Niedziela na SOR

00:59

Niedziela przed południem. Szpitalny oddział SOR. Siedzę na ławce. Właściwie to mam czas, żeby pomyśleć. Ale się nie da, bo ze strachu spięta jestem, jak diabli. Myśli najpierw przelatywały przez głowę jedna przez drugą,  a teraz otępiałe strachem siedzą gdzieś w zakamarkach i czekają na lepsze jutro.  Jestem zdrowa jak rydz, ale gdzieś tam za drzwiami mój mąż jest poddawany różnym medycznym zabiegom. Znowu zwoje mu się przegrzały i komputer w głowie się wyłączył. Kiedy przegrzały mu się po raz pierwszy, myślałam, że umrę ze strachu. Minęło już dziesięć lat od tamtej przygody, ale ja pamiętam tamten lęk i bezradność. Potem było kilka podobnych epizodów, a mnie za każdym razem świat się wali. Ze strachu!
Właściwie sytuacja jest już opanowana. Bo najgorzej to go tutaj dowieźć. Przegrzanie zwojów objawia się u mojego męża amnezją globalną. On zazwyczaj nie pamięta niczego. Niestety nie pamięta także tego, że trzeba natychmiast do lekarza i specjalistycznych urządzeń, bo objaw jest z grupy najwyższego ryzyka. No więc musi być ktoś, kto zdecyduje za niego. I tym kimś jestem ja. Przynajmniej zawsze tak było. Mam wtedy do pokonania nie tylko swój paniczny lęk o niego, o nas, ale także jego opór przed …..pozostawieniem w szpitalu. Bo przecież on ma tyle spraw do załatwienia.  I zawsze jest tak, że mój mąż, jako podejrzany o wszystkie strasznie groźne udary mózgu, krwiaki i inne cholery, jest otoczony najlepszą opieką. A ja – zdrowa i cała na ciele i umyśle, ze znakomitą pamięcią muszę sobie jakoś poradzić. A ja zapewniam wszystkich, że po takiej jeździe, jaką daje pierwszy komunikat, „Kochanie, ja nic nie pamiętam” to ja się w środku rozpadam na milion kawałków i naprawdę tylko siłą ducha doprowadzam tę akcję „szybko na SOR” do końca. Ale jak już mam go na SOR-ze, to i duch odmawia posłuszeństwa, i ciało nadaje się do remontu. I marzy mi się łóżko, nawet na oddziale neurologicznym. No to siedzę na tym krześle i czekam. Właściwie trudno powiedzieć, że siedzę, bo w siedzeniu też jest jakaś aktywność. A u mnie nie ma nic. ZERO! Umarło mi wszystko. Cała jestem czekaniem.
Więc siedzę i czekam. I patrzę na SOR. Najwięcej jest połamanych i zwichniętych kończyn. Rany ile tego. Wchodzą jeden za drugim, choć rejestratorka mówi, że dzisiaj jest spokojnie. Karetki przywożą przypadki ciężkie. Ale nie ma tłoku, rwetesu i nerwów. Wszystko jest uspokojone, choć na noszach przejeżdża koło mnie kilkoro takich z wyglądu terminalnych. Ja w środku mam ten sam