę.

- Słucham? W czym mogę pomóc? – pytam grzecznie
- Wie Pani ! Ja i Pawełek wymyśliliśmy, że mogłabym Panią obdarować moim samochodem. W połowie. To znaczy samochodem w połowie. Panią w całości. – plącze się coraz bardziej i chyba już widzi na mojej twarzy bezkresne zdumienie.
 Ja napiszę oświadczenia i pójdę wszędzie tam, gdzie trzeba . I wtedy zrobimy cieciowi na złość. – dodaje uradowana
- Bardzo dziękuję, ale nie jestem zainteresowana - odpowiadam grzecznie. I czuję,  jak wszystko mi wewnątrz sztywnieje.

- Ale dlaczego? - chyba ją zaskoczyłam, bo na twarzy ma wielki znak zapytania.
- Bo ja nie robię ludziom na złość. To jest ostania rzecz, która mnie zmotywuje do działania.
- No ale ten cieć jest okropny? I tak chce mu Pani odpuścić. On wyzywał Pawła, to prawie tak, jakby Panią wyzywał.
- Prawie czyni różnicę. Jest wiele powodów dla których na pewno tego nie zrobię – mówię i zamykam temat.
To ja zadzwonię do Pawełka. Stwierdza i wyciąga telefon.

Historia jak z Fredry. Ale niestety nie poezja. Raczej proza współczesnego życia. Bohaterów, jak w wierszu,  dwóch. I w jednym stali domu. Obydwaj w tym samym wieku – czyli po trzydziestce, dobrze wykształceni, po studiach i na tak zwanych stanowiskach. Obydwaj na pierwszy rzut oka kulturalni i obyci. Nie robią awantur. I każdy ma mamusię, która od zawsze o  niego bardzo dba.

Paweł wynajął moje mieszkanie. Chciał  dwupokojowe, żeby jego mamusia mogła do niego przyjeżdżać z małego miasteczka, gdzie się urodził i wychował. Ten ukochany jedynak wyrósł na dużego mężczyznę. Bardzo skupionego na sobie, egocentrycznego i przekonanego, że  wie lepiej a świat kręci się od zawsze wokół niego.  Pawełek jest stworzony do zajmowania się tylko tym, co lubi a resztą od zawsze zajmuje się mamusia, która bardzo dba, by Pawełek miał w życiu dobrze.

Pech chciał, że na dole mieszka jego rówieśnik -  Gaweł. Mieszka w mieszkaniu po babci, której był jedynym wnukiem od jedynej córki Krysi.  Od zawsze był taki chuderlawy i na pewno mógł się zarazić. Więc nie wychodził na podwórko, podobnie jak wcześniej jego mamusia. Rósł sobie w ciepłym domku sam. Potem skończył dobre liceum i poszedł na dobre studia. Z nikim się nie zaprzyjaźnił, bo nie było nikogo równie mądrego, jak on. Jego rezolutność i ogromna wiedza były cenione przez mamusię i babcię. Tatuś się nim nie zajmował, bo miał inne sprawy na głowie. Sam był zresztą także mało towarzyski i z nikim nie nawiązywał żadnych stosunków. Właściwie to cud boski, że nawiązał ten jeden życiodajny dla Gawełka stosunek z mamusią, bo ona też specjalnie nie była w jego kręgu zainteresowań. Ot chwila słabości. Każda próba współpracy Gawełka z ludźmi kończyła się ucieczką tychże. Bo nikt nie chciał być narażony na jego arogancję i pewność siebie. Z drugiej strony cechy te pozwalały Gawełkowi skutecznie działać i osiągać wytyczone cele. I w ten sposób Gawełek zrobił karierę zawodową a przy okazji został także szefem wspólnoty domu, w którym odziedziczył mieszkanie. Mamusia przychodziła do niego codziennie, by ugotować mu obiadek i z nim porozmawiać. Żeby nie był samotny.

