Bez pierniczków

13:17

Pisanie bloga jest bardzo niebezpieczne, bo gołym okiem i publicznie widać zaniedbania. Niby człowiek pisze dla przyjemności, bo mu się słowa same cisną i głowa nie zasypia. A potem nagle z listy postów widać, że może i głowa nie zasypia, ale połączenia z tyłkiem, na którym trzeba usiąść i rączkami, którymi trzeba po klawiaturze poprzebierać, to już od dawna nie było. I tylko sromota jakaś i deprecha nieobecnej blogerki, jakby jej (czyli deprechy) było wokół mało.
Więc dziś tylko dla odprężenia przedświątecznie.

Może zacznę od tego, że najważniejsze polskie święta znalazły się moim zdaniem w najmniej pożądanym okresie roku i coś by tu trzeba zmienić. To taki mój postulat właściwie nie wiem do kogo. Ale pomyślę. Bo ustanowienie świąt na koniec roku (albo końca roku zaraz po świętach!) jest naprawdę nieprzemyślane. Po pierwsze jest koniec roku i wszyscy muszą coś załatwić. WSZYSCY! Nie ma zmiłuj! I do tego czegoś dokładają te obowiązkowe zakupy, prezenty i inne takie. No i robi się zamieszanie nakręcane skutecznie przez wszystkie przedświąteczne reklamy i obietnice, że okazja, że najtaniej, że jak kupisz trzy, to będziesz do przodu, a jak kupisz dziesięć, to jedenasty gratis i pełnia szczęścia. A potem leci muzyczka, co roku ta sama i człowiekowi robią papkę z mózgu. Ckliwą miazgę. Ja mam dużą odporność i nie ulegam, ale żyje mi się trudniej, bo wszyscy wokół latają w amoku, a ja przecież z nimi muszę wszystko załatwić. No i jak tu żyć i załatwiać w takim stanie?
W dodatku na drodze do skuteczności stają przedświąteczne spotkania zwane różnie: śledzikami, opłatkami, wigiliami. W tym tygodniu wycałowałam się z tyloma osobami, że normę przyszłoroczną mam już wykorzystaną. Wczoraj uczestniczyłam w kilku spotkaniach, w tym jednym w bardzo szacownym gronie. Ponieważ była to grupa osób decyzyjnych w naszym mieście, na sali było ciemno od garniturów. Kobiety stanowiły maleńka grupkę – czyli dokładnie tak samo, jak w naszym życiu społecznym. W trakcie składania osobistych życzeń, jeden z panów życzył mi „i żeby było was więcej”! Muszę przyznać, że mnie zaskoczył, bo wyłamał się chłopak z przyjętej konwencji „zdrowia szczęścia i wszelkiego powodzenia”.
Obejrzałam się za siebie nerwowo i pytam „kogo nas?” – bo może ja czegoś nie wiem i nastąpiło cudowne „mnie rozmnożenie”?
Ale pan mnie uspokoił twierdzeniem, że chodzi mu o… kobiety!

Żeby było więcej WAS -  kobiet w polityce! – powiedział chłopina dumny z konceptu i wetknął mi opłatek w dłoń. Zanim zdążyłam pozbierać myśli i podziękować oraz odwdzięczyć się równie zgrabnymi życzeniami, tudzież myślą, że może jednak niekoniecznie tylko więcej, bo więcej jak widać wcale nie znaczy mądrzej i lepiej, to on się oddalił, a ja pozostałam wytrącona z równowagi. Po nim nadciągali następni, więc musiałam zebrać się w sobie, bo stanowiłam mniejszość i większość chciała mnie wyściskać. Udało im się.

Na szczęście mam Facebooka i tam zaglądam przemieszczając się tramwajem między kolejnymi spotkaniami. Na FB znajduję wsparcie głównie w postach innych kobiet, które podobnie jak, ja nie zrobią pierniczków z dziećmi, nie wkleją na FB zdjęć polukrowanych makowców i nie mają ambicji, by ich stół był najpiękniejszy. Uwielbiam te dowody antyświątecznej solidarności.  Jeden z takich postów doprowadził mnie do łez - w tramwaju miejscu publicznym. Napisała go moja sąsiadka, właścicielka pięknego psa o wdzięcznym imieniu Gałgan, który jest suką rasy wodołaz. Sunia jest najbardziej zżartą bestią na świecie i świetnie sobie radzi z ograniczeniami. Jest wielka, czarna jak smoła i działa cichcem. W domu stanęła już choinka, bo jest dwoje maleńkich dzieci, więc wszystko trzeba robić z wyprzedzeniem.
I kiedy znalazłam wpis  „Gałgan pod osłoną nocy zżarł 3 z 5 pierników na choince #czarnamenda” to humor mi wrócił natychmiast.

A potem doczytałam inne wpisy i przy „To i tak lepiej niż nasz Fred, który lata temu był tak uradowany z choinki w domu, że siusiał na nią regularnie” rżałam jak koń.
W tramwaju.  
Dzisiaj podniosła mnie na duchu przyjaciółka z Krakowa, deklarując, że na święta jako zapracowana weganka, ma nieumyte okna, zapas marchewki i psiej karmy.  Nie jestem sama – pomyślałam i zrobiło mi się lżej na duchu, a wpojone przez babki i matki ( w tym teściowe!) przekonania, że święta trzeba zacząć od umycia okien, zarzuciłam postami innych niewyrobionych koleżanek.
No więc w tym duchu kobiecej solidarności, życzę Wszystkim Moim Czytelniczkom, żeby złapały dystans i przed Świętami, a także podczas, zrobiły tylko to, na co naprawdę mają ochotę.
Moim Czytelnikom życzę, żeby sobie z tym jakoś poradzili.

I żeby uśmiech nie schodził z Waszych twarzy.
No i żeby było nas więcej.
Czytaj więcej »

Nadzieja umiera ostatnia.

01:26
Taka sytuacja - biegnę na Forum Rozwoju Miast. Pogoda jak to u nas w grudniu, czyli za karę. Ciemno, zimno i leje. Na szczęście mąż w ludzkim odruchu postanawia połączyć przyjemne z pożytecznym i odwieźć mnie na przystanek, oszczędzając mi spaceru w deszczu, a potem pochodzić z psem po mikroskopijnym lesie. Przyjemne – bo las im się odwdzięcza. Czasem psu, czasem mężowi. Wczoraj znaleźli wyrzucone dokumenty jakiegoś okradzionego biedaka z drugiego końca województwa - dowód, prawo jazdy i zafoliowany obrazek z Matką Boską. Pożytecznym – bo potem Mąż mógł się wykazać obywatelską postawą, ponieważ chciał jak najprędzej powiadomić właściciela, że nie ma wyrabiać nowych. I przekonał się na własnej skórze, jak trudno jest być społecznie użytecznym. Mimo to przed wyjściem zachęca psa słowami „chodź pójdziemy do lasu, może dziś też coś znajdziemy?”.
Rozstajemy się przy przystanku tramwajowym na Pustej, gdzie zazwyczaj wsiadam do mojej ulubionej komunikacji miejskiej. Rzut oka w kierunku Miłostowa. Tramwaj stoi na pętli, mimo to energicznie ruszam do przejścia podziemnego, by dojść do przystanku. Kiedy zbiegam do tunelu, widzę, że przed schodami prowadzącymi w górę, stoi dziecięcy wózek, a obok młoda kobieta mojego wzrostu (czyli drobna niewiasta! a nie żadna Horpyna) wyciąga z wózka dziecko, opiera je sobie na lewym biodrze, torbę zarzuca na plecy, a prawą ręką zaczyna ciągnąć wózek po schodach, by po ich pokonaniu, móc wsiąść do tramwaju.
W tunelu nie ma nikogo więcej. Dobiegam do niej z głośnym „ja Pani pomogę” i chwytam wózek. W ten sposób pokonujemy powoli kilkadziesiąt stopni.
No dobra! Jeszcze uczciwie dodam, że przez całą drogę w górę przeklinam najgorszymi słowy twórców tego rozwiązania technicznego, jakim są przejścia podziemne na Warszawskiej w Poznaniu.
Zaczęłam od słów:
„Szlag by ich trafił, za to co my tutaj mamy! 30 lat temu targałam wózek z moim Jankiem, tak jak pani. Tylko toreb miałam więcej. I zaraz po pierwszym razie takiego targania, pisałam prośbę o remont schodów, dorobienie szyn albo zrobienie czegoś, co pozwoliłoby kobietom normalnie funkcjonować. Bo myślałam, że nikt nie umie pisać i te chłopy decyzyjne nie wiedzą. Pewnie gdzieś jeszcze mam te pisma, w których mi tłumaczyli, że to niemożliwe. No i jak widać mieli rację! Cholera! 30 lat! 4 przejścia podziemne przez Warszawską wielokrotnie remontowane, komunizm obalili, za chwilę wprowadzą go z powrotem, a my jak te wózki targałyśmy, tak targać będziemy.
Do ukichanej śmierci!”
Końcowe „Jezus Maria”! wysyczałam na wydechu, pokonując ostatnie stopnie, ból kręgosłupa i zmęczenie. Chyba wyraz twarzy miałam wskazujący na potężną irytację, bo młoda mama spoglądała na mnie lękliwie. Za to dziecko z zainteresowaniem.
W tramwaju pomyślałam sobie, że to jakaś ironia losu, by w drodze na konferencję „Forum Rozwoju Miast” trafić na taką społeczną potrzebę lekceważoną od kilku dziesięcioleci.  

