W ubiegłym tygodniu na FB krążyła zabawa polegająca na
określeniu, jak brzmi to jedno słowo,
które podobno najlepiej charakteryzuje sprawdzającego. Oczywiście wg FB. Sprawdziłam.
Wyszło „sława”. Nie ukrywam, że zaskoczył mnie ten wynik. Bardzo mnie ciekawi,
jakie dane bierze system, żeby wskazać to jedno słowo. Pewnie się tak prędko
nie dowiem, a byłoby to dla mnie dość istotne, bo w niedawno błysnęłam
lotnością prawie jak Bridget Jones. A na
pewno jej talentem do pakowania się dobrowolnie w trudne sytuacje. I teraz nie
wiem, czy moja sława już uwzględnia te występy, czy to dopiero przede mną.
A wszystko przez ten nieustanny rozwój i pogoń za realizacją
własnych marzeń w czasie, kiedy robota już mi nareszcie w życiu nie przeszkadza.
Jak na seniorę w wieku senioralnym w tygodniu jestem bardzo zajęta. We wtorki (przed
południem!!!!) gram w brydża w grupie seniorów podczas zajęć organizowanych
przez klub brydża sportowego. Ostatnio nawet dostałam pochwałę za świetną
licytację, ale mam wrażenie, że pan prowadzący pomylił stoliki i mówiąc do
mnie, myślał o innym stoliku. Gorzej zorientowanym wyjaśniam, że w brydża gra
czterech graczy, więc grupa kilkunastu seniorów zasiada przy kilku stolikach i grają
w te karty, aż miło patrzeć. Grają różnie, ale wszystkie stoły mają te same
karty, co ułatwia później omówienie licytacji, wysokość kontraktu i rozgrywki.
Jest dwóch prowadzących, którzy niczego nie podpowiadają, tylko gdy wszyscy
skończą rozgrywkę, mówią, jak zakończone właśnie rozdanie rozegrano na turniejach
i komentują nasze wyczyny, używając języka brydżowego. Mózgi pracują i o to
chodzi. Oczywiście pracują, gdy rozumieją, bo język brydżystów to oddzielny
temat na niejedną dysertację naukową. Właśnie w języku brydżowym miałam
największe luki, bo nadal nie zawsze rozumiem, co prowadzący chcą powiedzieć.
Na szczęście inni grający są bardzo sympatyczni i lepiej zorientowani. Zawsze
przetłumaczą i wyjaśnią. No więc robię postępy, odkopuję wspomnienia brydżowych
emocji i gram. We wtorki.
W czwartek natomiast uczęszczam na zajęcia sekcji teatralno
–wokalnej Akademii Trzeciego Wieku. W grupie jest kilkanaście osób i w ubiegłym
tygodniu mieliśmy już pierwsze ćwiczenia. Zaczęło się od emisji głosu. Najpierw
prowadząca wyjaśniła nam, jakie mamy rejestry. Pokazała, przećwiczyliśmy. Na początek
był ten najniższy. Wołaliśmy Janka, tak jakby stał na drugim brzegu bardzo
szerokiej rzeki. Okazuje się, że mogłabym się zatrudnić, jako przywołująca
przeprawę promową nad Amazonką. Właściwie czemu nie? Przy najwyższym rejestrze
byli ode mnie dużo lepsi, a od dźwięku , który wydała z siebie prowadząca, to niejeden kot by zdechł (to wg
koncepcji przyczyny śmierci babcinego kota, który wg właścicielki podobno zdechł od głosu
mojej siostry śpiewającej w wysokich rejestrach). Dobrze, że nas ostrzegła.
Prowadząca, nie Babcia.
A potem posadziła nas naprzeciwko siebie i poprosiła, by
każdy z nas przypomniał sobie jakiś wierszyk z dzieciństwa. Nieważne jaki. Ważne,
żeby był krótki i byście znali jego treść na pamięć. – dodała nasza trenerka
spokojnie oczekując na gotowość całej grupy.No i tu zrobiło się niefajnie, bo okazało się, że w moje głowie nie ma żadnego wierszyka. No po prostu nie miałam dzieciństwa, nikt mi niczego nigdy nie czytał, niczego nie recytowałam. Plaża. Pusta w dodatku. Po nadludzkim wysiłku, by coś znaleźć i galopadzie po pozbawionej pofałdowań korze mózgowej wierszyk pojawił się tylko jeden :
„Nie wychodź bawole, w to czego nie ma na stole” – znaczy się brydżowy. Nie było niczego o Jasiu, o kapturku, krzaczku, lisku i dobrym serduszku. Nie było nic. Tylko ten jeden tłukł się po głowie - brydżowy i w dodatku dość obcesowy. No ale co zrobić, jak wszyscy już w gotowości do deklamacji czekają na hasło. Pomyślałam - jakoś obleci. Trudno! Wyjdzie na to, że dzieciństwo spędziłam pod brydżowym stolikiem. Co mi tam! Jakoś się schowam z tym tekstem.
Przede mną siedziała dość zażywna i starsza ode mnie pani,
gotowa, by w parze ze mną ćwiczyć emisję głosu w różnych rejestrach. Pani
należała do grona kobiet, którym z szacunkiem ustępuję miejsca w tramwaju. I
wtedy prowadząca wyjaśniła, że mamy odpowiednio ćwicząc oddechy, rozmawiać z
partnerem swoimi tekstami. Najpierw robiliśmy to wszyscy razem, więc mój
nieprzystojny wierszyk schował się ogólnym harmidrze. Recytowałam swój i
właściwe nie usłyszałam żadnego innego, bo recytowali wszyscy. I kiedy już
myślałam, że mi się udało schować, to prowadząca zadysponowała ćwiczenia
kolejnych par, za to każde w różnych sytuacjach i rejestrach. Przed nami były
pary recytujące jak ksiądz podczas mszy, jak kołysanka śpiewana nad łóżeczkiem
dziecka, jak wołanie przez rzekę. A w każdym kolejnym ćwiczeniu wśród wykonawców
było wyraźnie widać bogactwo i znajomość literatury dziecięcej. No i w końcu
doszło do nas. Dostałyśmy sceniczny szept. Moja partnerka wzięła głęboki oddech
i wyszeptała na wydechu:
- O większego trudno zuchaaaaaa……O matko! -przebiegło mi przez myśl. Taka sympatyczna starsza Pani, a ja jej teraz muszę tak okropnie walnąć między oczy. Trudno! I z zamkniętymi oczami zagrzmiałam szeptem (ob)scenicznym….
- Nie wychodź bawoleeeeeeee……
- niż był Stefek Burczymuchaaaaa……brzmiała wyszeptana odpowiedź, ale w tej wojnie szeptem na wierszyki Pani wyraźnie osłabła, za to grupa ryknęła śmiechem. No to już bez „krępacji” doszeptałam:
- w to czego nie ma na stoleeeeee…… I na tym skończyło się moje ćwiczenie, bo żadna z nas nie była w stanie szeptać dalej.
Po zajęciach na wszelki wypadek uciekłam, żeby nie tłumaczyć niczego.
A swoją drogą dobrze, że mi został w głowie choć ten jeden brydżowy, a nie inne z chwaliszewskiego podwórka, zdecydowanie bardziej nieprzyzwoite. Umiałam wszystkie i nauka przychodziła mi niezmiernie łatwo.
Dopiero byłaby wpadka!
I sława.