Zaraz po tym, jak Pawełek wynajął mieszkanie spotkał na schodach Gawełka. Gawełek uznał, że samochód Pawełka stoi w niewłaściwym miejscu na podwórku i natychmiast kazał mu odjechać. Dotychczas reguł żadnych na tym podwórzo-parkingu nie było, ale przecież słowo Gawła jest święte. A Pawełek ani myślał. I eleganccy młodzi mężczyźni  od tamtej chwili, co jakiś czas zwracali się do siebie miłymi zwrotami np. „Ty …..(tu: męski narząd płciowy na ch.)”. To do Pawełka , który odmówił wykonania polecenia. A w rewanżu od Gawełka padało „Ty cieciu. Ty pier……….. nieskończenie  głupi cieciu”. Z tyłu na zapleczu stały wykształcone Mamusie wspierające swoich wykształconych synków w tej wojnie na słowa. Konflikt rozwijał się po cichu przez kilka lat. I narastał jak zbliżająca się nawałnica.
A w środku tego konfliktu jestem ja – osoba, która wynajęła zgodnie z prawem mieszkanie Pawełkowi. Co jakiś czas, któryś z panów dzwonił do mnie, by szukać we mnie podpory w swojej małej wojnie. Wszelkie moje uwagi, żeby ustąpić puszczali mimo uszu. Paweł stawiał samochód, a nawet samochody (drugi był mamusi!, a Gaweł myślał – jakby tu postawić na swoim i usunąć pawełkowe autka.
No i wreszcie wymyślił i wprowadził nowy REGULAMIN, z którego wynika, że auta mogą parkować właściciele mieszkań, a wynajmujący nie! I już! A wiadomo – regulamin - rzecz święta.

Poinformowałam Pawełka. Oburzył się bardzo, ale teraz on zaczął kombinować. I oto przysłał do mnie mamusię. A ona po mojej zdecydowanej odmowie dzwoni do swojego synka.
- wiesz Pawełku! Pani nie chce się zgodzić, żebym ją obdarowała. No szkoda! Widzisz ja też myślałam, że razem zrobimy coś dla idei

Siedzę, patrzę na nią i oczom, i uszom nie wierzę.

Że ja młodych ludzi nie rozumiem, to rozumiem. Że głupoty pojąć nie mogę, też już przyjęłam do wiadomości.
Ale że mi się związki frazeologiczne wymkną spod kontroli, to naprawdę w głowie się  nie mieści.

Fredro ze swoją puentą to jednak ramota literacka.
Czytaj więcej »

Spotkanie po latach

00:48
To jest taki specyficzny rodzaj spotkań. Do pewnego momentu życia bardzo sympatyczny. Według moich obserwacji  do czterdziestki jest naprawdę zabawnie. Z reguły w tym wieku wszystko w nas działa, raczej wszyscy jeszcze są, bliżej lub dalej, ale wśród żywych. Ewentualne przypadki losowe pozwalają na chwilę zadumy, która tylko dodaje smaku. Wspomnienia z młodości są żywe i naprawdę zabawne. To zazwyczaj miłe spotkanie dodaje energii. Ciekawe jest także to, że jako młodzi ludzie, granice od której zaczyna się starość, ustawialiśmy właśnie gdzieś około czterdziestki. Obawiam się, że na więcej przeciętnemu młodemu człowiekowi brakuje wyobraźni. 
Później jest znacznie gorzej. Na pewno mniej przyjemnie, bywa niebezpiecznie no i zamiast dawki życiowej energii spotkanie przynosi jej spadek. Trochę łatwiej jest, kiedy spotkanie jest zaplanowane i można się jakoś przygotować. Prawdziwe wyzwanie stanowią jednak niespodzianki. Tych nienawidzę. Podświadomie unikam, jak ognia. W unikaniu, a mówiąc wprost: w ucieczce pomagają (lub nie!) okoliczności - czas i miejsce. Ale są miejsca, z których nie uciekniemy i nie ma żadnej wymówki. Trzeba stanąć oko w oko z osobą spotkaną po latach i własnymi ułomnościami.

Tak było w piątek. Idziemy na koncert Edyty Geppert. Na dworze leje i wieje. W mieście zamieszanie, bo z jednej strony wielkie uroczystości z okazji rocznicy chrztu Polski, z drugiej manifestacja KOD-u w obronie demokracji. Gorszego terminu koncertu nie można było wymyślić. Gdyby człowiek mógł takie rzeczy przewidzieć.  Na szczęście nie może. Wpadamy do teatru. Przed koncertem toaleta, a tam jak zwykle w damskiej kolejka. Trudno! Trzeba swoje odstać. Wchodzę do toalety damskiej, w której oczekuje kilkanaście pań. Jeszcze nie zdążyłam zamknąć drzwi, gdy słyszę:
- Cześć Asiu!
Patrzę w kierunku mówiącej i widzę starą babę. I już wiem, co mnie czeka. Wpadłam. Sytuacja najgorsza z możliwych. Cała znudzona kolejka patrzy na mnie z zaciekawieniem, bo przecież na twarzy mam napisane, że za Chiny nie wiem, kto mi mówi cześć. No i co teraz będzie, myślą sobie kolejkowiczki, bo przecież i tak stoją, i nie mają co robić, bo swoje trzeba odstać. Muszę się poddać.