A na konferencji było, jak to na konferencji. Mądrze i naukowo. W pięknej sali audytoryjnej siedzieli dobrze wyglądający ludzie. Niektórzy jak prof. Hausner, mówili rzeczy bliskie mojemu sercu i poglądom. Kiedy na slajdzie jego prezentacji pojawił się cytat „Gdy wyobraźnia śpi, rozum rodzi banały” postanowiłam, że powieszę to sobie przy łóżku. Profesor mówił o znaczeniu partycypacji obywateli i o tym, że dialog obywatelski wymaga przestrzeni publicznej, że trzeba stworzyć w miastach przestrzeń do kreatywnego działania. Mówił mądrze, nie gwiazdorzył, z szacunkiem dla słuchaczy. Słuchałam z wielką przyjemnością i satysfakcją. Mówił o moich potrzebach.
Drugiego dnia Forum pojawiłam się również, bo chciałam posłuchać Agaty Grendy. To jedna z tych osób, które rozpalają mego obywatelskiego ducha. Zawsze jest świetnie przygotowana, błyskotliwa i bardzo profesjonalna. Poza tym ma bardzo ciekawe doświadczenia zawodowe, z których warto korzystać. Agata kontynuowała w zasadzie myśl prof. Hausnera, pokazując znaczenie kultury dla rozwoju miasta, zwracając uwagę na niebezpieczeństwa wynikające z ingerencji polityków i urzędników w szeroko rozumianą kulturę, mówiła o potrzebie tworzenia warunków do działań kulturalnych obywateli i wynikającej z tego aktywności społecznej. Odwoływała się do doświadczeń międzynarodowych, a te zawsze poszerzają horyzonty. Nie zabrakło także komentarzy krytycznych, do naszej rzeczywistości, która obecnie ani rozwojowi kultury, ani społeczeństwa obywatelskiego nie służy.
Trudno byłoby się nie zgodzić.
Koło mnie siedział pewien Starszy Pan, który co pewien czas komentował jej wystąpienie i przekazywane treści. Był wyraźnie pod wrażeniem i treści, i formy! Kiedy skończyła powiedział „Co za kobieta! Ech gdyby tak udało mi się ją namówić, by przyjechała na moją konferencję”.
Byliśmy bardzo zgodni w ocenie.
A potem idąc do domu, z głową pełną dobrych myśli zabranych z Forum Rozwoju Miast, budowałam w sobie siłę, na kolejne etapy walki o miejsce dla aktywności osób w mocno dojrzałym wieku (np. „Odnowa- nowoczesne miejsce spotkań i rozwoju seniorów”), o projekty edukacyjne i społeczne wychodzące poza wygodne ramy (np. miejski projekt wsparcia i rozwoju uczniów zdolnych) czy (sądząc po skuteczności) o kolejne dziesięciolecia walki o podjazdy na Warszawskiej.

Widać taki mój los, żywić się nadzieją, że jednak.
Że może następnym razem.
Że z uporem trzeba robić swoje.
Że w końcu się uda!

No to się pożywiłam!
Bo mam prawo do miasta!
Czytaj więcej »

Na katafalku

13:52
Więc leżę. Dobrowolnie. Pomysł położenia się przyjęłam bez specjalnego oporu, podobnie jak moi koledzy. Oni też leżą. Wszyscy leżymy w jednym kierunku. Leżymy przykryci czarnymi pelerynami. Za chwilę wstanę i ją zrzucę. Ale najpierw odpowiem na pytanie Marii, czy żyję. Potem wstanę, potem odrzucę, potem ….
Tymczasem leżę i staram się uspokoić. Serce mi wali tak, że chyba jeszcze nigdy tak nie waliło. Łomot serca zupełnie nie pasuje do katafalku. Na prawdziwym będzie chyba spokojne. Ale teraz szaleje. Czuję, że adrenalina wydzieliła się już bardzo obficie. Będzie potrzebna, bo jak zawsze, to co jest mi dane od życia, przerasta moje wyobrażenia. Zza kurtyny dochodzą głosy widzów zajmujących miejsca. Całe szczęście, że jest kurtyna i jeszcze jesteśmy pod ochroną. Ale już niedługo, bo za chwilę pójdzie w górę i wtedy powiem Marii, że też chcę żyć i wszystko dalej potoczy się według scenariusza. Biorę głęboki oddech, żeby się choć trochę uspokoić. I leżę. Obok przeszła Ula – reżyserka tego spektaklu. Będzie siedziała w kulisach koło jakiegoś specjalisty od czegoś z komputerem na kolanach. On odpowiada za projekcje, Ula czuwa. Właściwie nie wiem nad czym jeszcze może czuwać, ale myśl, że jest obok bardzo mi pomaga. Leżę cichutko i czekam. Patrzę w czarną przestrzeń nade mną. Katafalk jest metalowym podestem i jest zimny. Te minuty płyną tak powoli.
Myślę sobie w tych ciemnościach, że właśnie kończy się moja pierwsza w życiu przygoda z prawdziwym teatrem. W końcu leżę na katafalku w najprawdziwszym Teatrze Polskim w Poznaniu i to na dużej scenie. Tej najstarszej i dla mnie najprawdziwszej. Leżę przykryta czarną peleryną wyciągniętą z magazynów w piwnicy Teatru. Już samo wejście tam było przeżyciem. Wcale nie było fajnie. Teatr widziany od kuchni nie zyskuje przy bliższym poznaniu. Przez kilkanaście tygodni próbowaliśmy ten spektakl, więc wiele rzeczy zobaczyłam i  na wiele patrzę teraz zupełnie inaczej. Ostatni tydzień to był prawdziwy maraton. Codziennie próba i właściwie do końca ciągle zmiany. Ula – anioł cierpliwości i my pokornie za nią podążający. Swój tekst znam już prawie na pamięć. To przy czytaniu wcale nie pomaga, bo łatwo się zgubić, a przecież mam czytać.
Próby z Ulą, próby z Panem Wojtkiem, rozmowy z młodymi aktorami, spotkania w innymi ludźmi teatru i po kilku tygodniach tych kontaktów mam głębokie przekonanie, że ludzie teatru nie mają łatwo. Mają chyba trudniej niż inni. No może z wyjątkiem podstarzałych początkujących pisarzy i pisarek, co to do szuflady piszą, a potem mało, że na konkursy wysyłają, to jeszcze im się osobiście czytać zachciewa. „Raz w życiu przeżyć i zobaczyć jak to jest być na scenie.” No i proszę do czego to prowadzi.


Teraz leżę. Na katafalku.
Boże! ile razy leżałabym w podobnej sytuacji na deskach teatru, gdyby wtedy po maturze przyjęto mnie do szkoły teatralnej. Jak wyglądałoby moje życie, gdybym z większą determinacją dążyła wtedy do skomplikowania go sobie i jednak zastałabym  aktorką? Ile razy musiałabym przeżyć te emocje przed podniesieniem kurtyny, by wreszcie przestać umierać z tremy każdego wieczora. I jak po takich emocjach wrócić do domu i iść spać?
Jak oni to robią?
I kiedy oni gotują, jedzą, piorą i sprzątają skoro są zawsze w teatrze? U mnie przez ostatni tydzień nie było obiadu. Mój mąż to jakoś przeżył, ja też, ale aktorki i aktorzy, reżyserzy i reżyserki mają rodziny, małe dzieci.  A przecież po tych próbach, gdzie tylko w niewielkim i raczej posłusznym gronie ćwiczyliśmy się w „robieniu teatru, czyli sztuki zespołowej” wracałam do domu umordowana, jak z szychty.
I właśnie od tygodnia pierwszy raz leżę po obiedzie.
Zamiast drzemki, na katafalku. Serce mi wali!
Kurtyna  podjeżdża.
Na ekranie wiersz Olka „Świat szaleniec”,  w tle energetyzująca muzyka rozsadzająca stare mury teatru.
Bębny walą głośniej niż moje serce.
Potem cisza i pytanie Marii.
Żyjesz?
Żyję!
No to co?
Impreza?

Czytaj więcej »

Pułapki umysłu

11:49
Gdzie ty tak latasz? - pyta mnie Mateńka, która szczęśliwie zapomniała, jak sama kiedyś latała. Zacna niewiasta wkrótce przekroczy wiek, o którym się filozofom nie śniło (no chyba, że mieli niestrawność i tzw. ciężkie sny!) i o którym mówi, i myśli się z szacunkiem. Z szacunkiem dla liczby przeżytych lat, rzecz jasna, a ten nie zawsze przekłada się bezpośrednio na szacunek dla człowieka w tym wieku. Z tym jest różnie. W naszym przypadku Mateńka obdarzona jest wielkim szacunkiem i ciepłym pełnym zrozumienia uczuciem dla trudu, z jakim musi się zmierzyć codziennie – trudu zrozumienia rzeczywistości. Rzeczywistość polityczno-społeczną ogarnia sama, przy pomocy ulubionej Gazety Wyborczej (lektura obowiązkowa od deski do deski), Tygodnika Powszechnego (czytany w całości) i stacji TVN oglądanej od Faktów, przez wszystkie kolejne programy publicystyczne, do ostatnich minut „Szkła Kontaktowego”. Po tej porcji informacji, ma tyle pytań i wątpliwości, że z trudem zasypia, ale za to od rana znowu szuka odpowiedzi na swoje pytania.
Kiedyś niezgoda na rzeczywistość, zmuszała ją do działania i rozwoju, dzisiaj trzyma ją przy życiu! Łatwo nie ma, bo to życie wokół jednak jakieś inne. Próbujemy z miernym skutkiem przybliżyć jej współczesne życie.
- W dodatku w sobotę? dodaje z błyskiem w oku, przyglądając mi się uważnie, co czyni z wprawą od kilkudziesięciu lat naszej znajomości. I już wiem, że będzie kłopot, bo grozi nam nieporozumienie z przyczyn nieznajomości rzeczywistości i faktu, że świat się bardzo zmienił. Może za bardzo, a na pewno za szybko dla Mojej Mateńki.
- Byłam na warsztatach – odpowiadam i widzę zdumienie na jej obliczu, więc szybko dodaję: na takim szkoleniu znaczy się byłam! Warsztaty to taka forma pracy w grupie. Przeciwieństwo wykładu – dodaję, bo tu mam pewność, że jako profesor akademicki wykład zawsze skojarzy z edukacją.
Ulgę odczuwamy obie.
- A czego dotyczyło to szkolenie? – pyta, bo od zawsze jest dociekliwa.
- Rozwoju osobistego - mówię i już wiem, że nie chwyta. Myślę chwilę, jak to przybliżyć, odnieść do jej pamięci i doświadczenia. Nic mi nie przychodzi do głowy.
- A co ty chcesz jeszcze osobiście rozwijać? Przecież jesteś na emeryturze? I już nic nie musisz? - znowu na mnie patrzy, tym razem z  niedowierzaniem.
- No… siebie bym chciała. Osobiście najlepiej, bo wtedy mam wrażenie, człowiek jest skuteczniejszy. A emerytura, to nie jest żaden stan spoczynku od pracy nad sobą. Tylko czas, kiedy wreszcie mogę pomyśleć o sobie i życiu - dodaję z niezachwianą pewnością.
- A czemu nad sobą musisz pracować w grupie? Dziecko! Czy Ty masz jakieś problemy? – tu w tle pojawiają się natychmiast domysły o poważnych kryzysach, alkoholizmach, uzależnieniach i Bóg jeden wie czym tam jeszcze, co jest teraz, a kiedyś nie było.
- Nie mam! Odpowiadam bez przekonania, bo przecież to nieprawda. Całą sobotę przegadaliśmy o pułapkach myślenia, górze lodowej myślenia systemowego i bańkach w których żyjemy, dysonansie poznawczym, błędzie planowania, błędzie kosztów, edukacji emancypacyjnej, analizie pre mortem, a na koniec o psychologii pozytywnej oraz definicji szczęścia i wszędzie odnalazłam swoje sprawy i problemy. Więc mam problemy, ale może lepiej o nich pogadać w grupie zainteresowanych, bo matkę mogę tym do grobu wpędzić.
A kto to prowadził? pyta już całkiem niewinnie i bez większego zainteresowania, bo i tak niewiele się dowiedziała.
„Smutni trenerzy rozwoju osobistego” – odpowiadam szybko. Znaczy jeden. Ale nazywa się w liczbie mnogiej.