spokój i bezwład, co ci na noszach. Tylko lico mam bardziej kolorowe. Połamani siedzą w kolejce do rentgena i wymieniają uwagi o swoich przygodach. Szpilki, baletki, klapki – nie ma reguły. W swym cierpieniu zawiązują wspólnotę i wymieniają uwagi, dobre rady. W drugiej kolejce siedzą inne przypadki – duszności, bóle żołądka, spuchnięty paluch u stopy, omdlenia. Tu nie ma porozumienia żadnego. Są jak porozrzucane wyspy. Zza drzwi gabinetów izby przyjęć SOR dochodzi stały wrzask cewnikowanej staruszki. Matko ile ona ma siły i jaki zasób przekleństw.  W trzeciej godzinie czekania przychodzi do mnie lekarz. Wita się ze mną, przedstawia, zaprasza na rozmowę. Jest bardzo rzeczowy, sympatyczny, kulturalny. Wypytuje mnie o różne sprawy. Słucha i myśli. Opowiada, co zrobili mojemu mężowi i jakie są tego wyniki. Uspokaja, ale zaleca ostrożność, czujność i opiekę medyczną. No i sakramentalne „Mąż musi unikać stresu”. Każdego – dodaje.
- Proszę mu to dać na piśmie! I najlepiej plastrem na czoło przylepić! – bo jak ja mam to zrobić, żeby on to sobie wziął do serca? – pytam i patrzę na tego mądrego człowieka z nadzieją?
- Powiem i wpiszę wszystko to, co Pani powiedziałem. Żegnamy się i dalej trwam na krześle. Do rejestracji podchodzi młody wysoki mężczyzna, wyraźnie pobudzony. Jest z matką, która niesie plecak. On siada przy okienku rejestracji i z kieszeni spodni wyciąga kawałek papieru i podaje rejestratorce.
- Niech Pani to przeczyta. W gazecie napisali.
- Ale co się dzieje? – pyta pani z okienka
- No ja mam torbiel podpajęczynowy, tu o nim napisali. I mam rozpierzchniętą krew.  Mam straszne hemoroidy, nie mogę siedzieć i strasznie mnie boli mnie głowa. – podsuwa jej wycinek z gazety. Widać gołym okiem, że problem bardzo poważny, ale chyba całkiem gdzie indziej leży jego sedno. Rejestratorka bez żadnej dyskusji zapisuje jego dane i kieruje go do kolejki porozrzucanych wysp. Matka pokornie idzie za nim.
Bogu dziękuję, że nie pracuję na SOR-ze. Nie mają tutaj lekko. Oj nie! I wtedy, zza drzwi gabinetów wychodzi mój mąż. Uśmiechnięty i zadowolony. Szczęśliwy, bo go nie zostawili w szpitalu. Na całym SOR-ze wygląda najlepiej i najzdrowiej.
Zabieram swoje zwłoki i wychodzimy.
W poniedziałek w TVN pan Kołodko, komentując propozycje PIS-u dotyczącą wieku emerytalnego, zapytał redaktora prowadzącego, czy wie dlaczego kobiety żyją dłużej. Dlatego, że nie mają żon – brzmiała prawidłowa odpowiedź.
Idiota!
Żyją dłużej, bo ćwiczą umieranie!
A ćwiczenie, czyni mistrza.
Czytaj więcej »