- Cześć mówię, tylko nie wiem komu! – dodaję i bezczelnie się wgapiam w starą babę! W końcu najlepszą obroną jest atak. Ale trafiłam na wojowniczkę wprawioną i odparowała natychmiast.
- Czterdzieści lat temu zdawałyśmy razem maturę! – podaje światu tę radosną nowinę pewnym siebie tonem .
- Uhhh! - jęknęłam powalona ciosem
- Uhhhh! - jęknęła ze mną kolejka
No i teraz zaczyna się gonitwa myśli. To niemożliwe. Jakie czterdzieści lat temu? No tak! Jednak ma rację. Ale kiedy to przeleciało! Powiem, że mnie z kimś pomyliła, że czterdzieści to nie ja.  Trzeba coś powiedzieć, bo kolejka czeka i patrzy. A jak nic nie powiem, to ta małpa gotowa podać do publicznej wiadomości wyniki z pisemnych i ustnych. Ale co to za jedna? Niemożliwe, żeby ta stara baba była w moim wieku. Uciec nie mogę, bo koncert długi. Nie pamiętam kobiety, ale po takim strzale wszystkiego można się po niej spodziewać. Stoi taka sobie całkiem spokojnie i wali ludziom prawdę w oczy w toalecie, żeby nie powiedzieć w kiblu. A kolejka patrzy na mnie z politowaniem, bo średnia wieku wskazuje, że kolejka rozumie problem. Marzę, żeby otworzyły się wszystkie kabiny i żeby babę wyciągnęło z kolejki. Ale gdzie tam.
No to nie mam wyjścia – przywalam i ja!

- W życiu bym ciebie nie poznała. – mówię i patrzę niewinnie w jej zmarnowane oblicze. Na pewno nauczycielka jakaś. Tylko one potrafią bezpośrednio w toalecie zaatakować.
- A ja ciebie zaraz – odparowuje cios, odwracając  uwagę od mankamentów urody w kierunku bystrości umysłu. Na szczęście otwierają się drzwi kabin, robi się zamieszanie i baba wchodzi do kabiny.

Zostaję sama z moimi myślami. Kobiety  nadal nie pamiętam. I tak naprawdę wcale nie zamierzam sobie przypomnieć. Ale żal po odległej maturze, zgubionych czterdziestu latach i lęk, że już nie pamiętam (co będzie dalej?) zostają we mnie.  Uporczywie trzymam się jednak myśli, że nie jest ze mną tak źle, skoro mnie poznała od razu.
Taka poturbowana psychicznie idę na koncert Edyty Geppert. Piękny i niezwykły jak sama artystka. Wszystkie piosenki o przemijaniu odbieram osobiście. Podziwiam kunszt estradowy, delektuję znakomitymi tekstami, wzruszam swoimi wspomnieniami sprzed lat, kiedy przeboje Edyty Geppert pomagały przeżyć życiowe porażki i  rozczarowania. Jedno mi się nie zgadza. Edyta Geppert była na scenie przez całe moje dorosłe życie, a wygląda i śpiewa jakby była dużo młodsza. To ile ona ma lat? W domu sprawdzę w Internecie.
Wychodzę zbudowana i nawet radośnie macham na pożegnanie do mojej „koleżanki” sprzed lat.