Patrzy na mnie z niedowierzaniem.
- I ty do Smutnych, znaczy jednego smutnego, poszłaś w sobotę? Żeby w grupie rozmawiać o sobie, choć podobno nie masz problemów? - spogląda na mnie i już w nic mi nie wierzy.
- Poszłam Mamuś! W dodatku bardzo mi się podobało i było wesoło. Jak to u smutnych, bo tacy przyciągają myślących i potem jest ….
- To może ja ci podam gazetę i okulary – proponuję usłużnie, bo czuję, że za chwilę obie przeżyjemy skutki dysonansu poznawczego, o którym wczoraj długo rozmawialiśmy.

Gazeta wyzwoli mnie z odpowiedzi na pytanie, gdzie to było? Nie będę musiała opowiedzieć, że w start-upie  „CoWalski Aleja inspiracji” , który ma świetną przestrzeń coworkingową. Przecież już przy start-upie złapiemy się za pióra, by wymienić uwagi na temat czystości języka i kretyńskich pomysłów piewców nowego, anglicyzmów i wszystkich zagrożeń dla naszej polskiej kultury, za którą ja – polonistka, powinnam czuć się odpowiedzialna.
Więc podaję gazetę, okulary, a za chwilę „Fakty”, przeniosą moją bliska 90. Mateńkę w rzeczywistość polityczno-społeczną równie niezrozumiałą, jak to, co wyprawia jej starsza córka w sobotę.

„Smutni trenerzy rozwoju osobistego”  z Warszawy i start-up „Cowalski Aleja inspiracji” w Poznaniu. Moje nowe odkrycie.
Mamie nie przetłumaczę.
Ciut młodszych namawiam!
Warto!
Czytaj więcej »

Matki

13:19

Poznałyśmy się na towarzyskim spotkaniu. Była zadbaną kobietą, w ładnej sukience. Miała w sobie coś, co przyciągało wzrok i budziło sympatię. Spotkanie było niezobowiązujące i dawało dużo okazji do żartów, tańców, wspominania i wznoszenia toastów.  Ona robiła wrażenie zadowolonej z życia kobiety, pełnej wewnętrznej radości, energii i samoakceptacji. Późnym wieczorem wracałyśmy razem do domu. W samochodzie, którym nas podwożono, opowiedziała mi w wielkim skrócie swoją historię, która zaczynała się od słów „Przyjechałam tu odreagować, bo ja już czasami myślę, że nie wytrzymam.” A potem wyrzuciła z  siebie opowieść o zdarzeniu, które miało miejsce kilka lat temu i które w ciągu kilku minut całkowicie zmieniło jej życie w piekło niepewności, niezgody i poczucia winy. W koszmar rezygnacji ze wszystkiego, by próbować uratować ….No właśnie! Co?
Co można jeszcze uratować, kiedy ukochany, piękny, zdrowy syn, bardzo zdolny i bardzo przystojny ulega strasznemu wypadkowi. Co można uratować, kiedy miesiąc przed jego maturą i startem w dorosłość, chłopak ląduje w szpitalu z tak potwornymi urazami, że lekarze nie dają nadziei na życie. Co można chcieć uratować, kiedy po wielu operacjach, kilkuletniej rehabilitacji i setkach godzin bolesnych zabiegów już wiadomo, że żyć będzie, ale bez stałej pomocy najbliższych, nie przeżyje ani dnia? Już nikt nie myśli o maturze i studiach. Myślą tylko, by udźwignąć ciężar, który w jednej chwili spadł na nich, ogłuszył i pozostał. Tamtą noc zapamięta do końca życia. Syn z grupą znajomych pojechali do klubu potańczyć. Była noc, wracali samochodem. Jego dziewczyna prowadząca pojazd, była trzeźwa, ale zaistniał niefortunny zbieg okoliczności i zdarzył się ten wypadek. Niewielkie doświadczenie kierowcy i auto dachowało. Syn ucierpiał najbardziej. W dodatku najpóźniej udzielono mu pomocy, bo znowu miał pecha. Wypadł z samochodu tak daleko i tak nieszczęśliwie, że nikt go nie widział i nikt natychmiast nie znalazł leżącego poszkodowanego. Chłopak zbyt długo czekał na pomoc. Konsekwencje są niewyobrażalnie tragiczne.
Potem oboje z mężem całe swoje życie podporządkowali opiece nad synem i walce o jego nowe życie, poświęcając własne. W dodatku sprawa w sądzie trwa już kilka lat, a końca ciągle nie widać. Kiedy dojechałyśmy do domu i żegnałyśmy się, obiecała, że za jakiś czas znowu się urwie i przyjedzie do nas zapomnieć o swojej trudnej codzienności i poczuciu winy, że go wtedy nie zatrzymała.

Wysiadłam z tego auta bardzo poruszona tą tragedią. Myślę o niej często, dziękując Bogu, że nie mam podobnych doświadczeń. Myślę o kruchości tego wszystkiego, co wydaje nam się, że mamy. Myślę i  próbuję sobie wyobrazić, jak jej jest ciężko.

Planowałam napisanie postu, w którym będzie krotochwilnie i zabawnie. Na przekór jesieni, zlistopadowieniu, tetryczeniu oraz całemu zestawowi spraw, które człowieka dołują jakoś bardziej skutecznie o tej porze roku. Już nawet boję się dzwonić do ludzi, bo głosy znajomych i przyjaciół brzmią niepokojąco jednakowo smutno. Jednak wszystkie zabawne pomysły odłożyłam na bok (a właściwie same jakoś zniknęły) pod wpływem newsa, który wczoraj lotem błyskawicy obiegł nasz kraj. Zamarłam, podobnie jak wiele innych znanych mi osób i jak wszyscy ludzie, którzy mają odrobinę empatii. Zamarłam i trwam w przerażeniu. Zamarłam, choć szukam odpowiedzi na wiele pytań. Rano usłyszałam w radio: w nocy w Swarzędzu był wypadek. Pijany kierowca, brawura, BMW, zginął człowiek, jechał w bagażniku, spłonął. W TV zobaczyłam zdjęcie samochodu. Z wrażenia, że może być aż tyle głupoty i braku wyobraźni, nie byłam w stanie skupić się na niczym. Przekaz był tak jednoznaczny. Boże, gdybym mogła, łeb bym kretynom urwała.

Wszyscy, z którymi rozmawiałam mieli w sobie tylko wściekłość i agresję wobec sprawców. Jak tak można? Każdy z nas do tych strzępów wiadomości, które systematycznie przekazywano co kilkanaście minut, które leciały bez przerwy na żółtym pasku, dopisał swoją historię tego wieczoru i tego potwornego zdarzenia. Nie znam sprawcy, ale natychmiast myślałam o nim jako o zdegenerowanym młodzieńcu, szlajającym się wypasionym BMW. Pozostali jawili się jako grupa bananowej młodzieży, rozpieszczonej, rozpuszczonej i pozbawionej wyobraźni i odpowiedzialności. Media są siłą. Po takim przekazie trudno będzie myśleć o tym zdarzeniu inaczej.
Ale potem, kiedy opadły pierwsze emocje pomyślałam o matkach tych, co tej nocy znaleźli się w tym aucie. O matce tego , który nie żyje, o matce kierowcy - sprawcy, o matkach pozostałych. Wczoraj nieszczęście spadło na nie. I teraz one będą musiały uratować siebie i rodziny. Wśród nich jest moja bliska przyjaciółka, która wczoraj mogła na własnej skórze doświadczyć, co znaczy znaleźć się w takiej sytuacji. Jest w potwornej biedzie, a ludzie nagle zachowali się wobec niej tak, jakby to ona wsadziła swoje dziecko do tego auta.
Potrafimy być bezinteresownie okrutni.
Nie wiem, jakie będą konsekwencje tej historii. Miała szczęście, bo jej dziecko nie kierowało i nie wlazło do bagażnika. Miała szczęście, bo jej dziecko nie ucierpiało fizycznie.
Więcej szczęścia nie miała.