Smutna refleksja

13:22

Sobotni poranek. Stoję w kolejce w osiedlowym markecie. To nie moje osiedle, nie mój market. Jestem tu przejazdem. Wszystko mnie tu drażni. W sklepie bałagan, hałas. Obsługa niesympatyczna. U nas na osiedlu jest inaczej. Poza tym tydzień był trudny. Najpierw popisy pisowskich żołnierzy i żołnierek  z absolutnym pierwszeństwem dla pani Zalewskiej, potem zamach w Nicei i zaraz po nim pucz w Turcji. W międzyczasie nawałnice i ulewy. No i na deser pan Błaszczak. Jezu! Trudno po czymś takim o dobre samopoczucie. Niby nie oglądam telewizji, chronię swoje zdrowie psychiczne, ale jakoś mi to ostatnio nie wychodzi. Głównie za sprawą mojej starszej Mamy, która ogląda programy informacyjne, a ponieważ, mimo aparatu słuchowego źle słyszy, to po szalonych manipulacjach na pilocie słyszymy wszyscy. I to bardzo wyraźnie i wszędzie. Trudno! Więc stoję w tej dość długiej kolejce do kasy. Coś tam się zatkało. Kasę obsługuje starsza kobieta. Wygląda na tak zmęczoną, że ile razy ją widzę, zawsze mi jej żal. A klienci, choć często dużo młodsi, są dla niej po prostu niegrzeczni. Opryskliwi, niesympatyczni. Kto tu mieszka? zastanawiam się. Tyle takiego ukrytego pod pozorem wymagań chamstwa, to ja dawno nie widziałam. No dobra! Stoję!
Za mną stają inni. Najpierw starsze małżeństwo, a za nimi starszy pan. Są na pewno po sześćdziesiątce. Kłaniają się sobie i zaczynają rozmowę. A ja - chcę, czy nie - słyszę wszystko. Znają się, choć dawno się nie widzieli. Bo teraz wszyscy tacy zaganiani mówi starszy Pan do małżeństwa, i dodaje, że on i jego żona podziwiają, jak strasznie dużo pracy teraz mają ci państwo. Bo mają czworo dzieci (chyba wnuki, bo na własne to byliby raczej za starzy myślę sobie) i pod opieką starą matkę. Starsze małżeństwo kiwa zgodnie głowami i oboje dodają, że stara Matka to gorzej niż ta czwórka dzieci. I od tego momentu zaczyna się opowieść, która z każdym kolejnym zdaniem jest coraz smutniejsza. Z obojga małżonków wylewa się potworny żal, że stara matka zabiera im tyle czasu. Opowiadają o lekarstwach, i pampersach. O rodzinie, która się nie włącza w tę opiekę. O babci, która przeżyje ich wszystkich. O tym, że nie współpracuje przy rehabilitacji po jakimś złamaniu, tylko leży jak królowa. Stężenie jadu i niechęci nasila się z każdym zdaniem. Do tego momentu wytrzymałam, bo oćwiczona już jestem przez życie i niewiele mnie zdziwi. Ale po tych słowach oglądam się z zaciekawieniem, bo przecież ludzie, którzy to mówią, mają siwe głowy i nastukane na liczniku lat. No to według moich wyobrażeń powinni mieć tyle oleju w głowie, żeby rozumieć pewne procesy, które się w człowieku dzieją. I przynajmniej zachować powściągliwość w języku, bo przecież tymi swoimi komentarzami i wzorem postępowania budują postawy innych, najprawdopodobniej także tych , którzy za chwilę będą się nimi opiekować. Wyglądają zupełnie zwyczajnie. Nie wierzę, że mówią tak w sklepie do sąsiada, a w domu z miłością i życzliwością czynią tę trudną posługę. Są bardzo wiarygodni w tym co i jak mówią.  Najprawdopodobniej, kiedy się odmelduje dziewięćdziesięcioletnia babcia, to po niej opieki będą wymagali właśnie jej obecni opiekunowie. A młodsi, wychowani przez nich, podejmą (lub nie) ten trud. I też będą to robili z takim jadem i zawziętością?