A co!
Czytaj więcej »

Ręce precz od mej macicy

04:29

Obiecywałam sobie pod koniec ubiegłego roku, że włączę program ochronny i nie dam się sprowokować. Dlatego nie oglądam telewizji, nie dopuszczam, by armia wszechwiedzących podnosiła mi ciśnienie i rozwalała wątrobę. Radio – tylko muzyka klasyczna. Konsekwentnie realizuję ten program mojej dobrej zmiany. I mam w tej materii sporo osiągnięć. To naprawdę możliwe, by spróbować jakoś uciec i …..przeżyć. Możliwe oczywiście w mojej sytuacji, kiedy już nic nie muszę, tylko mogę.
Oczywiście w moim postanowieniu są pewne granice. I taką jest próba naruszenia kompromisu dotyczącego aborcji. Nie daję zgody na zabierania kobiecie prawa do decydowania o swoim życiu. Do szewskiej pasji doprowadza mnie niezmiennie od lat hipokryzja i fundamentalizm sprawujących władzę. Człowiek ma swoje sumienie i w nim musi rozważyć wszystkie za i przeciw. A restrykcyjne głupie prawo nie może zastępować sumienia. Tak myślę i nikt mnie nie przekona, że inne rozwiązanie jest dobre dla ludzi.
Dlatego w ubiegłą sobotę postanowiłam wziąć udział w manifestacji  przeciw zmianie przepisów związanych z aborcją. Było to dla mnie bardzo ważne wydarzenie. Po pierwsze dlatego, że wśród  protestujących było bardzo wiele kobiet w moim wieku, który trudno nazwać rozrodczym.  To mnie utwierdziło w przekonaniu, że jednak bronimy wolności, którą ktoś chce nam odebrać. Były babcie , mamy – czyli kobiety, które już doświadczyły trudu macierzyństwa i nieprzewidywalnych kolei losu. Łatwo głupim prawem zmienić ten los w tragiczny. Na scenie występowali różni ludzie, którym to proponowane zero-jedynkowe rozwiązanie mogło przynieść tragiczne konsekwencje.  Wzruszyła mnie historia kobiety, która przyszła ze swoją wiekową mamą i córką. I publicznie wyznała, że gdyby takie prawo obowiązywało w naszym kraju od lat, to ona 20 lat temu straciłaby stojącą obok matkę. Mama była w ciąży pozamacicznej, a taki przypadek, to bez usunięcia źle zagnieżdżonego płodu, wyrok śmierci dla kobiety. Przeraża mnie podejrzliwość, możliwość manipulacji i oskarżania kobiet.  I na usta się ciśnie – JAKIM PRAWEM ktoś ma za mnie decydować? Dwa dni później wzruszyła mnie swą wypowiedzią Danuta Wałęsowa. Brawo!

Podczas  tej demonstracji miałam także inne spostrzeżenia. I jakieś takie wrażenie aberracji. Stałam w towarzystwie kilku znajomych osób, z którymi znam się co najmniej od 40 lat. Oczywiście ucieszyliśmy się wszyscy, że jeszcze się rozpoznajemy, że przynajmniej sylwetki nam się nie zmieniły, a zmarchy na czołach po prostu są. Wymieniliśmy uwagi o tych, którzy już się odmeldowali i to też nas jakoś zjednoczyło. No, ale przy okrzykach „ręce precz od mej macicy” mieliśmy problem z wiarygodnością. Wszystkie Panie były już pozbawione tego ustrojstwa, a Panowie zachowywali dystans, bo tego problemu nie mieli nigdy i z łapami w kierunku ich macicy nikt nie startował. No to odwróciłam się w stronę grupy sąsiadującej z naszą i zdecydowanie różniącej się średnią wiekową.

Obok stało kilkunastu młodych mężczyzn, a każdy jeden bardziej przebrany i z wielką determinacją dążący do wyrażenia strojem czegoś. Ja się niespecjalnie znam, co oni chcieli wyrazić, ale ogólnie byli mocno zakolczykowani – dyndało wszędzie, w uszach, nosie, wargach, brwiach, policzkach i mam wrażenie, że u jednego nawet w zębach (ale może mu się aparat opuścił?). Mieli także różne środki wyrazu na ciele. Smoki, informacje oraz inne esy-floresy wychodziły spod okryć wierzchnich. Wychodziło toto koło uszu, spod kołnierza, na owłosionych kończynach dolnych, no i na twarzach. Włosy tych panów także były dziełem jakiegoś artysty, albo całej grupy artystów i stanowiły obiekt moich zainteresowań- czego to ludzie nie wymyślą!  W każdym razie, na pewno byli miłośnikami żelów i pianek. Wzruszył mnie także ich niekonwencjonalny ubiór, bo był tak odjechany i dziwaczny, że nawet zwyczajne spodnie mieli bez nogawek, ale za to założone na leginsy opinające wiotkie kończyny. Niespecjalnie byli zainteresowani historiami występujących ludzi, za to ochoczo włączali się w zbiorowe okrzyki i nie mieli żadnego oporu, by wrzeszczeć „ręce precz od mej macicy”. Rozumiem, że wrzeszczeli przede wszystkim jako obywatele, którym zabiera się prawa.