A każdy, kto nawet w myślach obwinia rodziców, niech spróbuje zatrzymać swoje od kilku miesięcy pełnoletnie dziecko, kiedy ono właśnie ze znajomymi udaje się na imprezę. Tylko w ten sposób uchroni je przed potwornym zbiegiem okoliczności. Uchroni, przed nim samym. Uchroni przed tym, że być może zachowa się jak nierozumne dziecko, ale zapłaci jak dorosły.
Nikogo nie bronię.
Chronię matki przed okrucieństwem, które je jeszcze spotka
Czytaj więcej »

Święto

14:26
Mam wrażenie, że narodziła nam się nowa świecka tradycja obchodzenia narodowego święta niepodległości. Trzeba się podzielić, wrzeszczeć głośniej niż inni, pouczać naród, jak rozumieć bycie patriotą. Od kilku lat ćwiczymy ten schemat. Wszelkie próby podejmowane w tym dniu łączenia ludzi, budowania wspólnoty, okazywania radości z wolności tracą siłę i giną zawrzeszczane. Bo prawdziwy Polak patriota wrzeszczy, nienawidzi i w swoim chamstwie posuwa się coraz dalej. Od wczoraj już wiem także, że świętowania niepodległości nie wolno sprowadzać do jedzenia rogali (to szczególnie w Poznaniu – bardzo jestem wdzięczna Panu Wojewodzie za tę uwagę!). Prawdziwy Polak w tym dniu czynnie wspomina tych, co wolność mu przynieśli. Najlepiej od początku - wojów, piastowe korzenie i ewentualnie innych poległych żołnierzy (oczywiście poległych po właściwej stronie, bo poległych po niewłaściwej nie należy).

Jadem kapało wczoraj ze wszystkich mediów, więc nie włączałam z lęku, że mnie zarazi. A ja, jak niepodległości bronię swoich przekonań i prawa do radości z faktu bycia Polką. Ale niepodległość i listopadowa rocznica to tak piękny dzień, że trudno z niego zrezygnować. I zawsze w to święto wraca wspomnienie czasów, kiedy nawet rocznicy odzyskania niepodległości nie wolno było obchodzić, a ja, jako dziecko rozpoznawałam to święto właśnie po marcińskich rogalach. W innych miastach przechodziło ono całkiem bez echa, bo rogale od zawsze były tylko w Poznaniu.
A teraz po latach tak się pięknie awanturujemy patriotycznie.
Na szczęście niektórzy śpiewają. I to tak śpiewają, że dech zapiera, ciarki na plecach i żyć się chce. Właśnie wróciłam z koncertu Poznańskiej Sceny Młodych pod tytułem „Niepokorni - piosenki prawdziwe”.
Ten wieczór był dla mnie nie lada przeżyciem z wielu względów. Po pierwsze z wielką frajdą patrzę zawsze na projekty społeczne, które zainicjowałam kiedyś dawno temu i które żyją swoim życiem i rozwijają się przecudnie, ku uciesze i pożytkowi wspólnemu. Zasługa moja jest niewielka w stosunku do pracy, którą w ten projekt wkłada Anna Zalewska Powalisz. Jest utalentowaną artystką i świetnym pedagogiem. W dodatku żoną Krzysztofa Powalisza, który cały swój muzyczny talent poświęca kolejnym projektom żony. Wszystkie przygotowane przez nich koncerty to niezwykłe wydarzenia artystyczne.
Mnie jednak najbardziej cieszy fakt, że swoją pracą i jej efektami potwierdzają tezę, którą głoszę od wielu lat i która była ideą pierwszego projektu Poznańska Scena Młodych. Od dawna zabiegam o umożliwienie młodym ludziom (uczniom, studentom) bardziej nowoczesnych form rozwoju pasji i zainteresowań. Obok Ani I Krzysztofa gromadzą się młodzi, którzy lubią śpiewać. Są  z różnych szkół i niby to jest oczywiste, ale system edukacji nie przewiduje takich rozwiązań. A przecież w edukacji od zawsze chodzi o to, by połączyć młodego z tym, który umie, wie i pokieruje. Niestety, nie zawsze znajdziemy takiego nauczyciela w swojej szkole, czy klasie. Mistrzowie powinni pracować z najlepszymi z całego miasta.  Dziś na koncercie był Prezydent Jacek Jaśkowiak i Marcin Kostaszuk. Wierzę, że  ten koncert będzie przełomowy i teraz łatwiej będzie przekonywać do niekonwencjonalnych i nowoczesnych form edukacji. Bardzo jej potrzebujemy.
Drugi powód, który uskrzydlił dzisiaj moją niepodległą i obywatelską duszę to radość z faktu, że ten projekt od wielu lat żyje dzięki pracy …seniorów. I jest to najlepszy dowód, że walcząc o miejsce dla  aktywności seniorów, zabiegam tak naprawdę o lepszy Poznań. Anna i Krzysztof Powaliszowie  są znakomitym przykładem. To wzorzec aktywności, który należałoby popularyzować i koniecznie stworzyć w mieście możliwości wykorzystania potencjału osób starszych. Tyle wspólnie tracimy, pozwalając świetnym, wykształconym i utalentowanym ludziom marnieć w domach.

O tym jak młodzi śpiewali napiszę tylko tyle, że ciarki miałam na plecach i łzy w oczach. A śpiewali wszystkie piosenki z lat mojej młodości, z czasu, kiedy walczyliśmy o wolność. Sami posłuchajcie.
Piszę szybko, by wszyscy moi znajomi, czytelnicy zdążyli sobie wpisać do kalendarza i udać się na powtórzenie tego koncertu. Informacje są tu https://www.facebook.com/events/1542203869198897/

Naprawdę warto!
Poza tym wolność lepiej wyśpiewać, niż wykrzyczeć!
Czytaj więcej »

W listopadowym biegu

14:32

 Taka sytuacja: pies przestał mnie witać w progu, mąż podobnie. Co więcej - uznał, że ja go chyba nie lubię, bo mnie ciągle w domu nie ma. Mąż. Nie pies.
I pies, i mąż wysyłają sygnały niepokojące, bo dla mnie ważne jest kto, kiedy i dlaczego merda ogonem oraz  czy mnie w domu witają. Pies jest charakterny od początku  i rozpuszczony, to nie dziwota.  Ale z mężem gorzej, bo połączenie mojej nieobecności ze zbyt daleko posuniętymi wnioskami, to jednak sygnał niepokojący. Tłumaczę sobie, że to syndrom odstawienia przez męża słodkości i stąd ta większa wrażliwość na moją nieobecność. Ale żeby zaraz nie lubię?
Faktem jest, że polatałam ostatnio. I jako zatwardziała latawica, latam bezustannie. Nic to, że listopad, nic że pochmurnie lub deszczowo. Jak się człowiek poumawiał, to trzeba do ludzi. A w moim bogatym życiu zawodowo-społecznym pomysłów na spotkania i spotkań nie brakuje. I potem pies nie wita, mąż nie merda. Albo odwrotnie. A przecież ja tak naprawdę realizuję zalecenia wszystkich psychologów, coachów i terapeutów mówiących, że najlepszym sposobem na długie i dobre życie jest kontakt z ludźmi, ruch i lekka dieta. Nie wiem, czy w lekkości diety przewidzieli brak obiadu dla męża i czy na pewno w kwestii ruchu chodzi o dobieganie do przystanku, ale poczucie dobrze spełnionego obowiązku mam! A to jest jednak najważniejsze.
Poza tym spotkania, w których uczestniczyłam w ostatnich dniach bardzo wiele mnie nauczyły. Tyle trąbię, o tym, że musimy przygotować nasze miasta i miasteczka na inwazję wieku dojrzałego, że sami sobie musimy w swoich głowach poprzestawiać wiele rzeczy związanych ze starzeniem się i starością, bo inaczej będziemy mieli trudności sami ze sobą, że powoli zaczynam uchodzić za specjalistkę od tego tematu. Trzymam się, jak pijany płotu, mojej koncepcji, że to efekt moich wystąpień, a nie ząb czasu widoczny z kilometra powoduje, iż mnie w różne miejsca zapraszają. Na wszelki wypadek nie pytam, bo jak kto dużo pyta, to dostaje dużo odpowiedzi. I potem ma. Więc idę, patrzę, słucham i czasem coś mówię.
W tym tygodniu na spotkanie i dyskusję poświęconą sytuacji seniorów w Polsce zaprosiła mnie zaprzyjaźniona posłanka. Z posłanką łączą mnie poglądy, temperament i podobne gusty, dlatego nawet przez chwilę się nie wahałam. W tej kwestii jestem dość czujna, bo mimo szacunku dla problemów wieku dojrzałego i samych seniorów, nie z każdym posłem chciałabym się spotykać. Ale tu poszłam, bo przecież miałam pewność, że żaden polityk mnie z równowagi nie wyprowadzi. Spotkanie odbywało się w Swarzędzu i dotyczyło programu  Platformy Obywatelskiej „Polska Seniora”. Cztery Panie posłanki opowiedziały o filarach tego programu, o tym co on powinien zmienić i jakie jest jego społeczne znaczenie. Słuchałam z przyjemnością, bo śpiewamy tę samą pieśń i treści prezentowane były mi bardzo bliskie.
Była mowa o przyczynach konieczności wprowadzenia zmian, o nowoczesnych seniorach (zupełnie innych, niż ich rówieśnicy sprzed lat), o coraz dłuższym życiu, o potrzebie aktywności, dobrej opieki zdrowotnej i prawie do godności, o konieczności przemodelowania państwa, by wyjść naprzeciw tym problemom. Potem była żywa dyskusja pełna świetnych przykładów z życia, praktycznych rozwiązań i doświadczeń, zaangażowania ludzi.  Słowem ciekawe merytoryczne spotkanie, z interesującymi  ludźmi w przyjemnym miejscu z dobrą kawą i ciastem.
I kiedy już prawie myślałam sobie, że idziemy ku lepszemu, że jest nadzieja, że może jednak uda mi się przeżyć najbliższe lata w jakiejś równowadze psychicznej i dobrostanie, a podczas dyskusji, chciałam nawet zgłosić postulat, by do wszystkich praw osób starszych, dopisać prawo do popełniania głupot i radości, to zdarzyła się pewna drobna historia.
Najpierw zabrała głos starsza pani, która powiedziała, że przyjechała z koleżeństwem (tu pokazała kilka innych osób siedzących przy jej stoliku) z klubu seniora opłacanego z rządowego programu „Senior Wigor” (program rządu PO/PSL). Pani powiedziała, że mają tam świetne warunki, bardzo fajne zajęcia, opiekę medyczną, przemiłą kadrę i świetne jedzenie. Za wszystko dziękują, bardzo proszą o kontynuację i więcej takich programów, bo u nich już tłok, tyle ludzi by chciało. Po czym pani przeprosiła, bo przyjechał po nich samochód z ośrodka i muszą jechać na obiad. I grupa kilku osób wstała i wyszła, grzecznie się żegnając.
Razem z nimi wyszła do swojego samochodu na parking jedna z pań posłanek. Przed drzwiami zagadnął ją pan senior z tego stolikowego towarzystwa bardzo eleganckim pytaniem:
- a pani to z jakiej partii?
- z Platformy.
- A to ja z panią nie będę gadał.
- A dlaczego nie? - zapytała posłanka
- Bo wy w tej partii to nic nie robicie i tylko rozdajecie na prawo i lewo.
- Ale co rozdajemy? - dopytywała poruszona kobieta
- Wszystko i wszystkim. Na prawo i lewo.
- No a pan tutaj to za czyje pieniądze przyjechał tym samochodem i z jakiego programu korzysta? – nie wytrzymała przypierając go do muru.
Ale pan już swoje powiedział i więcej wyjaśniać nie zamierzał.
Może miał nagły atak demencji?
Od wtorku myślę, jak wygrać kolejne wybory z narodem, który traci pamięć?  
I co będzie, jak nie wygramy?
Czytaj więcej »