Wolałabym, żeby ktoś, komu spadnę do życiorysu jako pierwsza nagroda i kto będzie się mną kiedyś opiekował, choć trochę mnie lubił. Ale jak to zrobić? Nie wiem.
Kolejka rusza. Płacę i wychodzę. Pakuję towar do swojego roweru, a moi kolejkowi (nie)znajomi wychodzą przed sklep i kierują się do swoich aut na parkingu. Jeszcze wymieniają grzeczności, pozdrowienia i ukłony. Potem pewnie pojadą do swoich domów w ogrodach (bo tu innych nie ma), urządza grilla i też opowiedzą o babci, która nie może umrzeć i im utrudnia życie. A w niedzielę pójdą do kościoła, by posłuchać o miłości bliźniego.

To nie mój market! Nie moje osiedle!
Niestety! to mój kraj.
Czytaj więcej »

Wakacje z lękami

03:51

Wyczytałam w „Coachingu”: Doświadczeni rodzice żartują, że wypoczynek z dziećmi jest jak jednorożec: wielu twierdzi, że istnieje, ale nikt go nie widział. Zgadzam się. Swoje doświadczenia z wakacyjnego wypoczynku z dziećmi mogłabym opisać w jakimś wspomnieniu o traumatycznych przeżyciach młodych kobiet narażonych na walkę z przeciwnościami podczas prób wyluzowania na wakacjach. Zapewniam: będzie się działo, jeśli do tego siądę. Z czegoś te moje siwe włosy musiały się wziąć. I zgadzam się z tą żartobliwą tezą o wykluczeniu wypoczynku, podczas wakacji z dziećmi, choć nie twierdzę, że nie miały one sensu. Miały, były potrzebne, ale służyły różnym innym sprawom,  natomiast nie mojemu wypoczynkowi. Szybko odkryłam tę prawdę i od chwili tego odkrycia, o swój wypoczynek potrafię zadbać skutecznie. Towarzystwo dzieci temu nie służy.
Ale jak na prawdziwą kobietę i matkę Polkę przystało mam nowe przygody. Kiedy tylko odchowamy dzieci (czytaj: uda się je odpempowić), to los obdarowuje nas w nagrodę rodzicami, z którymi możemy spędzić podczas wakacji trochę więcej czasu. I jest to doświadczenie niezwykłe, bo tak naprawdę, przy odrobinie dobrej woli i spostrzegawczości, pozwala spojrzeć w przyszłość. Zobaczyć siebie za kilkanaście lat. W tym przypadku także nie ma mowy o odpoczynku, ale za to ile się człowiek dowie o życiu i o sobie samym! Bezcenne. Muszę dodać, że mam wyjątkowe szczęście, bo moja bardzo już dorosła Mama jest sprawna, samodzielna i świetnie sobie radzi, jak na osobę zbliżającą się milowymi krokami do dziewięćdziesiątki. W ciągu roku mieszka z moją siostrą, ale teraz w wakacje ja przejęłam opiekę, a Siostra pojechała na urlop. No i uczę się z pokorą tego wszystkiego, co dla mojej Siostry jest codziennością. To znaczy przede wszystkim kontrolowania kolejnych pomysłów. Dokładnie tak samo, jak kiedyś było z dziećmi. Człowiek nigdy nie może przestać być czujnym. Dziś rano po śniadaniu Starsza Pani melduje, że ona teraz pójdzie na chwilę do ogrodu. Sprawnie znajduje sekator, rękawiczki, przynosi jakiś kosz i kieruje się do ogrodu. Na twarzy ma uśmiech, a przechodząc koło mnie łypie oczkiem i mówi: „Jak ja lubię tę robotę!”.
No dobra – myślę! Niech idzie! Wczoraj chciała obciąć przekwitłe krzaki róż, przy drodze. Ja zajmę się obiadem. Ale coś mnie tknęło i jednak wyglądam za nią. I widzę, jak moja urocza Starsza Pani zamierza obcinać róże w krzaku rosnącym przy schodach. Staje na najwyższym stopniu i próbuje dosięgnąć. Idę za nią i pytam, co chce zrobić? Pytam z lękiem, bo już się boję jej odpowiedzi.
