Sąsiedzkie rozmowy

09:49
Mieszkam w Antoninku - miejscu najpiękniejszym na świecie. Przynajmniej tak sobie o nim myślę. Jest tutaj wszystko to, czego potrzebuję do życia. Las, woda, piękne tereny spacerowe, łatwy i szybki dojazd, dostęp do komunikacji publicznej, blisko do centrum miasta. Żyć, nie umierać! Trafiłam tu przez przypadek prawie 20 lat temu i kiedy potem różne zawirowania życiowe spowodowały, że musiałam się przeprowadzić, to obudziły się we mnie wszystkie duchy przodków - bojowników o prawo do swego miejsca na Ziemi. Drzymała był mi idolem, a moja determinacja rosła z każdym kolejnym oglądanym domem, zlokalizowanym w innym miejscu, niż Antoninek w Poznaniu.  Czepiłam się tego miejsca pazurami. Tak długo szukałam, tak kombinowałam, by nie zmienić lokalizacji, że w końcu się udało. I każdego dnia myślę sobie, że należę do grupy wybrańców, bo mieszkam w takim wyjątkowym miejscu.
Tego dnia jechałam do miasta po jakieś zakupy. Ważne: jeżdżę wszędzie komunikacją miejską lub rowerem. Do wyboru mam autobus, tramwaj i pociąg (ten do centrum dojeżdża najszybciej!). Wybrałam autobus, bo tak było najwygodniej. Poszłam na przystanek osiedlową uliczką. Piękna pogoda, majowy poranek. Po drodze kwitnące ogrody, śpiew ptaków, znajome Burki i Brysie, bezimienne kociska-chuligany przebiegające po bruku i chowające się pod zaparkowanymi gdzieniegdzie eleganckimi samochodami. Wszystko zadbane, ładne i znajome. A przystanek z ławeczką zalany słońcem i zielenią. Czego chcieć więcej? Usiadłam sobie taka rozanielona i smakowałam wydzielające się endorfiny

I wtedy przyszedł ON!
Pewnie trochę starszy ode mnie, ale raczej niewiele. Wysoki, dobrze ubrany, szczupły, szpakowaty – generalnie robiący dobre wrażenie starszy Pan. Powiedzieliśmy sobie dzień dobry, obdarowaliśmy uśmiechem i Pan usiadł koło mnie.

- Strasznie w tym Antoninku! Żyć tu się nie da! – zagadał do mnie, bo nikogo innego nie było. Zamurowało mnie, oślepiło, ogłupiło i mowę odebrało!
- Ale że niby co? – zadałam inteligentne pytanie, bo na twarzy nie mam napisane, że ja kształcona jestem, to mogę sobie zadać, jakie chcę. I wgapiłam się niego oczętami wielkimi jak spodki, bo jeszcze nigdy w życiu takiej herezji nie słyszałam.
- No jak co! autobus jeden, dojechać nie ma jak – żyć się nie da! odpowiedział mój nowy znajomy.
- A pan potrzebuje więcej autobusów? Dwoma Pan będzie jechał? – zapytałam podtrzymując konwencję kompletnej kretynki.

- No nie – zgodził się ponuro, by po głębokim westchnieniu dorzucić: Ale tu jest beznadziejna komunikacja. Pani! Ja tu mieszkam od czterech lat i tu się żyć nie da. No po prostu jest strasznie. Patrz Pani – jeden autobus na godzinę. – spojrzał z żalem na mnie i na rozkład jazdy nad moją głową. Dzieci mnie namówiły na przeprowadzkę. A ja takie miałem mieszkanie, cztery pokoje w bloku na Osiedlu Czecha. Pani, jak tam się mieszkało. A tu co! Ja tu nikogo nie znam. Ja tu umrę!
- Od braku komunikacji Pan umrze? Czy od braku autobusu? – dopytałam błyskotliwie, ale cienkiej aluzji nie pojął, taki był zdołowany.

Najpierw mnie zirytował. No bo jak może się mój najpiękniejszy na świecie Antoninek nie podobać? Matko! Ludziom się w głowach przewraca. Facet ma dom, obok las, ptaki mu śpiewają, do tramwaju blisko, autobusy śmigają punktualnie, wszystkie usługi na miejscu i chce umierać, bo w tych warunkach żyć się nie da?
Potem pomyślałam sobie, że mu smutno, bo sam. A wiadomo, jak człowiek sam, to mu na oczy pada i urody świata nie widzi. I z tego niewidzenia i żalu gada głupoty.
Wtedy podjechał autobus i wsiedliśmy. Miejsc siedzących było pełno i mogłam usiąść gdziekolwiek. Ale jak człowiek ma umierać i nikogo nie zna, no to co mi szkodzi pogadać i bezinteresownie pomóc. Cierpiącemu. Usiadłam koło nowego znajomego. Wyraźnie się ucieszył.