Bez pudła

13:34

O rozwodnikach w moim domu mówiło się, że to wdowcy po idei.
Uważam, że to bardzo trafne i zgrabne powiedzenie. Od wczoraj szukam w głowie równie zgrabnego określenia, dla braku zwycięstwa, a właściwie przegranej w społecznym konkursie na wyzwania i projekty. Bo u podstaw każdego projektu jest idea, która uruchamia twórców. I jakoś nic mi nie przychodzi do głowy. Jak nazwać tego, który nie wygrał w głosowaniu? Wdowcem po idei mógłby być, gdyby się poddał i zaniechał dalszych działań.   W kategoriach rywalizacji sportowej, każdy kto nie stoi na pudle, idzie do domu z porażką. Ale w społecznym działaniu rywalizacja i porównywanie wyniku nie mają sensu. Naprawdę żadnego. Jaki jest sens porównania azylu dla zwierząt z potrzebami seniorów? No chyba, że chcemy komuś dokopać, pomniejszyć jego zasługi i sprawić, by się poczuł gorzej. Idąc tym tropem myślenia - gdybym miała zliczyć w ilu konkursach na projekty dostałam bęcka w czoło, to pewnie zapisałabym kilka kartek, a następnie popadła w stan frustracji, aberracji i izolacji. Nie zamierzam popaść, podobnie jak nie zamierzam z niczego rezygnować. Te wszystkie braki  pełnego sukcesu, czyli uzyskania dofinansowania na moje pomysły i bliskie mi idee, ćwiczone przez lata, pozwoliły mi wypracować mechanizmy obronne i w spokoju przyjmować informacje, że dalej jestem w drodze, że pomyliłam się w ocenie trudów na drodze do realizacji, że muszę znaleźć siły, by  ponownie wkrótce podjąć wysiłek.
I tyle!
Co więcej! Im dłużej działam, angażuję się, tym lepiej mi na świecie. Rośnie moje przekonanie, że umiem z ludźmi rozmawiać, że dzięki tym rozmowom wiem więcej i lepiej rozumiem otaczający świat. Nie zmienia to faktu, że w bardzo racjonalny sposób oglądam wyniki głosowania i ze zdziwieniem przyjmuję do wiadomości, że w głosowaniu nad Budżetem Obywatelskim sprawy seniorów przepadły z kretesem. Wszystkie trzy senioralne ogólnomiejskie projekty (nr 13 – „Odnowa”, nr 10 „Laptopy dla seniorów” i nr  37 „Program zdalnej opieki dla seniorów” ) znalazły się na dalekich od czołówki miejscach i łącznie zgłosowało na nie mniej niż tysiąc osób. I dzieje się to w mieście, w którym mieszka 140 000 osób powyżej 60. roku życia. To jest fakt, który od wczoraj nie daje mi spokoju i nie zaznam go, póki nie zrozumiem.
Nie umiem pogodzić się z myślą, że ludzie zlekceważyli ten pomysł, bo spotkałam się z bardzo wieloma osobami, które nas popierały. Wiem, że konkurencja była ogromna. Wiem, że los ludzi starszych, nie zainteresuje młodych. Ale starszych, to już chyba powinien? No i tu jednak mam przypuszczenie, że wybrany sposób zbierania głosów, czyli głosowanie przez Internet, to dla wielu starszych zbyt trudne zadanie. To co młody załatwia palcem lewej ręki na smartfonie w ścisku tramwajowym, dla pokolenia jego dziadków jest wyzwaniem. I niestety przykładem wykluczenia.
Miałam w tym roku okazję obserwować kilka starszych zaprzyjaźnionych pań, które z wielką determinacją wspierały ideę utworzenia „Odnowy”. Były tak przejęte, że gdy miały same zagłosować zadzwoniły do mnie, by się upewnić. Towarzyszyłam telefonicznie i odpowiadałam na pytania: Czy ta strona jest właściwa? Gdzie jest ta trzynastka? Gdzie mam wstawić krzyżyk? A dlaczego znowu jest trzynastka (niechcąco zjechała kursorem  na projekty lokalne). O mój krzyżyk zginął!  Nie zmyślam – pani Renia sąsiadka wypełniała ten formularz kilka razy, wszystko trwało ponad pól godziny,  a ja i tak nie jestem pewna, czy zagłosowała właściwie. Co roku głosowanie PBO upewnia mnie, że żaden senior nie konsultował przygotowanego przez Urząd Miasta narzędzia do głosowania. Pewnie nikt go o to nie poprosił. Wszyscy na tym tracimy, bo aktywni seniorzy i zaangażowani społecznie to skarb nieoceniony.
Utworzenie w Poznaniu centrum  integrującego wielką rzeszę starszych ludzi, nieczynnych zawodowo, to sprawa czasu. Tak samo jak dawniej długo dojrzewaliśmy do budowania żłobków i przedszkoli, tak teraz musimy sobie uświadomić, że seniorzy również muszą i chcą mieć swoje miejsce. I to nie jedno w mieście, ale wiele. Muszą być ładne, nowoczesne, funkcjonalne. Musi się tam dziać wiele ciekawych rzeczy i to także za sprawą seniorów. To fundamentalna zmiana w myśleniu.
A zgodnie z myślą, którą wyszukała Ania Biedakowa
"Wiedzieć, jak się starzeć to największa spośród wszystkich mądrości i jeden z najtrudniejszych rozdziałów w wielkiej sztuce życia".
-Herman Melville-

niekorzystny wynik głosowania tłumaczę sobie tym, że jak na razie ta lekcja o starości z wiedzy o  sztuce życia jest ciągle do odrobienia.
Czytaj więcej »

Naj… in Dubaj

12:36
Wróciłam cała i zdrowa i momentalnie rozpoczął się okres płatności za wyjazd, czyli uciekające terminy, telefony, zobowiązania, wynikające z tego tytułu nerwy, nad tym wszystkim królujący deszcz, przeciekający dach, chmury niżej komina, pies w depresji i nieustannie kołaczące się po głowie pytanie „po jaką cholerę jechałaś?”. Było siedzieć w domu, pilnować kalendarza i mieć święty spokój. Ja nie wiem, czy wszyscy tak mają, ale dla mnie powroty są trudniejsze, niż sam wyjazd, trudy podróży czy nawet lot samolotem oraz podróż  PKP TLK Intercity z Warszawy. Więc teraz boleśnie przechodzę aklimatyzację i odzyskiwanie pionu.
W głowie mam obrazki z Emiratów. Jest ich wiele i bardzo różnorodne, bo program wycieczki był bardzo napakowany, a my karnie stawialiśmy się na każdą zbiórkę. Karność jest tu bardzo istotnym elementem, bo wszystko to, co nam zaproponowano w programie i co u normalnych ludzi budzi zachwyt, mnie zwalało z nóg, ale z zupełnie innego powodu. Gdyby nie karność i samodyscyplina pewnie do wielu miejsc bym nie dotarła, bo nie widziałabym takiej potrzeby. I wiedziałabym o świecie wiele mniej, bo człowiek zadufany w tym swoim rozumku myśli, że już wie wszystko. A tu figa!
W Dubaju wszystko jest naj. Najwyższe największe, najbardziej niemożliwe. O tym piszą wszędzie, załączają zdjęcia, filmy  i nie trzeba tam jechać, żeby wiedzieć. Ale żeby zrozumieć to, co według mnie jest naprawdę naj, musiałam jednak tam pojechać i zobaczyć to na własne oczy. Najlepiej, żeby jechać tam z Polski, bo wtedy kontrast jest niewyobrażalnie wielki i naprawdę ślepy, by zauważył. Dla mnie Emiraty to najlepszy przykład, jakie efekty daje współpraca. 46 lat, bo tyle upłynie 2 grudnia od decyzji o powstaniu Zjednoczonych Emiratów Arabskich, podjętej przez siedmiu szejków, to czas, kiedy wszyscy konsekwentnie współpracują i rozwijają kraj zgodnie z wizją przyjętą wtedy w 1971, a poszczególne emiraty zgodnie z wizją lokalnego szejka i jego rodziny. Z poszanowaniem własnych przekonań.
Czyli, z jednej strony jest bardzo zachodnie Abu Dhabi i Dubaj obok bardzo konserwatywnych i w konsekwencji ubogich emiratów. Ale federacja przetrwała i rozkwita, a naturalne następstwo kolejnych przywódców nie powoduje zmiany kiedyś przyjętych kierunków gospodarczych i politycznych. I gdy patrzałam z najwyższego budynku świata na wybudowane na pustyni w ciągu 46 lat najbardziej nowoczesne miasto,
to choć inni zachwycali się olśniewającymi widokami, ja stałam oczarowana cudem współpracy i kontynuacji przyjętej kiedyś idei. 46 lat konsekwentnie w jednym kierunku. Rany boskie – nie do wyobrażenia w tym naszym pogruchotanym polskim grajdołku, zawsze na wstecznym i z wielkim hamulcowym przy władzy. Po ostatnich dwóch latach, które pokazały mistrzostwo rządzących w niszczeniu wszystkiego i wszystkich myślących inaczej, mam szczególnie wielki szacunek dla Emiratczyków. I to jest moje absolutne NAJ.