- Muszę to obciąć! Zobacz jak to wygląda! No! nie bój się! Ja tu sobie wejdę i sięgnę! I pokazuje podmurówkę wymagającą dużej sprawności fizycznej i gibkości, z której jak się zwali, to po pierwsze wszystko sobie połamie. A po drugie na pewno pokaleczy się, jak nie o sekator (nim się zresztą na pewno zabije!), to różami, których ostre kolce poszarpią jej skórę!
- Mamo zlituj się! mówię i włażę na podmurówkę, obcinam pędy i kilkakrotnie boleśnie i do krwi obrywam od tego krzaka. Schodzę z pokrwawionymi rękami. Ale uratowałam Mateńkę ( i siebie!) przed komplikacjami. Idź na drogę i tam obcinaj! Proszę!
Idzie! Zatrzymuje się przy innym krzaku i woła mnie! Chodź! Dam ci kwiatki, zobacz jakie ładne. Wsadź je dziecko do wody! Wsadzam. W domu wszędzie stoją wazony z kwiatami. Wszędzie. Bo mamy ogród pełen kwiatków. Wracam do obiadu. Obrałam ziemniaki i nerwowo wyglądam, co robi moja Pani Starsza. Nie ma jej na drodze. Wołam. Mogę wołać, kiepsko słyszy i nie wiem, czy ma aparat słuchowy. Idę jej szukać! W tyle ogrodu, w krzakach wypinają się na mnie zgrabne niebieskie portki. Jest pochylona – a właściwie zgięta w pół i pakuje obcięte pędy do worka na odpady zielone. To figura, przy której neurolog dostaje drgawek, a ja palpitacji serca. Nie powinna się pochylać. To niedobre dla jej głowy. Naczynia krwionośne są słabe. Jezu! Lecę!
- Mamo! Nie pochylaj się, bo to niebezpieczne! Daj ja to zrobię! – i próbuję przejąć worek i łopatkę. Podnosi się z trudem, zanim złapie pion słyszę z tego półpochylenia:
- Dziecko! Weź się do jakiejś roboty! – w milczeniu pcham gołymi rękami pędy róż do wora kalecząc sobie nimi kolejne fragmenty skóry. W duchu przeklinam te cholerne krzaczory. Ale uśmiecham się do niej i proszę – Odpocznij! Może poczytasz?
- Dobrze, tylko nakarmię rybki w stawie. - słyszę w odpowiedzi, więc wracam do obiadu, ale po obraniu dwóch ogórków ponownie sprawdzam stan zaawansowania realizacji planów, na drodze do odpoczynku. Rany boskie! Wleci mi tam. Tym razem ta sama pozycja, co w krzakach, tylko nad oczkiem wodnym. Za dużym i za głębokim jak na mój gust.
- Mamo! Wlecisz tam! Matko, co ty tam robisz? – dopadam i łapię ją w pół.
- Jak wlecę, to popływam! - odpowiada spokojnie i powoli łapie pion. Rybek nie widzę! Trzeba dolać wody.
No tak! Rybki się pochowały na dnie, bo gorąco, a wzrok Pani Starszej jest bardzo kiepski. Dolewam wody, a potem doprowadzam Mamę do fotela. Dostarczam okulary, świeżą gazetę i szklankę wody. Teraz mam spokój do obiadu. Bogu dzięki za  Wracam do kuchni, ale w tej samej chwili dociera do mnie, że dawno nie widziałam Belki - mojej ukochanej terierki. Wychodzę do ogrodu i teraz ją wołam. Nie ma! Jeszcze raz! Nic! Czuję rosnący ucisk, bo ciągle mam wrażenie, że ona kiedyś zginie w tym wielkim szczepankowskim ogrodzie, pełnym tajemniczych przejść między płotami niezliczonych działek. Wystarczy jeden kocur, by ją poniosło. Ze ściśniętym sercem ruszam w krzaki, tym razem w poszukiwaniu psa. Mam szczęście, bo trafiam bez pudła. Nieprzytomna z emocji Belka stoi oparta o modrzew, a na nim, trzy metry wyżej kot-hultaj od sąsiadów, który przychodzi tutaj nieproszony. Za to często. Ona bez żadnego dźwięku i ruchu wpatrzona w niego czeka, nie wiem na co! A on ma to w pompie.
I tylko ja mam problem!
Odwracam się i idę do kuchni. Teraz już na pewno zajmę się obiadem. W drodze powrotnej przechodzę koło kępy iglaków i w nagrodę za swoje poświęcenie znajduję coś, czego szukamy od dłuższego czasu. Laseczkę, bez której Mama nie wychodzi.