A potem dostałam za swoje.
Pan Sąsiad w ciągu 8 przystanków opowiedział mi o wszystkich głupstwach które zrobił w ostatnich pięciu latach. Leciał po tematach z szybkością odrzutowca. Jest głupi, bo posłuchał dzieci. Koledzy są mądrzejsi od niego, bo sprzedali już swoje domy i uciekli z Antoninka. Był idiotą, bo za tanio sprzedał swoje mieszkanie. I nie był taki cwany, jak sąsiad z dziesiątego piętra, który sprzedał dwa lata wcześniej o 100 000 zł drożej. A przecież on miał lepsze, bo na pierwszym piętrze. I dodatku miał super zrobione, ale nowy właściciel wszystko sobie zmienił i nic mu nie zapłacił. To było preludium. Potem przyszedł żal za minionymi czasami, przerywany beznadziejnością wszystkich polskich rządów, gównianą emeryturą i uchodźcami. Acha! Jeszcze Żydzi i homoseksualiści przewinęli się w tej logorei. I ogólne chamstwo.

Matko! Nawet nie próbowałam przerwać, bo cwałował po tych swoich klęskach z takim zacięciem, że i tak niczego, by nie usłyszał. Jeszcze nigdy tak szybko nie stawałam przy drzwiach, szykując się do ucieczki. Autobus skręcał na podjazd, a ten mój gotowy na śmierć sąsiad na koniec zwierzył się, że jest emerytowanym nauczycielem i to, co teraz dzieje się w edukacji, to zgroza.
Wysiadłam na swoim przystanku, żegnana tęsknym spojrzeniem mojego Sąsiada z osiedla. Pewnie tyle by mi jeszcze opowiedział. A ja z wdzięczności, byłam gotowa całować ślady opon pojazdu uwożącego tego Pana. Chwała komunikacji publicznej - musi odjechać!

Teraz rozumiem dlaczego jego wszyscy koledzy sprzedali swoje domy i wynieśli się z Antoninka. Też bym sprzedała, gdybym miała tego słuchać częściej.
A swoją drogą – ludzie to mają ciężkie życie!
Najczęściej sami ze sobą!
 

 

Czytaj więcej »

Kotek a sprawa polska

01:49

Mam wrażenie, że przyciągam do siebie specyficzne jednostki. Albo inaczej – że mam wyjątkowy dar do wpadania w sytuacje przedziwne. Taka historia: piątek po południu, zaczyna się weekend. Umówiłam się koleżanką w dużej galerii handlowej w Poznaniu. Ja miałam coś oddać, ona coś kupić, słowem każda z nas ma tam sprawę do załatwienia. Obie przyjeżdżamy po pracy i jesteśmy zmęczone. Każda na swój sposób ma dość. Ale przy życiu trzyma nas perspektywa podreperowania upadającego ducha czymś smacznym. No więc wysiłkiem nieludzkim mobilizujemy zwiotczałe członki. (no dobra! ja mobilizuję, bo ona młodsza! ) i zmierzamy do naszej ulubionej kawiarenki z ogromnym wyborem wszystkiego, co zakazane, kaloryczne i kuszące. Pech chciał, że tych z upadającym duchem, wiotczejącym ciałkiem i niedożywionych pełna galeria i w cukierni kolejka, jak po papier toaletowy w PRL-u.
Pokornie staję w tym ludzkim zawijańcu, w celu złożenia zamówienia i do kasy, koleżanka siada przy wolnym stoliku, bo tych także brakuje. Kiedy już swoje odstałam i wracam do stolika. Moja przyjaciółka trwa na posterunku i broni sobą tego przyczółka w tej piątkowej bitwie o przeżycie. Usiadłyśmy w tak zwanym ogródku, czyli w miejscu, które z ogrodem nie ma nic wspólnego. NIC! Może jedynie płot, a raczej płoteczek oddzielający stoliki kawiarniane od tłumu pielgrzymów wyznających konsumpcjonizm, wędrujących w obie strony tej świątyni. Czekamy, aż kelner przyniesie zamówione przeze mnie specjały w dawkach ratujących życie i skupiamy się na sprawach niezwykłej wagi, czyli co nas dzisiaj wkurzyło. Kątem oka widzę, że przy zwolnionym właśnie stoliku obok zasiada pan z dzieckiem. Pan raczej w wieku dziadka, dziecko to chyba dziewczynka około 5 lat, ale to nigdy nie wiadomo. Na stoliku stoją jeszcze brudne naczynia po poprzednich gościach. I nagle pan zwraca się do mojej koleżanki, z prośbą o przypilnowanie stolika, bo „ona” – tu wskazuje na dziecko, nie chce zostać, a trzeba zamówić.
Koleżanka kiwa głową na znak zgody. Może dlatego kiwa, że właśnie kelner zmierza do nas z tacą naszej racji żywnościowej i jest szansa, że znowu duch z ciałem się połączy? A może dlatego, że wychowana w PRL-u ma wdrukowane poczucie wspólnoty tych , co zdobyli jakieś dobro lub zdobyli pozycję kolejkową, czyli szansę to dobro, bo przecież wolny stolik to właśnie takie dobro, jakże często w PRL-u nieosiągalne. A może dlatego, że dla świętego spokoju kiwa wszystkim, bo wcale nie uważa, żeby z tego kiwania miały płynąć jakieś konsekwencje? W każdym razie kiwnęła. I pan się skierował do kolejki. Ale chyba kiwnęła niezbyt przekonywająco, bo w połowie drogi zawrócił i chcąc zaznaczyć swoją pozycję posiadacza stwierdził:
„To ja posadzę kotka” i na kanapce przed zastawionym brudnymi naczyniami stolikiem posadził maskotkę kotka wielkości męskiej dłoni. I odpłynął w kierunku kolejki. A my zajęłyśmy się posiłkiem regeneracyjnym i restauracją nadwątlonego ciała.