Drugie odkrycie, jakiego dokonałam dotyczy mieszkańców Emiratów. Rdzennych mieszkańców jest tam podobno ok. 10% ludności. Reszta to przyjezdni z całego świata, w tym także uchodźcy  z Syrii. Mieszkaliśmy w hotelu w starej części Dubaju, która brzydotą przypominała Warszawę. Zapamiętam wielkie domy, jeden przy drugim pełne światełek i świętujących Hindsusów (właśnie mieli jakieś swoje wielkie święto i miasto huczało od fajerwerków, które wypuszczano wszędzie na każdym wolnym placu, tarasie, balkonie) a razem z nimi nacje z Azji, Afryki i Europy. Państwo bardzo dba o rdzennych Emiratczyków, ale każdy przyjezdny, który chce pracować jest przyjmowany. I to jest konsekwentnie przestrzegane, co nie znaczy, że przybysze nie są monitorowani i deportowani w razie podejrzeń o próby jakichkolwiek działań zagrażających bezpieczeństwu. A religię swoją możesz wyznawać, ale nie wolno się z nią obnosić. Takie proste i działa. I to wielkie miasto zbudowali właśnie przyjezdni.
W Emiratach nie ma z oczywistych względów zachwycających zbiorami muzeów, trudno o zabytki kultury, nie ma przepięknej przyrody. To co jest, w porównaniu z Europą, a nawet z Polską, jest raczej ubogie. Nic dziwnego, bo to w końcu jeszcze niedawno była pustynia. Dlatego tam zwiedza się to, co nowoczesne i podziwia rozmach. I tu trzeba przyznać, że nieraz można  oniemieć z wrażenia. Zdarzyło mi się to wielokrotnie. Kiedy zaproponowano nam zwiedzanie największej galerii handlowej Dubaj Mall uznałam, że to dość kiepski pomysł, a na pewno mało oryginalny. Tak myślałam w Polsce. W Dubaju odszczekałam wszystko i będę odszczekiwać wielokrotnie. Galeria handlowa w Dubaju to potężne centrum miasta pod dachem i z klimatyzacją. Bez niej trudno byłoby ludziom robić zakupy, spacerować pięknymi alejkami,
spotkać się z przyjaciółmi i posiedzieć (lub poleżeć) w ogródku
słuchając szumu wodospadu czy obejrzeć pokaz tańczących fontann, korzystać z rozrywek typu lodowisko,
stok narciarski. Bo za ścianą budynku jest zabudowana nowoczesnym miastem pustynia z jej temperaturą 37 stopni w października i 50 w lipcu. Ta galeria jest tak wielka,
że jeżdżą po niej eleganckie taksówki. W Polsce myślałam o tym w kategorii przykładu ludzkiej aberracji, tam zmieniłam zdanie. Po mieście jeździ się taksówkami i tyle. I nie ma co się dziwić.


Wycieczka na sztuczną wyspę w kształcie palmy, na której powstała kolejna wielka dzielnica utwierdziła mnie w przekonaniu, że zwiedziłam największe i najnowocześniejsze miasto świata. Zobaczyłam rozwiązania, o których czytałam dawno temu w futurystycznych przepowiedniach dziecięcych czasopism lub książkach science fiction i które traktowałam z przymrużeniem oka. Ale nic nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, jak fakt 46 lat współpracy siedmiu przywódców i konsekwentnego działania bez zmiany kierunku.

No może tylko kot nad Oceanem Indyjskim, który przychodził na plażę, żeby się ostudzić w mokrym piasku w czasie odpływu.

Bo koty w Emiratach też są naj.

 

 
Czytaj więcej »

Przygoda z szejkiem

07:58
Tak nazywa się wycieczka, którą wykupili znajomi znajomych. A potem pani upadła i połamała poważnie rękę i bark. I pilnie poszukiwano kogoś, kto miałby czas i ochotę pojechać w zastępstwie. No i w ten niespodziewany sposób jestem tu, gdzie jestem. Ochotę miałam umiarkowaną, ale tę dzielę z mężem, który ma zawsze wielką. Średnio wychodzi wystarczająca. W życiu nie wymyśliłabym wycieczki do Emiratów i pewnie w życiu bym się na nią nie zdecydowała, bo nic mnie do Emiratów nie ciągnęło. Ani petro dolary, ani boom budowlany, ani wszystko naj. Ja zdecydowanie wolę zagubioną grecką wioskę, albo mały hotelik oddalony od miasteczka nad Morzem Śródziemnym. Ale głupio nie jechać, jak człowiek ma szanse zobaczyć kawałek świata i przeżyć przygodę. Z szejkiem zresztą!
Szejk od przygody na razie mi się jeszcze nie objawił bezpośrednio, ale daje różne znaki swojej obecności. Głównie znaki finansowe. Przy kwocie 140 dolarów za prawo do zwiedzenia najsłynniejszego hotelu świata Burj Al Arab i wypicia tam drinka poczułam wyraźnie, że szejk jest w pobliżu. Jak nie ciałem, to duchem. Hotel jest znany ze swojego kształtu (przypomina żagiel), faktu że występował w filmie z Bondem oraz tego, że jedna noc w tym hotelu może kosztować nawet kilkanaście tysięcy dolarów. Acha! i jeszcze stoi na sztucznej, usypanej wyspie. No to dla niejednego wizyta tam może być przygodą życia. Jedna z pań, wybierająca się na zwiedzanie zapytała mnie, czy także idziemy? Odpowiedziałam, że ja taka bardziej niepijąca jestem, a już za 140 dolarów od osoby, to umarłabym na kaca przed wypiciem drinka. Pani przyjrzała mi się ze zdziwieniem i mówi:
- no ale być w Rzymie i papieża nie zobaczyć?
- wie pani! Okazuje się, że ja w takim razie chyba także niewierząca jestem!
W podobny sposób nie skorzystałam z oferty całodniowego zwiedzania miasteczka Ferrari i przejażdżki kolejką z szybkością 240 km na godzinę za kolejne 100 dolarów. Jeden Pan z naszej grupy skorzystał. Włosy stoją mu na sztorc już drugi dzień i nic nie wskazuje, by miały opaść. Znowu duch szejka i niezapomniane przeżycie.
Moje niezapomniane przeżycie to zwiedzanie Meczetu Szejka Zayeda w Abu Dabi. Meczetów zwiedzałam już bardzo wiele i w każdym przeżywałam różne momenty związane z traktowaniem kobiet. Zawsze były kłopoty z ubiorem, butami, podziałem na płeć. Dlatego opowieści naszego pilota o wyjątkowo restrykcyjnych wymogach stosowanych wobec odwiedzających, potraktowałam raczej jako budowanie klimatu napięcia, niż poważne sugestie dotyczące ubioru. Mówił - kobieta musi być ubrana od stóp do głów. I żadne białe kolory, bo te prześwitują i może przyciągać pożądliwe spojrzenia mężczyzn. Nie wiem jak bardzo pożądliwie patrzą Arabowie, ale mam wrażenie, że te spojrzenia chyba raczej nie w kierunku moim i moich koleżanek z piaskownicy. Pożądliwość w męskim oku ostatnio dostrzegam rzadko i jeśli już, to raczej w porze karmienia, pod warunkiem, że  zapomniał zjeść śniadania, a właśnie wybiła dwudziesta. W innych sytuacjach jakoś nie widzę. W dodatku z odzieży z długim rękawem miałam jedynie puchową kurtkę, co w temperaturze 36 stopni wydawało mi się poświęceniem ponad miarę. No i w tej sytuacji postanowiłam, że zabiorę chustę i pod nią się schowam, ze swoim niemoralnym, pożądliwość przyciągającym krótkim rękawem.
Pilot zareagował natychmiast: Mowy nie ma! Długi rękaw musi być! Mężczyźni mogą w krótkim, ale kobieta musi mieć długi. Basta!
W tej sytuacji mąż zdjął z siebie koszulę z długim, sam włożył co innego i dzięki temu przeszłam przez dwie kontrole długości i przejrzystości w stroju, w którym , co widać na zdjęciu, nie wzbudziłabym niczyjej pożądliwości. Nawet jakbym się bardzo starała. Wszystkie panie z mojej grupy wyglądały równie interesująco, tym bardziej, że niektóre na kontroli cofnięto. Właścicielki długich białych rękawów mogły wybrać – albo rezygnują ze zwiedzania, bo białe prześwituje, albo kupują czarną szatę, bo wypożyczalni nie ma. Kupiły. Wyglądały upiornie, ale chyba o to chodziło. Mamy wspólne zdjęcie, ale nie mogę go opublikować, bo mogłyby, mnie pozwać do sądu. Wrzucam tylko swoje informując, że na głowie mam eleganckie pareo z Tajlandi, na sobie koszulę męża z koniecznie  za długimi rękawami (nie wolno podwijać!), na nogach kupione na plaży letnie portki (jedyne właściwe, bo te nie mogą być obcisłe). 
W życiu swoim nie czułam się tak upokorzona i tak nieubrana.
Ale meczet piękny i wart poświęcenia.
Poza tym oglądam Dubaj - miasto zbudowane na pustyni w ciągu czterdziestu lat, niezwykłe budynki, potwornie smutne futurystyczne pejzaże z najnowocześniejszą technologią i bez ludzi na ulicach. Zwiedzam wielkie centra handlowe i umiejscowione w nich atrakcje typu stok narciarski, lodowisko, szkielet dinozaura lub tańczące fontanny. I widzę w nich tłumy ludzi podłączonych do smartfonów.
Każdego dnia, po powrocie z kolejnej wycieczki, myślę sobie, że cieszę się bardzo, iż to wszystko  zostanie w Emiratach.
Oby jak najdłużej.

