Dopóki nas widać i słychać

05:14

Wojny napoleońskie, tsunami i trzęsienia ziemi – do tego porównywałabym wszechobecną grypę. Dwa tygodnie w łóżku, potem jeszcze tydzień rekonwalescencji i ciągle daleko do formy sprzed infekcji. A tu żyć trzeba! I nie ma się kogo zapytać „Jak żyć?”, bo we władzach żadnego wsparcia, tylko źródło nieustannego stresu. Jeszcze by mi nie daj Boże ktoś odpowiedział i od tej rady padłabym porażona nowoodkrytą prawdą.
To ja już na wszelki wypadek nie zadaję głupich pytań, tylko metodą prób i błędów spróbuję pożyć jeszcze trochę.
Grypa pokrzyżowała wszystkie nasze plany. Po pierwsze wypadła z rozpiski opieka nad Mężem, który miał mieć w tym czasie skomplikowaną operację barku, a następnie unieruchomiony, miał być zdany całkowicie na moją łaskę i niełaskę. Jako wyjątkowa żona postanowiłam  na czas jego ograniczeń i niepełnosprawności służyć mu pomocą i własną prawą ręką wykonywać te czynności, których jego prawa ręka nie wykona. W tym celu zaplanowałam sobie tydzień domowy, tymczasem dwa dni po mnie Mąż zapadł na „moją” grypę i tym samym wypadł z rozpiski w szpitalu. Ale mieliśmy za to spokojny tydzień na chorowanie. Gorzej, że operacja barku ciągle wisi nad nami, a mnie powoli kończy się gotowość, do bycia protezą, bo ile można czekać?
Tymczasem ten czas zatrzymania miał także swoje dobre strony. Po pierwsze zyskałam dozgonną wdzięczność osób, którym zabroniłam się odwiedzać. Tym samym uratowałam ich przed okrutną konfrontacją ze słabością własnej  cielesności i siłą nowoczesnych wirusów.  Po drugie wyposzczona ze zdwojoną siłą rzuciłam się w wir spraw, które angażują moją uwagę i którymi się zajmuję. Naoglądałam się w czasie choroby telewizyjnych reklam, z których wynika jasny przekaz, że ludzie w moim wieku powinni właściwie od rana do wieczora jeść różnego rodzaju preparaty, by zachować zdrowie i kondycję. O konieczności zmiany nawyków, potrzebie aktywności fizycznej, intelektualnej i społecznej w reklamach się nic nie mówi. Takie prawo marketingowej papki. Za to sprzedaje się obrazki całkowicie nieprawdziwe – ładnie ubranych starszych ludzi, otoczonych innymi ludźmi lub wnukami, aktywnych i pełnych życia, uśmiechniętych i szczęśliwych. A prawda o polskiej starości jest zupełnie inna. Potrzebujemy jako społeczeństwo edukacji dla starzenia się. I wcale nie może ona dotyczyć tylko medykamentów, czy nawet diety i fizyczności. Raczej skupiałabym się na elementach społecznych, czyli jak żyć , by do starości donieść, a potem (przy niekorzystnych warunkach zewnętrznych!) długo zachować aktywność społeczną – czyli chcieć wyjść z domu, zaangażować się, mieć pasje i dzielić się zainteresowaniami, szukać i poznawać nowych ludzi. To wbrew pozorom rewolucja społeczna. A czasu na nią,  jak na lekarstwo, bo lawinowo rośnie liczba starych ludzi, żyjemy coraz dłużej a infrastruktura dla odpowiedniej opieki zdrowotnej oraz aktywności osób w wieku dojrzałym praktycznie nie istnieje.
W dodatku mało kto upomina się o potrzebne zmiany. Ludzie powyżej sześćdziesiątego roku życia są już niewidoczni dla społeczeństwa i z przyczyn naturalnych tracą siłę oddziaływania. A młodsi całą siłą skupiają się na wypieraniu refleksji o własnej dojrzałości i nieuchronnym zbliżaniu się do kolejnych cezur. Tymczasem „Jeśli sam (człowiek po sześćdziesiątce!) nie zatroszczy się o siebie, inni jego potrzeb nie dostrzegą. Żyjemy coraz bardziej posegregowani wiekowo” GW. 24.02.2017 „Czy w Polsce starość jest trudniejsza”. W ubiegłym tygodniu spotkałam się z grupą osób aktywnych i pełniących różne ważne społeczne funkcje. Wszyscy należeliśmy do tego samego pokolenia, więc daty urodzenia były zbliżone. Spotkanie dotyczyło koncepcji utworzenia nowoczesnego miejsca spotkań i rozwoju seniorów. Choć wszyscy uczestnicy spotkania byli przekonani o słuszności idei, to z grupy osób aktywnych zawodowo wyraźnie słychać było przekaz „ja nie czuję się seniorem”.