A potem wszystko działo się bardzo szybko. Do stolika obok podeszła kelnerka, by pozbierać brudne naczynia i oczywiście kotka potraktowała, jako porzuconą zabawkę, a nie  dowód zajęcia i wsadziła go na tacę z zebranymi akcesoriami. Chwilę potem z tłumu płynącego nieprzerwanie w obie strony oderwała się młodzi kobieta i mężczyzna na wózku inwalidzkim i postanowili usiąść przy z pozoru wolnym stole. Kobieta stanęła przy płotku i rzuciła w  przestrzeń:
-Ten stolik wolny – nawet nie pytała, tylko raczej stwierdziła. Mogłam milczeć, ale przecież wspólnota, przecież zobowiązanie, przecież koleżanka kiwnęła, a to tak jakbyśmy razem kiwały, a jak razem, no to…..Zanim pomyślałam, usłyszałam swój głos.
- Nie! tu siedzi kotek - i wtedy podniosłam głowę i zobaczyłam oczy tej kobiety. Jak rosły i okrąglały.

-Kotek? - powtórzyła i odsunęła się od płotu przyglądając mi się  wyraźnie poruszona.
- No kotek! Tu siedział! I - mniej pewnie dodałam - Ktoś go sprzątnął – widząc, że pogrążam się coraz bardziej, a oczy kobiety zbliżają się do granicy wytrzymałości. Moja kiwająca głową obcym facetom przyjaciółka tym razem pochyliła się nad swoim pucharem, chowając wesołość malującą się na twarzy, a ja – odpowiedzialna społecznie bohaterka ludowa, społecznica z ADHD wstałam od tego życiodajnego posiłku i rzuciłam się do kolejkowego zawijańca w celu odszukania faceta, któremu przyjaciółka kiwnęła głową i ratowania swojego honoru zdrowej przynajmniej na ciele, bo na umyśle to jednak chyba nie całkiem.

Kolejka była pełna mężczyzn z dziećmi, a ja temu naszemu się nie przyjrzałam. Słyszałam głos, ale szczegółów więcej żadnych nie kojarzyłam. To który to?  Jedyne, co mogłam zrobić to stanęłam i powiedziałam głośno do wszystkich „Proszę Pana, ukradli Panu kotka”
Wszyscy w kawiarni odwrócili się w moim kierunku, ale właściwy znalazł się natychmiast i rzucił do stolika, jakby chodziło o miliony. Stojąca za płotem kobieta miała oczy ogromne i patrzała, jak facet w mocno średnim wieku dobiega do stolika, z okrzykiem „Gdzie jest mój kotek? Ukradli mi kotka?”, następnie stwierdziwszy jego brak, robi zwrot przez lewe ramię, cwałem gna do kawiarni, przedzierając się przez tłum  z okrzykiem „Oddajcie mi kotka” , odbiera kotka z rąk wybiegającej z kuchni kelnerki bez tacy i jak pierwszoligowy zawodnik wykonując zwody i uniki dobiega do stolika i triumfalnie sadza kotka na stole. A stojącym za płotem kobiecie z wielkim oczami i mężczyźnie na wózku inwalidzkim wyjaśnia:

„Tu siedzi kotek! A ja kupuję lody”
I wtedy mężczyzna na wózku zapytał po niemiecku, o co chodzi, a oniemiała dotychczas kobieta wyjaśniła również po niemiecku,  że tu…. siedzi kotek.