Wsadzona w krzaki wygląda stylowo i jest właściwie niemożliwa do znalezienia. Mogłam jej szukać. Mama zasadzi wszystko. Kiedyś wsadziła słuchawkę od aparatu telefonicznego, teraz to, co ma pod ręką. Okulary, komórkę, a przede wszystkim, ulubione zabawki, czyli narzędzia ogrodnicze.

Tak mają Ci, co na wakacje wybrali Trójkąt Bermudzki! Przygoda za przygodą!
A tak przy okazji?
Kto powiedział, że w wakacje trzeba wypocząć? Ważne, żeby przeżyć!
Czytaj więcej »

Internetowe urodziny

14:34

Od wczoraj zastanawiam się, jak ja  przeżyłam kilkadziesiąt swoich urodzin bez Facebooka? Idę dalej w tym mnożeniu trudnych pytań i stawiam kolejne. Jak my wszyscy żyliśmy bez tej formy kontaktu umożliwiającej szybko i sprawnie oraz w stosownym czasie i bez większego wysiłku zadbać o solenizanta? Każdy, kto jest na FB (czyli jest i żyje, bo w myśl teorii, którą obdarowano mnie w okresie kampanii wyborczej, „jak cię nie ma na FB to znaczy, że nie żyjesz!) korzysta z funkcji przypominania o urodzinach. System działa i można w spokoju żyć i pracować, a w stosownym momencie kliknąć i wpisać życzenia. No i wpisujemy, co tam komu w duszy gra. Nie ukrywam, że sama mam z tym problem, bo skoro nagle wszyscy pamiętają, to pole do popisu się mocno zawęża. A przecież te życzenia czytają wszyscy, więc głupio tak szablonem pojechać. Mało tego! Trudno wymyślić w pospiechu, w którym żyjemy jakieś osobiste, szczere  i dedykowane właściwemu człowiekowi życzenia. No i potem sypią się bezpieczne przekazy „sto lat” czy „zdrówka” oraz „spełnienia marzeń”. Staram się uważnie słuchać i czytać , czego mi ludzie życzą i w zazwyczaj utartej formule doszukać się intencji. Radość i uśmiech budzi już sam fakt, że ktoś pamiętał, nawet jeśli to FB mu pomógł w pamiętaniu. Szablonowe życzenia są może mniej atrakcyjne, ale za to bezpieczne. Na pewno wszystkie są dla mnie ważne.
Wczoraj tych życzeń odebrałam bardzo dużo. Wszystkie uważnie przeczytałam przyglądając się im, jako pewnemu zjawisku. Pokazują one, jak bardzo się zmieniamy. Jeden z moich znajomych złożył mi życzenia bardzo rozbudowane, takie z serii – masz wszystko i sobie wybierz! W ten sposób otrzymałam na przykład życzenia „dobrego fryzjera”. No i tu się trochę obruszyłam, bo fryzjerkę mam od lat znakomitą, do której chodzą już prawie wszystkie moje koleżanki i żadna nie myśli rezygnować. Ja tym bardziej. Strzyże mnie regularnie, więc chyba nie chodzi o delikatną aluzję do niestarannego wyglądu. W głowę zachodzę, o co chodzi z tym fryzjerem. Już życzenie dobrego dentysty, bym bardziej rozumiała, bo cierpienie na fotelu jest jednak bardziej uniwersalnym przeżyciem. Ale potem w tym spisie wszystkich życzeń było „cierpliwości przy czytaniu tych życzeń” to odpuściłam odbiór bardzo osobisty. Uznałam, że złożył mi je ktoś, kto ma jakiś straszny problem z włosami. Albo ich brakiem. I należy je tylko traktować, jako zapełniacz rozbudowanej, niebanalnej formy życzeń. W ten sam sposób potraktowałam kilkanaście innych np.: „zdobycia Mount Everestu”, „uwielbienia u podwładnych”, „samych piątek w szkole”, własnego odrzutowca” „gorączki sobotniej nocy”. Żadnego z tych życzeń już bym nie chciała spełnić. Za żadne skarby.

Natomiast poważny problem pojawił się na końcu! Po tym, jak cierpliwie dobrnęłam do końca. Bo tam przeczytałam życzenie „zajebistego seksu”. No i tu już nie ma mowy, bym przeszła nad tym życzeniem do porządku dziennego, bo ja bym bardzo chciała wiedzieć,  co to znaczy?
To znaczy, co znaczy „zajebisty seks”.  Bo sam seks to rozumiem. Ale zajebisty? To znaczy jaki? Albo z kim?
Przypadek zdarzył, że w ostatnim tygodniu w „Radio classic” rozdawali książki. Wystarczyło podać maila i przysyłali chętnym. Dostałam dwie. Jedna to powieść młodej polskiej pisarki Marty Masady „Święto trąbek” . Na okładce przeczytałam zachętę Katarzyny Bondy „Mistrzowskie połączenie błyskotliwości, erudycji i obsceny. Powieść z wielkim rozmachem”. Zachęcona tą zapowiedzią otworzyłam książkę gdzieś w środku i przeczytałam:

„- I wiesz co…- Wstaję od stołu i teatralnie zrzucam z siebie szlafrok. – Strasznie chce mi się pierdolić. Zrobisz coś z tym? Tylko pójdę pod prysznic, OK?”
Najpierw pomyślałam, że to obscena. Ale potem, po bardziej wnikliwym przejrzeniu książki, uznałam, że to chyba będzie  erudycja. Bo błyskotliwość raczej jednak nie. Teraz przeczytam w poszukiwaniu rozmachu. No i  może tam znajdę odpowiedź na dręczące mnie pytanie o zajebistość seksu.

Długo myślałam nad tymi życzeniami, bo ja już wiekowa jestem, a po takiej dawce nowego, to mi się system przegrzewa i wolniej pracuje.
I właściwie jedyne, co sobie umyśliłam, to fakt, że urodziny to najlepszy dowód, że jestem jednak z innej epoki.
I coraz częściej się dziwię światu.
Czytaj więcej »