No właśnie! Pytanie, czy trzeba czuć się seniorem, by uruchomić wyobraźnię i pomyśleć o tym, jak szybko działa mechanizm wykluczenia społecznego. Jak stosunkowo łatwo i bezboleśnie w praktyce robi się z ludzi więźniów czwartego piętra,  niewolników kanapy i pilota, armię niewidzialnych?
W cytowanym artykule zawarto informację, że w międzynarodowym badaniu jakości życia starszych osób Polska zajęła 32. miejsce na 96 krajów ujętych w rankingu. Przed nami 16 krajów unijnych w tym także Czechy i Słowenia. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jeśli my jesteśmy na pozycji 32. to w kraju z ostatniego miejsca na tej liście starych ludzi się chyba komisyjnie likwiduje.
Do sześćdziesiątki zostało mi jeszcze kilka miesięcy. Więc walczę, bo jeśli statystyczna Polka żyje 82 lata to przede mną ponad dwadzieścia lat udręki. Bez zaplecza dla mojej potrzeby aktywności, bez należytej opieki zdrowotnej i bez córki, na którą spadłby zwyczajowo obowiązek opieki nade mną, to ja się tutaj zamęczę.
O tych sprawach będzie także mowa na Kongresie Kobiet w Poznaniu we wrześniu tego roku.
Wczoraj, na spotkaniu w Urzędzie Miasta w Poznaniu inicjującym prace Kongresu, zgłosiłam postulat tematyki poświęconej sprawom senioralnym i na pewno zaangażuję się w organizację tych obszarów.

Bo tak trzeba.
I już.
Czytaj więcej »

Walentynki i wiruchy

08:56
W Walentynki miałam grypę. Ani Walentynek, ani grypy dotychczas nie traktowałam zbyt poważnie. Może dlatego, że nigdy jakoś ich nie łączyłam. I dopiero doświadczenie minionego tygodnia uświadomiło mi, jak bardzo się myliłam.
Wirusem grypy poczęstowała mnie konkretna osoba. Rozwijał się w moim organizmie prawidłowo i po cichu, a ja stara kretynka, żadnego z sygnałów nie potraktowałam z należytą powagą. To znaczy - i tak nie wiem, co mogłabym w tej konkretnej sytuacji zrobić, ale zlekceważenie niewinnych pierwszych sygnałów organizmu, to chyba nie był dobry pomysł. W piątek poczułam się na tyle kiepsko, że odwołałam poranne spotkanie w sprawie nowego projektu. W kalendarzu został tylko zamówiony miesiąc wcześniej fryzjer i spotkanie z przyjaciółką po wypadku. U fryzjera jeszcze dawałam radę, ale na spotkaniu miałam wrażenie, że siedzę w lodówce i w dodatku w hełmofonie. A  w mojej świeżo ostrzyżonej głowie tylko "Szumy, zlepy, ciągi"…. Łeb bolał, szumiało, myśl się nie kleiła i rosło poczucie rozbicia.
Ostatkiem sił wróciłam do domu szczękając całą drogę zębami. Jakoś doszłam i zległam na pierwszej z brzegu kanapie. Tak znalazł mnie mój Mąż. Z troską pochylił się nad moimi prawie zwłokami, proponując, bym jednak odwołała kolację dla znajomych zaproszonych na sobotni wieczór, bo chyba nie dam rady jej przygotować. Odwołałam. Potem jakimś nadludzkim wysiłkiem pokonałam schody i położyłam się do łóżka na poduszce elektrycznej, bo było mi tak zimno, jakbym siedziała goła na lodowcu. Wkrótce poduszkę mogłam wyłączyć, bo miałam już własną wysoką gorączkę i spokojnie zapadłam w otępieńcze trwanie, w którym świat zewnętrzny przestał istnieć, a ja byłam tylko bólem głowy, mięśni i stawów.
Tak przeżyłam sobotę i niedzielę. W nielicznych momentach trzeźwienia próbowałam oglądać filmy (czytać się nie dało ze względu ból gałek ocznych i łzawienie) i jakoś tak dziwnie się składało, że głównie oglądałam bloki reklamowe. Przede wszystkim leków na grypę i przeziębienie. Wszystkie miały jeden przekaz – nie przejmuj się grypą i przeziębieniem! Weź preparat „x” i żyj, tak jak lubisz. Wspinaj się, idź do pracy, leć samolotem – w tym obszarze jest w tych reklamowych propozycjach duża rozpiętość.
Pomyślałam sobie, że skala społecznego świństwa, jaką czynią te reklamy jest niewyobrażalna. Bo przecież mnie poczęstowała bardzo konkretna osoba, która najprawdopodobniej uwierzyła w ten durny przekaz. Zamiast położyć się do łózka i odchorować, łyknęła jakieś prochy, a wiruchy grypy podała dalej, wszystkim swoim klientkom, które ufnie weszły do jej zakładu. Gdyby chociaż na drzwiach gabinetu była informacja – „Uwaga! Mam grypę! Wchodzisz na własne ryzyko!”.
W niedzielę wieczorem grypa położyła mojego Męża. W poniedziałek lekarz zabronił nam się kontaktować z kimkolwiek. Odmówiłam sprzątaczkę. Przegoniłam także rodzinę zaniepokojoną naszym stanem i przekonaną, że chorych należy odwiedzać.
Zabronił nam również wychodzić z domu. Zalecił, by nie opuszczać łóżka.