Teraz Niemiec patrzał na mnie ze znakiem zapytania w oczach, wyraźnie nic nie rozumiejąc. I już miałam wstać, i zacząć tłumaczyć, bo przecież cudzoziemiec, bo staropolska gościnność, bo trzeba pomóc słabszemu i skołowanemu….ale instynkt obronny i wyobraźnia podrzuciły mi myśl, w co wdepnę, gdy zacznę tłumaczyć rolę kota, silną potrzebę władzy mężczyzn przejawiającą się postawą „moje musi być na wierzchu” i zachowania społeczne z innej epoki. To bym sobie dopiero konflikt zmajstrowała – z obcokrajowcem, potomkiem wroga odwiecznego, niepełnosprawnym i w dodatku młodszym (więc jeszcze konflikt pokoleniowy). I to wszystko dostawałam od losu w pakiecie.  I jak mu wyjaśnić, że w Polsce mężczyźni – posiadacze kotów mają jakąś siłę tajemną i największą władzę. Nie znam nikogo, kto umiałby to wytłumaczyć i ja też  tego nie rozumiem.
Schowałam się za swoją filiżanką i zajęłam ratowaniem nadwątlonego stanu ciała i ducha.

Trudno! Niemiec sam musi to ogarnąć.
Taki kraj.

Czytaj więcej »

