Nie wolno przegapić

13:51

Kiedy pierwszy raz w życiu czytałam „Tytusa , Romka i Atomka” , byłam już wyrobioną czytelniczką książek dla dzieci i młodzieży. Wyrobioną – bo systematycznie, codziennie czytałam oraz samodzielnie dobierałam sobie lekturę. Wskazówki Mamy i pań bibliotekarek ewentualnie brałam pod uwagę, ale przecież ja sama wiedziałam lepiej, co mnie interesowało. Stąd, gdy pierwszy raz zetknęłam się z tym komiksem byłam już miłośniczką słowa pisanego, a obrazki i tzw. szybkie czytanie odbierałam jako swego rodzaju krzywdę czytelniczą, rodzaj zdziecinnienia i próbę nabicia w butelkę wszystkich obserwatorów czytelniczych rankingów „Kto w naszej szkole przeczytał najwięcej” . No bo jak porównać powieść z komiksem? Mimo wszystko przeczytałam wielokrotnie wszystkie tomy „Tytusa” i na tym moja przygoda z komiksem się skończyła. Potem już tylko widziałam moich uczniów zakochanych w komiksach i czasem tworzących własne. Ale dystans do komiksu pozostał, samodzielnie nigdy bym sobie tego rodzaju lektury nie wybrała. A już na pewno nie kupiła.
Dzięki Bogu mam koleżanki.
Dzięki jednej z nich odkryłam, że czasem warto jednak przełamać swoje opory i skupić uwagę na czymś zupełnie innym. Właśnie skończyłam czytać „Totalnie nie nostalgia” Wandy Hagedorn i Jacka Frąsia.
Dawno nie miałam lektury równie wciągającej i poruszającej. Dawno nie czytałam książki, po lekturze której pomyślałam sobie, że powinni ją przeczytać wszyscy, bo jest mądra, poruszająca i bardzo potrzebna. Autorka scenariusza tej powieści graficznej, czyli Wanda Hagedorn, opisuje w niej swoje dzieciństwo i młodość w PRL-u. Przedstawia ludzi i ich zachowania, które wpłynęły na jej życie. To bardzo prawdziwa historia jednej polskiej rodziny, z prymitywnym ojcem despotą i pięcioma kobietami, które starają się jakoś normalnie żyć. Historia znajoma, wiarygodna i przejmująca. Nie miałam podobnych doświadczeń, ale znam je z opowiadań moich licznych przyjaciółek.  Wiem, że w wielu polskich domach właśnie tak to wyglądało. Wiem, że w wielu nadal tak to wygląda. I niestety, wiem także, że wiele kobiet żyje z tym, co im wbito do głowy – że jako kobiety są mniej wartościowe i powinny odmaszerować do kuchni.

Tę książkę powinny przeczytać kobiety. Te z mojego pokolenia odnajdą w niej swoją młodość i dzieciństwo. PRL w całym kraju był taki sam, a smaki i zapachy zapamiętane z dzieciństwa, zabawy, marzenia są bardzo uniwersalne. Tak było w Szczecinie, Poznaniu, Rzeszowie. Dla mnie była to bardzo nostalgiczna podróż. Wbrew tytułowi. Pozwoliła także zrozumieć skąd dzisiaj tyle niechęci do tematyki gender – słowa, którego szanujący się Polak i katolik nawet nie wymawia, za to pielęgnuje przekonanie o wyższości gatunku męskiego.
Młodsze kobiety mają szanse dzięki tej lekturze rozpoznać w swych życiowych partnerach zalążki niebezpiecznej choroby, jaką jest patriarchat. Odnaleźć w sobie zgodę na rolę osoby służącej innym, bez prawa do siebie. W końcu modele postępowania w rodzinie odwzorowujemy i ćwiczymy w praktyce. Prawdą jest, że niedaleko pada jabłko od jabłoni.
Ważne, żeby tę książkę przeczytali nasi mężczyźni. Także z szacunku dla swoich partnerek i dbałości o własny związek lub los córek. A czyta się świetnie, bo rysunki Jacka Frąsia są po prostu znakomite.

Gdyby mi ktoś polecał tę książkę jako feministyczny komiks, to z pewnością do ręki bym tego nie wzięła. Ominęła by mnie znakomita lektura, bardzo budująca i wzmacniająca kobiety. Ważna książka o zwyczajnym życiu, o sile wspierających się kobiet i niczym niezastąpionym uczuciu wspólnoty, które daje siostrzana miłość i przyjaźń. Coś bez czego ja nie umiałabym żyć.
Dlatego gorąco namawiam do lektury „Totalnie nie nostalgii”. A wszystkie osoby, które przeczytają, proszę, by potem namówiły do przeczytania jakąś inną bliską znajomą. Bo ta książka warta jest rekomendacji.