I w ten sposób wpisaliśmy się w walentynkowe klimaty.
Z bólem, katarem, łamaniem w kościach i spojrzeniami na księżą oborę (jak mawiała moja Babcia o tych, co wyglądają na gotowych do przeniesienia się na pastwiska niebieskie) leżeliśmy zgodnie obok siebie.

Tak, jak przystało miłującej się parze!
Tylko "bez sił, bez ducha".
To szkieletów ludy?
Czytaj więcej »
artysta

Finisaż

03:50

Mój stosunek do artystów i filozofów jest uporządkowany. Im bardziej znam, tym bardziej lubię. Podziwiam ich dzieła lub poglądy, co nie znaczy, że rozumiem. Specjalnie się tym nie przejmuję, bo na tym chyba polega istota współistnienia, żeby bardziej podziwiać, niż rozumieć. Wśród artystów najbardziej lubię, tych których znam bardzo dobrze, a przynajmniej tak mi się wydaje. Filozofów znam niewielu, a każda próba zawarcia bliższej znajomości z niektórymi kończyła się zawsze głęboką refleksją nad marnością mojego umysłu, który idei filozoficznej na proste i zwyczajne życie nie umiał przełożyć. Kurs filozofii, któremu poddano mnie na studiach, upewnił mnie, że nie jest to dziedzina wiedzy, której chciałabym się poświęcić, a moi ówcześni nauczyciele (było dwóch, ale jeden bardzo krótko) zapadli mi w pamięć jako najbardziej niedostosowane społecznie indywidualności  z jakimi przyszło mi się w życiu zetknąć. Nasze studenckie „rozważania” filozoficzne były nieustanną próbą złapania kontaktu z prowadzącym. Mam wrażenie, że ta potrzeba była tylko po naszej stronie, bo prowadzącemu brak jakiegokolwiek kontaktu w niczym nie przeszkadzał.
Ale i artyści, i filozofowie budzą moją ciekawość i spotkania z nimi są niezwykle inspirujące. Dlatego w z wielką radością skorzystałam z dwóch zaproszeń. Pierwsze przyszło w styczniu i było zaproszeniem na finisaż prac Jacka Papli, poznańskiego grafika. O Jacku myślę, jako o wieloletnim przyjacielu i wyjątkowym, niezwykle utalentowanym człowieku, więc zaproszenie przyjęłam z wielką radością. Z tak wielką, że chyba nastąpił proces jakiegoś zaburzenia widzenia. Ale po kolei. Finisaż miał się odbyć w Instytucie Sztuk Wizualnych Uniwersytetu Zielonogórskiego. Termin zbiegał się niestety z planowanymi przeze mnie badaniami w szpitalu, więc po otrzymaniu zaproszenia grzecznie przeprosiłam artystę, że nas nie będzie. Siła wyższa. Trudno, chociaż żal. Żal tym większy, że finisaż miał być nie tylko zakończeniem wystawy, ale także zamknięciem etapu życia – czyli zakończeniem  pracy zawodowej. A to w życiu każdego człowieka powinno mieć wyjątkową oprawę. W końcu dla wielu ludzi uwolnienie się z obowiązku świadczenia stosunku pracy jest największym marzeniem.  Dlatego, kiedy jednak się okazało, że nie idę do szpitala, postanowiliśmy zrobić naszemu przyjacielowi niespodziankę.
W dniu finisażu dla pewności raz jeszcze otworzyłam zaproszenie, spisałam do notesu adres i godzinę, sprawdziłam w podręczniku savoir-vivre, jak się ubrać i zachować na takiej uroczystości. Potem dopilnowałam, by w odpowiednich strojach i o odpowiedniej godzinie wyruszyć do Zielonej Góry. Z Poznania to jakieś dwie godziny drogi. Podróż minęła nam głównie na refleksji, że kraj nam się pozmieniał, bo droga całkiem przyzwoita oraz jaką minę będzie miał finiszujący Jacek, gdy nas  zobaczy. Dojechaliśmy na czas, chociaż jakoś tak od tyłu budynku. Wokół była absolutna cisza i nigdzie żadnego znaku sugerującego ważną uroczystość. Ale był budynek, a w nim cała nasza nadzieja. Wbiegliśmy, by niczego z przemówień nie uronić. Wszędzie było pusto i cicho. Za przeszklonymi ścianami zauważyłam wystawę prac Jacka. Nigdzie nie było żywej duszy. W szatni zaspany portier przyglądał się nam ze zdziwieniem. Na pytanie o finisaż Pana Papli popatrzał na nas z pewnym niepokojem w oczach i asekuracyjnie odrzekł, że on tu tylko wiesza, a tam jest pani, która wie wszystko i wskazał kobietę siedzącą za szybą. Podeszliśmy więc do owej Pani, a ja wyjęłam już notes z torebki, by raz jeszcze sprawdzić adres, bo może miejsce nie to? Pani była równie zdziwiona, jak portier. I wtedy zobaczyłam, że data finisażu to 3 marca, a nie 3 lutego. Tak było na zaproszeniu, tak przepisałam do notesu i tylko do głowy wprowadziłam sobie inny miesiąc. Za to na trwale.