O skutkach teatralnych uniesień

11:58
 


Uwielbiam ludzi gotowych na wszystko. Wystarczy do nich zadzwonić, ba! wysłać sms. I już są! Idą, jadą, wchodzą w to. Miej ich Panie w opiece, bo póty mego życia, póki oni w moim zasięgu. W niedzielę zobaczyłam, że w poniedziałek do Poznania przyjeżdża Teatr "Polonia" ze sztuką Różewicza „Na czworakach” z Jerzym Stuhrem w roli Laurentego i Wiesławem Komasą, jako kolegą Sitko. Nie lada gratka dla polonistów i miłośników teatru.  Przeoczyłam plakaty, nie sprawdziłam repertuaru. Mea culpa! Ale czasem i ona się na coś przydaje – culpa znaczy się! Wtedy jest okazja do sprawdzenia bojem deklarowanych gotowości do….(tu należy wpisać rodzaj deklarowanej gotowości w zależności od potrzeb!). Robi się to tak - sms w niedzielę, w porze obiadowej z pytaniem czy kupić bilet – jak będzie! i już wszystko wiadomo! Wiadomo komu się chce, kto ma potrzebę, kto nie zdziadział i nie ulega naturalnemu procesowi odpuszczania – czyli powolnego starzenia się.
Ćwiczę w tej gotowości moje przyjaciółki ukochane i najbliższych z determinacją godną lepszej sprawy. Widać, że się nie zasiedzieli, bo czego bym nie wymyśliła to idą , jak w dym. Tym razem próba była naprawdę ogniowa, bo w sprzedaży internetowej miałam wybór bardzo ograniczony. Ostatnie cztery bilety na III balkonie w Operze to rarytas dla prawdziwych koneserów i kamikadze gotowych na wszystko. Takich teatralnych desperados. Wiadomo, że tam to już nie tylko niewiele widać, ale i słychać też słabo.  A upływ czasu widać po zakupie miejsc na widowni teatralnej.  Już nie wszędzie można - mówiąc wprost. Jeśli chodzi o wybór miejsc, to po wspólnym wyjściu na „Skrzypka na dachu” stałam się bardziej ostrożna. Wtedy wszyscy zaproszeni przeze mnie i ja także, mieliśmy ogromnie silne uczucie dyskomfortu z powodu zajmowanych miejsc. Baliśmy się ruszyć, bo II balkon (z boku) w poznańskiej Operze, to gwarancja przeżyć,  jak w bocianim gnieździe. Człowiek ma wrażenie, że fotel wisi w powietrzu i każdy ruch siedzącego spowoduje koniec tego dyndania w przestworzach. Przez cały czas siedzieliśmy sztywno, wbici w oparcie. Ale słychać było świetnie, i nawet kontakt wzrokowy z aktorami był dobry.
Informację  o biletach na  III balkonie – a więc uczciwe ostrzeżenie, że gorzej może być tylko na żyrandolu - przyjęły spokojnie. Nawet z pewną ulgą – głównie finansową! Bo różnica w cenie jest ogromna, a przy częstych mobilizacjach,  udział w życiu kulturalnym może finansowo wykończyć każdego. Poprosiły tylko, bym wzięła lornetkę, żeby chociaż mieć pewność,  czy to sam Mistrz Stuhr na scenie.
Mistrz był. W dodatku w znakomitej kreacji, w przedstawieniu, które zadziwia swoją aktualnością. Różewicz pisał ten dramat przez 7 lat od 1965 do 1972 roku. Trzeba być wielkim twórcą, by tak uchwycić to, co ponadczasowe, trwałe i niezniszczalne. A potem wydobyć to na scenie i pokazać w sposób zrozumiały i zabawny. To był piękny wieczór dla oczytanych inteligentów, którzy mogli obserwować grę słów, grę z konwencją, aluzje literackie. Byłoby oczywiście lepiej, gdyby mogli jeszcze usłyszeć wszystko i brać udział w tej intelektualnej zabawie. No ale wszystkiego mieć nie można.  Lornetka też się nie sprawdziła, bo jak się okazało wszystkie mamy tak skomplikowane wady wzroku, że nawet nie umiemy przez nią patrzeć.  Zresztą, kiedy chciałam sprawdzić, czy Dorota Stalińska grająca Pelagię też jest  prawdziwa i podobna do siebie, to ona właśnie zrobiła figurę gimnastyczną zwaną gwiazdą i  przez okulary lornetki przeleciały mi dwie nogi w leginsach. Najpierw przez jedno, a potem prze drugie oko i tyle widziałam Stalińskiej. Ale grała świetnie.
No i jeszcze wielkie wrażenie zrobił na mnie Wiesław Komasa jako kolega Sitko – rywalizujący o splendory kolega literat. Komasa po latach zyskał jeszcze bardziej. W teatrze widać i słychać jego kunszt aktorski. Nawet na III balkonie, i to w każdym geście i każdym słowie, czego nie można powiedzieć o wszystkich aktorach – szczególnie tych młodych.
W zakończeniu przedstawienia Laurenty unosi się nad sceną, wyrastają mu skrzydła, a chór śpiewa jakąś monumentalną pieśń.  Jedna z nas usłyszała tekst, pozostałym się podobało, a ja jeszcze skupiłam się na tym, czy skrzydła zjeżdżające z góry ucelują w plecy Jerzego Stuhra, który się wznosił i czy ustanowią całość. Zawsze lubiłam takie techniczne sztuczki. Ucelowali ci z góry i ci z dołu, a Stuhr- Laurenty wisiał pięknie nad sceną, jak na prawdziwego poetę uniesionego duchem twórczym przystało.
I byłoby super, gdyby nie konsekwencje tego niedosłyszenia. Bo koleżanka, obyta intelektualnie polonistka po wyjściu do foyer, sama uniesiona majestatycznym finałem zapytała:
- „Ciekawe, czym ty wzlecisz po śmierci? Pewnie łabędziem – rzekła nawiązując do tekstu pieśni Horacego, który ona akurat usłyszała na końcu przedstawienia i moich pisarskich zamiłowań.
- Jak to czym? Ja orłem – odrzekłam z powagą jako Polka i Patriotka z ciągotkami liderskimi i ta, która nie usłyszała słów pieśni Horacego i nie złapała aluzji do zakończenia.
- A cała reszta poleci wróblem i też dobrze – dodałam głęboko przekonana, że rozmowa nie jest aż tak wielopłaszczyznowa, metaforyczna i z podtekstami wielokrotnymi.
No i sobie nagrabiłam mówiąc językiem potocznym. Na całe szczęście trzecia koleżanka skupiona była na nerwowym poszukiwaniu numerka z szatni, bo lubi zgubić. I umie! I nie zwróciła na nas wcale swojej uwagi. A ta pierwsza zniewagę przyjęła, przespała i uznała, że moje okrucieństwo jest bezgraniczne, a ona wróblem nie chce.  
Składam więc oficjalne dementi! Moje przyjaciółki już teraz latają jak orlice, czasami tylko zamieniając ptasią postać na miotły i przysiadają na III balkonie.
Są najpiękniejsze, najmądrzejsze i zawsze w gotowości.

OLE!
 
Czytaj więcej »