Bo pustynię można zabudować, ale trudno ją naprawdę ożywić.
Czytaj więcej »
obywatel

11 przykazanie

09:37
Kampania na rzecz utworzenia „Odnowy – nowoczesnego miejsca aktywności seniorów” w pełnym toku. Biegamy, namawiamy, słuchamy i rozmawiamy o pomyśle zgłoszonym do Poznańskiego Budżetu Obywatelskiego 2018. Im więcej rozmów, tym więcej spostrzeżeń. Dziś kilka słów o wrażeniach ze spotkań – i tych w realu, i tych w Internecie.
Myśl, która najmocniej wbije się w moją głowę po tej kampanii to refleksja, że zupełnie niechcący w pewien sposób naruszam przyzwolenie społeczne na bycie starszym. Powinnam to przewidzieć, bo w końcu żyję w kraju, w którym starość odwołano. Starsi ode mnie patrzą na mnie z lekkim powątpiewaniem, kiedy zaczynam mówić o projekcie „Odnowy”. Nie dowierzają, bo jestem za smarkata, a przynajmniej tak wyglądam i oni mnie tak oceniają. Dystans do mnie i do projektu czuje się na kilometr. Kiedy kończymy rozmowę, kiedy lody są przełamane, wtedy kiwają głowami z aprobatą, zaczynają myśleć z życzliwością o pomyśle, mówią że potrzebny i deklarują swój głos. Rzadko obiecują pomoc w zdobywaniu kolejnych głosów.
Młodsi  i ci w moim wieku patrzą na mnie ze zdziwieniem i niecierpliwością. Co ja z tym starzeniem się? Jacy seniorzy? Za młoda jesteś na seniorkę - słyszę. W ubiegłym tygodniu usłyszałam ten tekst tyle razy, że aż się wierzyć nie chce. I mówiły to osoby młodsze o kilka lat, lub ździebko starsze ode mnie. U jednych i u drugich ząb czasu już dawno nadszarpnął nadobne lico, co widać gołym okiem. Ale lico, to przecież nie dusza. Ta jest wiecznie młoda i żadna tam seniorka z ciebie. I ze mnie też – prawie słychać to niewypowiedziane zdanie wiszące między nami w tym starciu o prawo do starzenia się.
Po kilku takich rozmowach wątpię, o co ja właściwie walczę? O miejsce dla własnej aktywności, o glosy w sprawie „Odnowy”, czy jednak jest to wojna z przekonaniem, że człowiek się starzeje wtedy, gdy o starości pomyśli.
W wojnie o to pierwsze, jakoś sobie radzę. Mam tysiąc argumentów. W starciu z tym drugim, mam większy kłopot, bo głupio powiedzieć koleżance po pięćdziesiątce, że peselu fluidem nie zamaże i choć czuje się tak samo, jak wtedy, gdy miała 30 lat, to już nigdy ich mieć nie będzie. Z czasem będzie słabsza, będzie gorzej widziała, słyszała i może lepiej pomyśleć na zapas? Może warto pomyśleć o sobie starszej? Dokąd pójdzie, jak wypadnie z zawodowego obiegu? Czym wypełni swoje życie?

W ubiegłym tygodniu takich spotkań miałam kilkanaście. Po nich dochodzę do wniosku, że w języku polskim słowo senior dotyczy bezzębnych stulatków, uparcie trzymających się życia, mimo demencji i wszystkich innych zaburzeń w funkcjonowaniu organizmu. Ludzie urodzeni w połowie poprzedniego stulecia, jako grupa wiekowa, są absolutnie niewidoczni i nieobecni w świadomości moich rozmówców. U kobiet to jest szczególnie silne przekonanie, bo jeszcze mocniej poddawane są presji reklam i konieczności bycia wiecznie młodą. Spotkanie z grupą pań starszych ode mnie i rozmowa o „Odnowie” zaczęła się od zarzutu, że ten projekt ma zły tytuł i tu każda z nich wysyczała z niesmakiem słowo „Senior”– to tak się źle kojarzy! Zapytałam wtedy, jakiego słowa by użyły, będąc na naszym miejscu? Zapadła cisza.
- No faktycznie! Nie ma innego - przyznały. Pewnie musiały sobie coś w głowie przestawić, by potem móc pochylić się nad pomysłami opisanymi w projekcie i przyjąć tę propozycję, jako dobrą dla siebie. Trudny proces.

Druga trudność, która zapadnie mi  w pamięć, to żelazna konsekwencja w przestrzeganiu przykazań i  nasz narodowy szacunek dla nich. Z tym, że ze wszystkich dziesięciu najbardziej cenimy jedenaste, które brzmi „nie angażuj się”, znane także w wersji „nie wychylaj się”. Schowaj się, siedź cicho, nie odzywaj się, bo….
Przekazujemy to zachowanie z pokolenia na pokolenie i potem dziwimy się, że robią z nami, co chcą. I ci z lewej strony, i ci z prawej. Oburzamy się, że ludzie nie głosują, że wybierają głupio, że przy władzy zawsze idioci. Wszyscy. I zapominamy, że stosowaniem w codziennym życiu 11. przykazania, sami wspieramy proces, który potem rujnuje nasze życie społeczne.
Taka scenka. Wchodzę do małego osiedlowego sklepiku, do którego często zaglądają okoliczni mieszkańcy. Proszę znajomą właścicielkę o powieszenie plakatu reklamującego Poznański Budżet Obywatelski i „Odnowę”. I słyszę: „nie mogę, bo postanowiłam, że ja niczego nie reklamuję”. Mówi to z miłym uśmiechem. Z tym samym, którym obdarza swoich klientów i z którym prosiła, by polecać jej usługi moim znajomym, kiedy szukała zamówień. Wiem, że przez ostatnie 28 lat budowaliśmy kapitalizm i nie budowaliśmy społeczeństwa. Wiem, że nie rozumiemy, iż reklamować można produkt i usługę, a mobilizowanie ludzi do aktywności, do współpracy, to jednak coś zupełnie innego i według mnie nie o reklamę tu chodzi. Ale z faktami się nie dyskutuje.

Tak mi się ulało, bo tydzień był naprawdę trudny.
Pierwszy tydzień głosowania za nami. Zostały jeszcze dwa. Angażujmy się.
Poznański Budżet Obywatelski bez zaangażowania obywateli nie ma sensu.

 

 

 
Czytaj więcej »

Koty dwa

13:52

Prowadzę bardzo aktywne życie, a ono nagradza mnie niespodziankami na miarę mojej aktywności. Nie będę opisywać tutaj szczegółów, bo chyba bym się sama przestraszyła i lepiej dla mnie, żeby tego nie spisywać w jednym miejscu. Ze spisanym musiałabym coś zrobić (najlepiej iść na jakąś terapię odwykową od życia!), a tak zza krzaków i z zakamarków wyskakują na mnie różne sprawy, o których zdążyłam na chwilę zapomnieć i one nakręcają moją aktywność. W efekcie jakoś tak zawsze jestem w centrum, choć wcale o to nie zabiegam. Tak to po prostu się dzieje. W kończącym się tygodniu najpierw był czarny wtorek i taka porcja emocji, że wystarczyłoby na kilka lat i niejedną osobę.  Potem była środa, podczas której oddychałam głęboko i zbierałam głaski. I kiedy już pomyślałam sobie, że kolejne wyzwania za mną i mogę pożyć normalnie, to przeleciał Ksawery. I zrobił się czarny czwartek
Nie znam się na nazwach orkanów, ale o ile dobrze pamiętam Ksawery już raz przelatywał. Wtedy wybrałyśmy się z koleżankami do spa w Kołobrzegu. Jedna z naszej czwórki w dniu wyjazdu zrezygnowała, bo wystraszyła się reakcji swojej mamy, która powiedziała, że umrze ze strachu, jeśli córka pojedzie w taką pogodę. W dodatku wyglądała tak, jakby naprawdę chciała to zrobić. Pojechałyśmy więc we trzy, bo silna potrzeba odpoczynku plus wzięte urlopy, zapłacony pobyt  i inne tego rodzaju argumenty wygrały z naszym rozsądkiem. Po drodze przeżyłyśmy horror, ale nic nam się nie stało i tylko prowadząca samochód powiedziała, że nigdy więcej. Tamten Ksawery rozłożył całą Polskę i wbił mi się w pamięć, równie silnie, jak zima stulecia w 1978, która zaatakowała w dzień mojego ślubu.
Ja nie wiem, co robi mój anioł stróż, ale chyba zasypia gawłtownie, kiedy zbliżają się te pogodowe figle, bo z każdym kolejnym wiatrem (matko, jak to brzmi!) ja jestem bardziej w centrum. Wczoraj wszystkie moje koleżanki siedziały pochowane, a ja miałam przyjemność doświadczać osobiście i to całym ciałem. Wiatr wiał, kiedy wychodziłam wieczorem na cotygodniowe zajęcia wodnego aerobicu na Termach. Był dość silny i przez całą drogę rozmawiałyśmy o nim z koleżankami, z którymi jeżdżę samochodem na te zajęcia. Ustaliłyśmy nawet, że gdyby zwiało dach na basenie, to nurkujemy głębiej i jakoś przeczekamy. Potem już poszedł w zapomnienie, bo jego miejsce zajęły w naszych głowach zwyczajne tortury, którym poddajemy nasze ciała, by utrzymać kondycję. Co tydzień, podczas czterdziestu pięciu minut ćwiczeń, w mojej głowie jest tylko jedna myśl – kiedy ja stąd wyjdę i co zjem, jak wrócę. Z nią wychodziłam z zajęć. Wiatr poszedł w zapomnienie.
Przed Termami, na których o tej porze tłok ogromny, płynęła woda. Jezdnią płynęła, między dwoma krawężnikami. Strumień był wartki i pierwsza myśl, była taka, że w czasie naszych zajęć musiało nieźle lać. Ruszyłyśmy do auta na parkingu, umiejętnie przechodząc przez rwący strumień. Z każdym kolejnym krokiem rosło moje przekonanie, że coś tu nie gra. Kiedy wyszłyśmy tą wielką rzeko-kałużą spod zadaszenia, zobaczyłyśmy kilkadziesiąt grupek ludzi, którzy szukali kawałka suchego, by dojść do samochodu lub przystanku. Za dużo wody, nawet jak na Ksawerego – pomyślałam. Tylko skąd tyle wody, jak nie z nieba? Tymczasem woda płynęła całym parkingiem, zalała wszystkie chodniki, trawniki, tory kolejki. Wszystko było pod wodą. W dodatku trudno było ocenić, gdzie to morze się kończy, bo było ciemno. Oczami wyobraźni zobaczyłam zalane swoje mieszkanie, bo rano po deszczu pojawił się zaciek na suficie. Mąż w podróży, Ksawery w zagrodzie! Tak mam. Trudno uhaha!