Patrzałam na nich i myślałam sobie, co by się musiało stać, bym takiemu Panu pozwoliła zostać ojcem mojego dziecka? I natychmiast miałam ochotę wrzeszczeć „precz od mej macicy”.

Z manifestacji wyszłam lekko pogubiona. Mam wrażenie, że proces przemian społecznych biegnie szybciej, niż ja jestem w stanie to ogarnąć.

I co gorsze  - ciągle przyspiesza!
Czytaj więcej »

Rodzinny biznes

01:43

Dwa dni temu odbyłam wycieczkę do N. w poszukiwaniu miejsca na zorganizowanie wyjazdowego szkolenia dla kobiet. Miejsce musi spełniać cały szereg oczekiwań: dogodna lokalizacja, porządny hotel, strefa SPA no i odpowiednie ceny. Wszystko (cel i oczekiwania) opisałyśmy w zapytaniu wysłanym do różnych potencjalnych partnerów. Otrzymałyśmy kilka odpowiedzi i do wybranych – najbardziej rokujących, pojechałyśmy z koleżanką na rozmowy biznesowe. W N. byłyśmy umówione z Panią Prezes i Panem Prezesem, co odebrałyśmy, jako wyraz szacunku dla potencjalnych klientek.
Hotel na pierwszy rzut oka, nie robił dobrego wrażenia z powodu otoczenia, przebudowy i mało atrakcyjnej bryły budynku. Weszłyśmy. W środku przywitał nas Pan Prezes – młody mężczyzna w dżinsach i kraciastej koszuli. Po chwili dotarła Pani Prezes – kobieta w wieku dojrzałym. Jak się po chwili okazało, mama Pana Prezesa. Zaproszono nas do restauracji i posadzono na sofach przygotowanych chyba do  obcowania cielesnego i to w seksie grupowym, bo siedzieć się na tym nie dało, a o prowadzeniu rzeczowej rozmowy w tych warunkach nawet nie należy wspominać. Poczęstowano  kawą. Mimo trudnych warunków wyjaśniłyśmy  raz jeszcze czego szukamy podkreślając, że uczestniczkami naszych szkoleń są kobiety aktywne zawodowo, raczej w wieku dojrzałym, zainteresowane własnym rozwojem i pielęgnacją dobrej kondycji (fizycznej i psychicznej). Pani Prezes wyraźnie ucieszyła się, że może nam przedstawić wiele ciekawych propozycji i z ochotą zaczęła opowiadać, z czego mogłyby nasze uczestniczki skorzystać. Pan Prezes – wyraźnie znudzony, rozwalony na sofie w pozycji półleżącej konsekwentnie poprawiał Panią Prezes (np. nie 1000 a 959, nie 7 a 8 osób, nie 190 tylko 185 i pół, itp.). Przypominał małego chłopca, bardzo mocno przekonanego, że wie lepiej. A Pani Prezes - Mama – z cierpliwością korygowała swoje mało znaczące błędy i z zapałem prezentowała mocne strony ich oferty. Oboje zwracali się do siebie używając formuły Pani Prezes, Panie Prezesie.  