Myśli Pani Marii

11:18

Jedno jest pewne - dzieciństwo mam za sobą, bo według Jerzego Pilcha „Dzieciństwo jest wtedy, kiedy wszyscy są”. Im więcej osób z mojego życia odchodzi, tym bardziej (i lepiej!) rozumiem sens tej definicji. Bardzo prawdziwa. Z kolejnymi odejściami odkrywam ilu wspaniałych ludzi miało wpływ na mój obecny sposób myślenia i bycia.  Teraz na łąki niebieskie (być może od papierosowego  dymu!) przeniosła się Maria Czubaszek. W dzieciństwie miałam Kabaret Starszych Panów. Słuchałam na okrągło, czasem nie bardzo rozumiejąc o czym śpiewają, bo „Mambo Spinoza” czy „Kapturek 62” pojęłam dopiero kilka lat później. Ale słuchać, słuchałam i już w przedszkolu śpiewałam wszystkim, którzy chcieli posłuchać tych piosenek w moim wykonaniu. Nie chcieli. I tak  śpiewałam, bo to w głowę weszło i człowiek musiał. W młodości do mojego życia wkroczyła Maria Czubaszek. W moim domu i w mojej klasie w liceum słuchaliśmy jej wszyscy. W radiowej Trójce oczywiście. A teksty z powtórki z rozrywki,  IMA i innych audycji nagrywaliśmy, po wielekroć odtwarzaliśmy i recytowaliśmy z pamięci, zawsze rycząc ze śmiechu. W ten sposób broniliśmy się przed smutkiem i nudą PRL-u. Podobnie jak wielu innych przez długi czas myślałam, że Maria Czubaszek to postać wymyślona na użytek programów satyrycznych. A potem, żyła w mojej wyobraźni jako twórczymi satyrycznych tekstów, a nie jako kobieta z krwi i kości. Dopiero kiedy zmarła i Gazeta Wyborcza (z14-15-05.2016) opublikowała wybór kilku myśli dotarło do mnie, jaka to była mądra osoba. I jak bardzo była mi bliska w sposobie widzenia świata, w ilu sprawach miałyśmy wspólne poglądy.
Na przykład o feminizmie „Jestem za feministkami ,bo kobiety są w gorszej sytuacji od mężczyzn, jest o co walczyć. W gorszej niemal wszędzie. W domu, w pracy, w ciąży… Nie podoba mi się jednak u skrajnych feministek tylko to, że skasowałyby mężczyzn. Sama często pisałam, że prawdziwy mężczyzna powinien posadzić drzewo, zbudować dom, spłodzić syna, a potem na to drzewo. Ale żartowałam. A podejrzewam, że niektóre feministki myślą tak poważnie. To przerażające. Świat samych kobiet byłby koszmarem”. Podpisuję się pod tymi słowami. Trafiła w punkt. Im jestem starsza, tym bardziej lubię fajnych mężczyzn i nie wyobrażam sobie mojego życia bez nich. Ale dotyczy to tylko tych fajnych, a większość niestety wyleczy każdą niewiastę z marzeń o mężczyźnie. Czasy panom nie służą, a i kobiety coraz rzadziej.
Druga myśl, która niezwykle przypadła mi do gustu to opinia na temat małżeństwa. Według Marii Czubaszek „Nie szkodzi tylko prawdziwej miłości. Nic tak nie dzieli jak wspólny pokój. Oprócz łóżka oczywiście”. I jeszcze ta o miłości „Przenosi góry, wyrzuca (czasem) śmieci, ale nie leczy z alkoholizmu. Oczywiście miłość istnieje, ale głównie własna. Kochamy kogoś, kiedy jest nam z nim dobrze, chcemy z nim być, bo wydaje się nam, że bez niego nie umiemy żyć

No proszę ile łez mniej wylano by na świecie, gdyby powyższe prawdy weszły do podstawy programowej, zamiast zmuszać każdego z nas, do samodzielnego ich odkrywania i ćwiczenie na własnej skórze zakrętów życiowych. No ale nie słuchamy satyryków, nie słuchamy autorytetów, nie słuchamy siebie nawzajem. Nikogo nie słuchamy. Dlatego teraz  spróbuję usłyszeć siebie. I posłuchać. Też trudne.
W celu pracy nad sobą i poprawienia komfortu własnego życia nad łóżkiem powieszę sobie najcelniejszą moim zdaniem myśl Pani Marii
Przychylam się do opinii, że są dwa dni, którymi nie należy się przejmować. To wczoraj i jutro”.
I każdego dnia od rana do wieczora zachwycać się będę tylko tym, co jest mi właśnie dane. Dzisiaj na przykład kolejnym kogutem w moim ogrodzie. Bez zadęcia, bez celebry. Ot tak zwyczajnie. Po ludzku. Bo fajny i kolorowy.
I tu, i teraz, i mój!

Czytaj więcej »

Skręt w lewo

12:47

Na dworze wiosenny upał, a powietrze ciężkie – takie przed burzą. Wszyscy jacyś senni i zmarnowani.  Wchodzę bo Sądu Rejonowego na Grochowych Łąkach w Poznaniu. Z pięciu okienek dla interesantów czynne jedno. No i oczywiście kolejka petentów, a każdy z plikiem papierów w ręce. Poza tym pusto. Na końcu kolejki facet. Trudno powiedzieć, czy stoi w kolejce, bo bardziej leży, a właściwe półklęczy, półleży na podłodze i układa swój plik papierów. Zachodzę gościa od tyłu i do pleców w lnianej marynarce oraz wypiętej tylnej części zwracam się uprzejmie :
„Przepraszam Pan stoi, to znaczy się klęczy w tej kolejce?