Koleżanka kierująca pojazdem nakazała nam wyjście na suche podłoże, które pojawiło się w oddali, a sama nie zważając już na nic, poszła zalanym parkingiem po samochód, który stał w wodzie po nadwozie. Uczynni młodziankowie, stojący na jakichś kamlotach i wypatrujący jak rozbitkowie pomocy, krzyczeli do niej, by nie szła, bo tam woda. „Ale ja mam tam samochód” – odkrzyknęła zdesperowana i szła dalej, czując jak spodnie piją wodę i mokre są już prawie całe. Woda waliła rwącym strumieniem, a wiry nad kratkami ściekowymi wyglądały imponująco.
W końcu, jak każda zdolna do poświęceń bohaterka narodowa, dotarła kompletnie mokra do auta i podjechała po nas na fragment suchego. I wtedy okazało się, że bilet parkingowy, gdzieś się zadział i nie możemy wyjechać z parkingu. Ale zdesperowana i zmoczona właścicielka auta, była tak sugestywna w swych żądaniach, że siedzący w budce, otworzył nam barierkę, na hasło „powódź porwała nam bilet”, zanim ona zdążyła użyć argumentu o resztkach człowieczeństwa. UFF!
A potem było już tylko gorzej. Kiedy weszłam do domu Ksawery się wzmocnił i dmuchnął należycie, sosny zajrzały do moich okien, zaciek na ścianie rósł w okamgnieniu, żarówki migały niepokojąco, niewyprowadzony pies spojrzał mi w oczy z wyrzutem, jakby chciał powiedzieć „pogięło cię całkiem, w taką pogodę siku mam robić?”, zgasło światło na ulicy, łopotały fragmenty opierzenia dachu, dach łomotał i zbierał się do odlotu, wody zabrakło na herbatę a za oknami przelatywały foliówki i łapały się tańczących drzew.

Matko! Nic tylko flaszkę otworzyć. Wszystkie moje strachy usiadły mi na kolanach i przekrzykiwały się jeden przez drugiego. I gdyby nie Fb i dobroczynne wpisy, że inni też nie mają wody lub prądu, że prawie całe miasto nie ma wody, nie wiem jakbym to zniosła. W kupie jednak raźniej. Nawet jeśli kupa tylko wirtualna, to jednak raźniej.
Rano po czarnym czwartku zostało tylko wspomnienie i rozrzucone śmieci. Każdy wiatr przenosi śmietnik bloków spółdzielni do mojego ogrodu, więc jak na królową śmieciową przystało, w deszczu i słabnących podmuchach odchodzącego Ksawerego pozbierałam wszystko, przywracając porządek. Napracował się tym razem.

Godzinę później wymaszerowałam do miasta i po drodze spotkałam koty dwa.

 
 
Jakiś taki czarny ten tydzień.
Dobrze, że piątek.
Dobrze, że wieczór.
Czytaj więcej »

#czarny wtorek i ja

02:47

Wczoraj mówiłam to na Placu Wolności w Poznaniu, dziś umieszczam tu na blogu. Wklejam tekst swojego wystąpienia dla wszystkich, którzy wczoraj z różnych powodów nie mogli być.
3.10.2017 - Poznań

Organizatorki protestu poprosiły, bym odpowiedziała na pytanie: Dlaczego brałaś udział wtedy, dlaczego dziś wychodzimy ponownie ?
W październiku ubiegłego roku przyszłam na strajk, bo byłam już zmęczona swoją bezsilnością i biernością. Jak wiele spotkanych wtedy na strajku  koleżanek byłam przerażona kłamstwem, manipulacją i arogancją władzy. Szłam z przekonaniem, że należy być na wiecu, choć pewnie niewiele to zmieni.
Zobaczyłam tłum kobiet i mężczyzn i usłyszałam, że myślimy podobnie. Wtedy poczułam, że nie jestem sama.  Stałam z tyłu i podziwiałam organizację wiecu, przygotowanie dziewczyn i energię zebranych. Wracałam z myślą, że zrobiłam coś wartościowego, że moja obecność miała sens. I zrozumiałam, że w moim życiu zaczął się nowy etap.

A potem były kolejne strajki, kolejne zatrważające decyzje rządu, kolejne opowieści o suwerenie, niszczenie naszego państwa, mojego i waszego życia w imię wypełniania obietnic wyborczych.
Dziś jestem na strajku z zupełnie innego powodu. Przyszłam, bo jestem przekonana, że mamy wielką siłę jako obywatele. I musimy z tej siły korzystać. Trzeba być widocznym społecznie, trzeba przychodzić na wiece i zebrania, trzeba się angażować. Tę naszą wspólną siłę pokazał łańcuch światła, pokazał Kongres Kobiet i mnóstwo innych mniejszych inicjatyw. Tylko we wspólnocie mamy siłę.

Mamy siłę!
Nikt z nas nie ma wątpliwości, że trwa demontaż naszego państwa. Że podstępnie wprowadza się rozwiązania, które niszczą demokrację i które konsekwentnie zmierzają do ograniczania praw kobiet. Często, kiedy rozmawiam z kobietami na temat tego, co się dzieje wokół nas słyszę, ich oburzenie, ale widzę także jak się wycofują z jawnego protestu. Przypomina mi się wtedy myśl wyczytana w jednym z wywiadów psycholożki, terapeutki uzależnień Ewy Woydyłło. Wywiad dotyczył współuzależnienia.  Ewa Woydyłło przywołała w nim sytuację wielu kobiet, które żyły w związkach z uzależnionymi i wskazywała, że jednym z mechanizmów współuzależnienia jest wstyd. Uczucie wstydu za pijanego małżonka powoduje, że żona czuje się odpowiedzialna za niego. I zamiast walczyć z jego nałogiem, zaczyna to ukrywać. A sąsiedzi mają do niej pretensje, że on narzygał na klatce schodowej.
Ewa Woydyłło powiedziała „Chwilami mam wrażenie, że my Polacy jesteśmy współuzależnionym narodem. To jest bardzo zakorzenione w naszej tradycji i mentalności”. Do tej tradycji  wstydu za kogoś, dorzućcie nasze polskie porzekadło „nie mów nikomu, co się dzieje w domu”. I mamy środowisko, w którym rozkwitnie przemoc domowa,  wzmocni się nasze wycofanie.
W takim wycofanym społeczeństwie można rozwalić edukację, wyciąć puszczę, zburzyć fundamenty demokratycznego państwa. Można też odebrać kobietom ich prawa. I można jeszcze mówić, że to dla naszego dobra.
Dlatego musimy wychodzić z domów, razem stawać na placach i mówić NIE!

Mówię NIE!
Każdy z nas ma mniej lub bardziej osobiste powody, dla których tu przybył.
Ja jestem, bo mówię NIE złym ustawom, złemu prawu. W wyniku ustawy o zakazie aborcji odbiera się kobietom prawo do ratowania swojego życia, nawet wtedy , gdy nie ma to żadnego związku z usuwaniem płodu.

Mówię NIE
Jestem tu, bo jako nauczycielka mówię NIE obecnej reformie edukacji i wywalaniu publicznych pieniędzy w błoto. Jestem, bo żądam edukacji, która służy rozwojowi człowieka z poszanowaniem wszystkich praw i przygotowującej do życia we współczesnym skomplikowanym świecie.  Jestem tu, bo mówię NIE brakowi rzetelnej edukacji seksualnej w szkołach.

Mówię NIE
Jestem, bo mówię NIE odbieraniu świadczeń ludziom starym. Wczoraj weszła w życie tzw. ustawa dezubekizacyjna. Odebrano wysokie emerytury agentom bezpieki. Przy  okazji na mocy tych przepisów także tysiącom sekretarek, sprzątaczek, urzędniczek. Sprawy trafiają do sądu, który za chwilę straci niezawisłość. Strach myśleć, co będzie dalej.

Tych powodów jest znacznie więcej. Jestem tu, bo mówię Nie głupocie, arogancji i manipulacji we wszystkich przejawach życia społecznego.
Dziękuję bardzo!

 zdjęcie wykonał Hieronim Dymalski
Czytaj więcej »