A potem poszliśmy zobaczyć to, o czym rozmawialiśmy. I tu pałeczkę przejął Pan Prezes. Pokazał nam wszystko – miejsce na ognisko, własną strzelnicę, drink bar, piekiełko, bar w strefie spa, wyeksponowane trofea sportowe swoich dzieci. Po drodze opowiedział o imprezach, które zorganizował – wyścigach quadów, paintballu, grillach podczas wieczorów piwnych i rewelacyjnej imprezie dla kobiet z udziałem chippendalesów  („Pani pamięta – koniecznie Murzyni muszą być!”). Wyobraziłam sobie moje ulubione przyjaciółki korzystające z jego pomysłów i lekko mnie zmroziło. Nie zareagowałam, tylko grzecznie słuchałam tych opowieści. Pomyślałam natomiast, że po raz kolejny przeżywam skutki tego, co  takie bardzo swojskie w naszym kraju. Niby kobiety i mężczyźni mają równe prawa, ale jak przychodzi co do czego, to propozycje dla kobiet okazują się tymi, które de facto spełniają oczekiwania mężczyzn. Nie pojechałam tam, by naprawiać relacje rodzinne,  by uczyć młodego człowieka, że nie zawsze tylko to, co jego bawi jest atrakcyjne dla innych. Szukałam partnera dla mojego pomysłu. Nie znalazłam, mimo wielokrotnie wyrażanej nadziei przez Panią Prezes, że skorzystamy z ich oferty. Nie chcę konfrontacji z Panem Prezesem i problemem rodziny przeniesionym na biznes. Nie mam ochoty być drugą Magdą Gessler, która wywaliłaby  między oczy prawdę widoczną gołym okiem – Pan Prezes  musi się jeszcze wiele nauczyć, a to co uchodzi kilkulatkowi, nie uchodzi Prezesom.
Przy okazji! Gdyby kilka lat temu ktoś powiedział mi, że zostanę wielbicielką programu z  Magdą Gessler wymownie stukałabym się w czoło. A jednak. Człowiek to z natury niedowiarek, przekonany że wszystko jest mu dane raz na zawsze i nie podlega zmianie. Szczególnie jeśli chodzi o przekonania i upodobania. Kiedy startował program „Kuchenne rewolucje” migawki z szalejącą w kuchni Panią Magdą skutecznie zniechęcały do oglądania. Irytowała bezczelność prowadzącej. Oburzał sposób traktowania ludzi, który odbierałam jako  poniżanie ich. Aż do chwili, kiedy  obejrzałam odcinek którego główną bohaterką była nauczycielka przekształcona w restauratorkę. Z nauczycielki wylazło wszystko to, co jest przyczyną bylejakości wielu polskich szkół. Przede wszystkim jednak brak zaangażowania, pozorowanie pracy i zwalanie odpowiedzialności za swoje błędy na wszystkich i wszystko wokół. I nagle uświadomiłam sobie, że brutalne metody pani Gessler to czasem za mało, by dotarło. Od tamtej chwili staram się oglądać regularnie, nie ze względu na rewolucje w kuchni, ale na możliwość obserwacji bohaterów i procesu przemiany. W większości przypadków Magda Gessler zastępuje psychoterapeutę. Obnaża problemy pojedynczych ludzi, związków, całych rodzin. Tylko w gabinecie odbywa się to w powolnym procesie, a w jej programie rzecz załatwia się siekierą i rąbaniem prosto w oczy z wrażliwością drwala.
Taka nasza narodowa terapeutka. Jak się okazuje wielce potrzebna. Szczególnie w rodzinnych biznesach.
 
A partnera do naszych wyjazdów nadal szukam. Aż znajdę.!
Czytaj więcej »

Życzenia na prima aprilis

10:21
Przez szarą powłokę chmur od czasu do czasu przebijają  nieśmiało promyki słońca. W powietrzu delikatny zapach zwiastujący przebudzenie przyrody. Jest jakby trochę cieplej, za to na pewno głośniej. Włączyło się ptasie radio.
Zaglądam do pokoju, w którym mój Mąż tępo wpatruje się w ekran monitora.  Chodź na spacer – mówię, a on ku memu zdziwieniu wstaje i idzie. Nie „za chwilę”, nie „jak skończę”. Wstaje i zbiera się do wyjścia. Potrafi mnie zaskoczyć.
Jeszcze tylko przekonujemy Belkę, żeby dała się ubrać w obrożę i smycz i już. Idziemy do lasu.