Spytałabym, czy Pan ostatni, ale podobno ludzie czują się obrażeni, no to już staram się unikać konfliktu , bo naród teraz przechodzi ciężkie chwile i nerwowy taki.
Marynarka odwraca głowę i odpowiada – tak, ja siedzę w tej kolejce. A właściwie klęczę, ale nie żebym musiał, dodaje. Tak tylko chciałem ułożyć; dodaje głowa o ptasim wyglądzie z cieniem uśmiechu, zupełnie jakoś nie pasująca do pochylonych pleców i wypiętej tylnej części.
Życzliwie namawiam do skorzystania z jednego z licznych zgromadzonych w holu stołów, umożliwiających ułożenie wszelkich papierów. Oferuję pomoc strażniczą w kwestii miejsca w kolejce. Ale ptasia głowa odmawia. Zawsze to jakaś utrata pozycji kolejkowej. Rozumiem.
W międzyczasie, po mnie,  przyszli inni. Nie mam papierów, nie mam co układać, to stoję i się gapię. Na ludzi. Na ogłoszenia, Na godło. Na zakazy. Na tabliczkę z przekreślonym telefonem komórkowym.  Kiedy przez głowę przebiega pytanie „właściwie dlaczego nie wolno używać telefonu komórkowego?” z kieszeni spodni faceta, który przyszedł po mnie odzywa się męski głos, który głośno i wyraźnie informuje: „skręć  w lewo, jeśli możesz”.
Wszyscy odwracają głowy i patrzą na właściciela kieszeni. Zanim pomyślałam, usłyszałam swój głos:

Niech Pan tego nie robi! Teraz skręt w lewo może być niebezpieczny. – i truchleję, bo może to zaciekły zwolennik zwycięskiej partii i poczucie humoru mu umarło?
Na szczęście trafiło na człowieka  posiadającego i inteligentnego. Uśmiechamy się do siebie. Ja z ulgą, bo przecież, jak nic mogłam spowodować wybuch społeczny. W dodatku w sądzie. Wstaje ten od klęczących przysiadów. A z kieszeni tego z tyłu dochodzi głos „właśnie straciłeś zasięg”.

Trudno sobie wymyślić lepszy komentarz do sytuacji. I wierzyć się nie chce, że to się dzieje samo z siebie. Chichoczę i natychmiast nawiązujemy kolejkową znajomość z właścicielem gadającej kieszeni. Omijamy politykę, bo opcje nadal nierozpoznane, ale o pogodzie i chorobach można. I o  tempie życia. I o tym, że w tym tempie, to wszyscy się wykończymy. Szybko się dowiedziałam, że  mój kolejkowy znajomy to ma nawet I grupę inwalidzką , a mimo to też musi tak strasznie biegać. I już nawet ma czerniaka, a i tak  ciągle biega. I zanim dobiegnie, to pewnie szybciej umrze.
I po co  tak biegać?- kończy swój wywód tym pytaniem rzuconym w przestrzeń.

No po co? – dopytuję  trochę z przekory, bo przecież ludzie nawet czasu na refleksje nie mają, to kiedy mają się nauczyć jej stosowania? Może w tej kolejce go oświeci?
Skonfundował się chłopina. Poruszył nogą, a z jego kieszeni znowu odezwał się znajomy męski głos tym razem z komunikatem „skręć  w lewo, jeśli możesz”.”

I wtedy przypomniało mi się ulubione powiedzenie mojego ukochanego Taty, który zawsze powtarzał: „dziecko, gdy wszyscy ci mówią, że masz ogon z tyłu , to się przynajmniej obejrzyj”. Nie wiem , czy wszyscy, to także głos z męskiej kieszeni od spodni. Ale co tam! Trudno!
Nie ma wyjścia – skręcam w lewo. Zresztą - na prawo czarna dziura i rozpacz. Środkiem dalej się nie da.

A jakoś trzeba!
 