Odważne wyznanie

04:34
Nienawidzę piłki nożnej!
Uff! Napisałam to! Musiałam napisać, bo  mam wrażenie, że w kraju, gdzie piłka nożna zastępuje religię, odbiera rozum i jest przedmiotem kultu, taka deklaracja jak moja, to właściwie powód do zbudowania stosu i palenia tych, co sobie nie wymalowali flagi na czole, nie ochrypli od zachęcania Lewandowskiego do kopnięcia piłki i nie rozważają od trzech dni dlaczego nas, czyli ich - naszych chłopców, bojowników, rycerzy - to spotkało.
I żeby było jasne! Nie mam nic przeciwko grze zespołowej. Ale przecież tu nie o grę chodzi, bo większość tych znawców i znawczyń w życiu nie kopnęła piłki, a już na pewno nie spędzała całych miesięcy na uganianiu się po boisku. Rozumiem to wielkie zaangażowanie u byłych piłkarzy, nawet tych z ligi podwórkowej. Ale większość zażartych kibiców koło piłkarzy nawet nie leżała. Tylko się tak naoglądali, że teraz już mogą udzielać rad i OCENIAĆ. Nareszcie możemy robić to, co lubimy najbardziej. I te oceny są bardzo krytyczne. Ja tam się oczywiście nie znam, ale tyle się już tego nasłuchałam, że mam głębokie przekonanie, iż trener Nawałka ma jakiś duży problem z doborem zawodników, bo najlepsi specjaliści od gry siedzą na tej wielkiej narodowej ławce rezerwowych, a ci co grali, to  po prostu  jakaś zbieranina. Serce moje raduje się bardzo, bo powoli zbliżamy się do końca tego festiwalu prymitywnych emocji. Jakoś wytrzymam.

Oczywiście, żeby w przyrodzie była równowaga, w domu mam stuprocentowego kibica. W czasie meczu Polska-Portugalia siedział w pełnym rynsztunku – czyli biało-czerwone koszulka,  szalik i kapelusz oraz trąbka pod ręką. Wypił chyba siedem kaw, wyżarł wszystkie słodkości (to w przerwie oczywiście, bo w trakcie trzymał kciuki i się nie ruszał, tak jakby z tego nieruszania mógł wyniknąć jakiś ruch zakończony bramką). Kiedy Lewandowski strzelił, ryk mojego i innych osiedlowych kibiców był tak wielki, że obie z Belką szukałyśmy dróg ewakuacyjnych. Gdyby Polacy weszli do finału, resztę życia musiałabym chyba spędzić w ziemiance wykopanej w krzakach. Panicznie boję się histerii i cenię zdrowy rozsądek. Z ulgą przyjęłam wynik.
Nie ma co ukrywać! Mistrzostwa piłki nożnej to czas, w którym czuję się mocno osamotniona. Myślałam, że w mojej, delikatnie mówiąc, niechęci do narodowych igrzysk nie mam nikogo bliskiego. A tu proszę! Kilka zdarzeń bardzo budujących. Najpierw wizyta agenta ubezpieczeniowego, który odważnie przyznał się, że nie ogląda meczy i podobnie jak ja, czeka, kiedy to się skończy. Po czym zapytał, czy wiemy, czym różni się agent ubezpieczeniowy od rekina? Pokręciliśmy przecząco głowami, bo mój mąż już prawie nie mówił po swoim kibicowaniu.
- Rekin czasem puszcza! Odpowiedział radośnie i już wiem, dlaczego on nie kibicuje.
 Potem przyjaciółka przyznała się, że bardzo chciała zobaczyć mecz Polska-Portugalia i nawet usiadła przed telewizorem. Po czym zasnęła i obudziła się o drugiej w nocy. Bo to nudne było! No proszę, jaka bystra. Też zauważyła.
Ale najbardziej rozbawiła mnie historia o pewnej sąsiadce, żonie zagorzałego kibica, który emocje związane z meczem rozładowywał spożyciem napojów alkoholowych. No i mecz był tak pasjonujący, że gdy się skończył, ów zagorzały (nikt nie wymyśliłby lepszego słowa, by opisać jego stan!) kibic wstał i w tej samej chwili runął na podłogę jak kłoda. I leżał całkiem nieruchomo. Żona rzeczonego pomyślała, że umarł. A on wyglądał tak, jakby to właśnie nastąpiło.

- No i co zrobiłaś? – zapytały koleżanki, którym opowiadała tę historię.
- No jak to co ! Zapaliłam papierosa. – odrzekła doświadczona żona kibica.
On zawsze był taki niesłowny! Ty wiesz jakiego wstydu, bym się najadła, gdybym tak od razu zawołała karetkę pogotowania. - dodała, tłumacząc swój brak pośpiechu.

No właśnie! Nie ma to, jak mądrość dojrzałych kobiet!

Tylko spokój może nas uratować!
Czytaj więcej »