No i co?
Ano nic! Spragniona kontaktu z artystą zadzwoniłam do niego stojąc w środku sali, otoczona jego grafikami. Właśnie wracał z Zielonej do Poznania. Jego radosny chichot niósł się po sali wypełnionej sztuką i naszą obecnością, wkurzenie mojego męża opadało proporcjonalnie do tego, jak rosło moje przygnębienie. Oj urosło! A słowo finisaż nagle nabrało zupełnie nowego znaczenia.
Wróciliśmy do Poznania uciekając przed obcością Zielonej Góry, przed mgłami i ślizgawicą. O refleksjach z drogi powrotnej pomilczę, bo przygniotły. I tylko pies się naprawdę cieszył z naszego powrotu.

Drugie zaproszenie dotyczyło warsztatów popularnego filozofa, które miały miejsce w sobotę w Poznaniu poświęconych stosowaniu filozofii stoików w życiu. Poszłam na nie z tym piątkowym wspomnieniem niepotrzebnej podróży i całym bagażem życiowych doświadczeń, który coraz bardziej ciąży. Szczególnie, że tyle wokół innych przygnębiających komunikatów płynących zewsząd. I było to pierwsze spotkanie z filozofem, które przeżyłam świadomie i które wniosło w moje życie coś innego, niż dotychczasowe. Po pierwsze ucieszyłam się, że należę do grupy ludzi poszukujących, a nie ludzi pospolitych, którzy żyją mechanicznie, nie  pracując nad sobą i rozumieniem świata. To podział zaczerpnięty od starożytnych filozofów. Zaraz człowiekowi lepiej, jak się może pod mądrzejszymi podpisać.
Po drugie bardzo mnie zafrapowała myśl:
„Tym co trwoży ludzi, nie jest to co im się przydarza, ale znaczenie jakie temu przypisują.”
 EPIKTET – „ENCHEIRIDION”

Zabrałam ją ze sobą z tego spotkania i dzielę się nią, jak chlebem. Stosując ją w praktyce staram się myśleć o finisażu Jacka i całej mojej przygodzie, jako o wyrazie głębokiej sympatii dla artysty,  gotowości do poświęceń dla przyjaciół, a nie dowodzie mojej sklerozy, ślepoty, nieuchronnego początku końca i wszystkiego, co w obumieraniu mózgu człowieka przeraża.
Tylko jak męża mego zmienić w Epikteta, by z godnością znosił to, co mu funduję?
Obawiam się, że filozofia na to pytanie nie daje odpowiedzi.
Czytaj więcej »