Czytaj więcej »

Zawiośniało

01:30

W związku z tym zachwyciło, odmóżdżyło, oślepiło, ogłuszyło i zgrilowało, – słowem człowieka zmarnowało. Uroda wiosny powoduje u mnie stan kompletnego zachwytu. Mam wrażenie, że z roku na rok pogłębia się ten wiosenny zachwyt światem przyrody i wynikający z niego mój stan kompletnego wybicia.  Z rytmu dnia, z pracy. Jak tylko wiosna zaczyna panować nad światem, ja tracę energię i mogę jedynie się  zachwycać. Siedzieć i zachwycać. Leżeć i zachwycać. Chodzić i zachwycać. I nic z tego zachwytu konkretnego nie wynika. I tylko zachwyt mi rośnie. No i tu właściwie już mogłabym porzucić pisanie posta, bo spojrzałam przez okno na moje sosny, a tam dwie sąsiadki moje, sroki- zawsze dobrze ubrane - drą się wiosennie na siebie. A leszczyna obok zzieleniała mocniej i błękit nieba między liśćmi tak pięknie prześwituje. No i już mi poziom zachwytu rośnie, dla tej zieloności i promyków. Moja zmuszona do pracy głowa tępieje od tego zachwytu, a siłą resztek rozumu zgromadzona energia, by napisać słowo, gdzieś ucieka. Rozmywa się w zachwycie. I klops.

Nic  mi nie pomaga.
Może to i dobrze? Bo właściwie tyle naszego, co się nazachwycamy. Poza tym postanowiłam być dobra dla siebie. Już wiem na pewno, że świata nie zmienię, siebie też ciężko, to może pora, by jednak obrać kierunek  na akceptację. Głównie siebie oczywiście. Ale przy okazji i innym się dostanie.
W tej wiosennej aurze nawet bodźce ze świata zewnętrznego przebijają się z trudem. Media nie istnieją w moim życiu, bo dobra zmiana skasowałaby mnie prędzej niż wiosna.  Życzliwi donoszą, co się dzieje w życiu społecznym i politycznym, ale ja , zainfekowana wiosną gorzej słyszę, prawie nic nie widzę i już. Jakoś daję radę. W końcu Pani Premier obiecywała, że „damy radę”. No to się staram. Swoją drogą - czekam , kiedy Prezes zdejmie Panią Premier i uwolni nas chociaż od jej sposobu mówienia. Zawsze, kiedy słyszę wypowiedzi  szefowej rządu, mam wrażenie, że się męczy. A cały naród z nią.   

Jedna historia zdecydowanie ostatnio podniosła mi ciśnienie i na moment postawiła do pionu. Mój znajomy otrzymał od swojego przełożonego polecenie zatrudnienia pewnej pani. Pani miała pracować w urzędzie na samodzielnym stanowisku w dziale mojego znajomego. Już wcześniej tam pracowała na umowach zleconych, a teraz znajomy, po wyraźnym poleceniu swojego przełożonego miał podpisać z nią umowę o pracę. Ważne: rzeczona pani, to kobieta po trzydziestce, matka kilkorga dzieci.  Kiedy w trakcie omawiania warunków umowy okazało się, że pani nie ma nawet matury, znajomy zasugerował, by uzupełniła wykształcenie. Pani odrzekła że nie widzi takiej potrzeby, no i zrobiło się nieciekawie , bo zatrudnienie osoby bez wykształcenia jest w miejscach publicznych mocno podejrzane, a tu przełożony naciska. Na szczęście była majówka.
Po majówce rzeczona pani przyszła do znajomego i oznajmiła „porozmawiałam z mężem i on wyraził zgodę, bym zrobiła maturę”. Wszyscy przy grillowym stoliku ubolewali nad nepotyzmem, kumoterstwem i brakiem kompetencji. A ja prawię się sałatką udusiłam, gdy usłyszałam, że w XXI wieku, w środku Europy mąż wyraża zgodę, by żona uzupełniła wykształcenie. Oczywiście nie jest to rodzina arabska, tylko nasza polska!
Widać, że nadal należy walczyć o prawa kobiet , tyle że teraz to chyba już z samymi kobietami. Skąd się w tych naszych babskich głowach bierze to myślenie, że wszystko jest nam dane raz na zawsze? Dlaczego tak wiele kobiet nie umie po prostu o siebie zadbać (nie myślę tu o ciuchach i makijażu, tylko o inwestycji w siebie). Nawet jeżeli jest nam bardzo dobrze w roli matki-żywicielki, to przecież wokół widać, jak często musimy na siebie wziąć ciężar utrzymania rodziny.

No ale dzięki Bogu jest wiosna i nawet jak mnie na chwilę otrzeźwi, to uroda świata tego za moment i tak zwali mnie z nóg. Teraz spróbuję poczytać, ale pewnie zanim dojdę do gazety, to wciągnie mnie moja pułapka – czyli leżak w ogrodzie i szczytne rozwojowe cele, zamienię na bezmyślny zachwyt kawałkiem błękitnego nieba, słońcem i cudowną pełną nadziei zielenią.
„Zawiośniało latopędzi”

Niech trwa!

Czytaj więcej »