Las mamy blisko, a w nim wydeptane ścieżki. Maszerujemy  w tempie, na które pozwala pies. Belka wącha wszystkie nowe psie komunikaty. Idziemy w majestatycznym milczeniu starego małżeństwa w stanie pasteryzacji. Istotą tego spaceru jest spacer. I kiedy włączają się nogi, to mózg się wyłącza. Ale czasem znienacka przeleci przez niego jakaś myśl i człowiek się bezmyślnie zechce nią podzielić. Ot tak. Bez jakiegoś celu, bez konieczności reakcji z drugiej strony. Nie, żeby zaraz jakaś rozmowa, jakaś wymiana myśli. Gdzie tam!  Taka myśl całkiem pojedyncza i do niczego niezobowiązująca. Mniej więcej po siódmym leśnym zakręcie tak się stało i Mąż mój powiedział:
- Ech! Wiosna idzie! Niedługo zakwitną fuksje.
Idziemy, bo droga przed nami prosta i pusta. Idziemy, ale w mojej uśpionej głowie pojawia się jakaś niepewność. Budzi mnie  z tego spacerowego letargu. Coś nie pasuje?
I wtedy słyszę:
- Dobrze mówię? Fuksje? – Mąż zerka na mnie przez ramię oczekując wsparcia. Udzielam go systematycznie od wielu lat, bo on jak prawdziwy mężczyzna pamięta wszystko zupełnie inaczej. Czasem mam wrażenie, że tylko kawałek pamięta, a resztą sobie głowy nie zawraca, bo i po co?

- Fuksje nie! No co ty! Fuksje to później. A teraz zakwitną…. – pustka w głowie.
Idziemy, nerwowo szukając w głowie nazwy tego, co teraz zakwitnie. Nawet pies przyspieszył i już nie wącha.
Cholera! Jak to się nazywało?
- Floksy? - słyszę
- Nie! No co ty? Jakie floksy. To jest takie żółte. I mamy to koło śmietnika. – dodaję, wierząc , że lokalizacja ukonkretni poszukiwania i znajdziemy nazwę. Tylko tę jedną. Potrzebną do tej myśli bezcelowej i rzuconej bezmyślnie. Potrzebną  do odzyskania spokoju.
Idziemy miarowo, choć szybciej , za to mózgi pracują bardzo szybko.

- Na „f” to coś jest, co kwitnie. – mówię głośno choć nie wiem, skąd to wiem, ale wiem. Na pewno na „f”. Tylko jak to się nazywa?
- Nie mamy koło śmietnika. Wyciąłem. – Mąż jest wyraźnie przygnębiony. Nie dopytuję czy tym, że wyciął czy, że nie pamiętamy. Szukam w myślach brakującego słowa.
- Ale na żółto i na „f” potwierdzam fakt absolutnie pewny.
- Na f? No to tylko fuksja. – stwierdza Mąż z rezygnacją i znowu przyspiesza
- No rany! Mówię , że na żółto! A fuksja na fuksjowo kwitnie. – mówię już zniecierpliwiona, bo brak potrzebnego słowa jest irytujący, ale nieznajomość kolorów bardziej.
Nerwowo lecimy przez las, tak jakby szybki ruch miał przyspieszyć poszukiwania słowa. Tempo mamy niezłe. Milczymy i każde szuka w głowie.
W ten sposób dobiegamy prawie do ostrego zakrętu. Belka niczym wyćwiczony zawodnik skręca w znaną ścieżkę. My za nią  i znowu lecimy.
I wtedy lekko zdyszany Mąż wyjmuje telefon i zaczyna czegoś tam szukać.
- Musisz nawet na spacerze? – pytam poirytowana i  gotowa do wojny o prawo do bycia w kontakcie.
- Muszę znaleźć, co wkrótce zakwitnie na  „f” i na żółto, bo do domu nie dolecę. Zamęczymy się. – odpowiada spokojnie i szuka dalej.

Racja! Idziemy, choć już bez tego niepokoju.
- Forsycja –  z ulgą mówi mąż już prawie przy wyjściu z lasu.

- Forsycja! Powtarzam za nim z nadzieją, że zapamiętam na przyszłość. Na zawsze.
- Matko! Co to będzie za dwadzieścia lat? Pytam retorycznie i na to pytanie nie mam żadnej odpowiedzi.
- Nie będziemy tak szybko chodzić – słyszę rzeczową odpowiedź uspokojonego już Małżonka.

Dzisiaj rano w Radio Classic gościł Andrzej Mleczko. I powiedział bardzo mądrze, że poczucie humoru to cecha wrodzona, konsekwencja kodu genetycznego. Dla wielu ludzi, w tym także dla mnie, jest ono jedyną bronią przed trudem życia i brakiem odpowiedzi na najbardziej zasadnicze pytania o sens wszystkiego i lęk przed tym, co nieuchronne. Złożył życzenia z okazji prima aprilis wszystkim, którzy mają poczucie humoru.
Składam i ja!
Czytaj więcej »