Bardzo  jej potrzebujemy.
Wszystkie!

 
Czytaj więcej »

Manifest

10:05
Nie ma dnia, bym nie otarła się o nienawiść, pogardę, lekceważenie.
Konsekwentnie od kilkunastu miesięcy staram się unikać wszechobecnej niechęci wobec drugiego człowieka, ale nie ma co ukrywać – uciec się nie da. Wyłączenie telewizji rządowej nie na wiele się zda, bo zmasowany atak wszystkich na wszystko widać w każdej stacji. Jadem kapie, bryzga i oblepia człowieka. Jad noszę także w sobie, podobnie jak gotowość do konfrontacji  z wrogiem. Ona rośnie wprost proporcjonalnie do przerażenia, gdy myślę o skutkach tego, co obecnie dzieje się w kraju. Jaką cenę zapłacimy za podziały, karmienie niechęci do tych z innego sortu, za lęki i uprzedzenia? Wyobraźni mi nie wystarcza.
Coraz więcej osób, które spotykam na swojej drodze, ma te same obawy. Mówią o tym zwyczajni ludzie, bo podziały pojawiają się w rodzinach, grupach przyjaciół czy wśród sąsiadów. Ludzie wyrzucają siebie nawzajem z Facebooka, ale wyrzucić z życia jest znacznie trudniej. Można się omijać, ale bez końca nie da się tak żyć.

A przecież obecna sytuacja społeczna nie pojawiła się w próżni. Ona się nakłada na „wcześniejsze choroby”, na problemy, z którymi borykamy się jako społeczeństwo od wielu lat. Jednym z wielu jest dość powszechny problem z komunikowaniem się i budowaniem relacji z drugim człowiekiem, często tym najbliższym.  Nie znam rodziny, w której pod dywanem nie byłyby schowane jakieś trudne sprawy. To problemy niszczące lub zatruwające życie moje i moich znajomych lub przyjaciół. Wśród nich są wypierana choroba alkoholowa, uzależnienia od mediów lub gier, unikanie pracy lub pracoholizm, zanikające więzi rodzinne, niszcząca samotność. Tego jest wokół mnie mnóstwo.

W Ameryce człowiek idzie do psychoterapeuty i próbuje problemy rozwiązać. W Polsce wszyscy wiedzą, że do psychoterapeuty idą wariaci i psychole, a w życiu trzeba sobie jakoś radzić. Obejrzałam ostatnio film dokumentalny „Nawet nie wiesz, jak bardzo Cię kocham” Pawła Łozińskiego. To nie jest hit kinowy, ale mnie trzymał w napięciu i bardzo poruszył. Gdybym uczyła, pewnie wykorzystałabym ten materiał na lekcji wychowawczej, by porozmawiać potem z uczniami, jak trudno nam być z najbliższymi. Jak szybko budujemy zasieki i  z jakim trudem je opuszczamy. Jak bardzo utarte frazesy przeszkadzają nam w komunikacji. Jak ważna jest rozmowa i słuchanie z szacunkiem drugiego człowieka. Jaką rolę w tym wszystkim może pełnić terapeuta.

Niestety, już nie uczę, więc film mogę jedynie polecić, jako rodzaj wsparcia wszystkim myślącym osobom, które mają świadomość, że pod ich dywanem śmierdzi i należałoby coś z tym zrobić. Jak pokazuje film, decyzja o psychoterapii łatwa nie jest. Ale pomaga, choć boli.
Film obejrzeć można tu: https://vod.pl/filmy-dokumentalne/nawet-nie-wiesz-jak-bardzo-cie-kocham-online/ppd7jxw

Piszę o nim, bo kiedy myślę, jak będziemy się zbierać po tej społeczno-politycznej masakrze, której dokonujemy obecnie sami na sobie, to rośnie moje przekonanie, że bez pomocy specjalistów nie da się posklejać, naprawić tego, co obecnie jest rujnowane.  
A tymczasem warto zacząć pracować nad zmianą swojego stosunku do psychoterapii i do pracy nad tym, co nam się ułożyło w głowie.

Warto także skorzystać z sugestii zawartych w tekście przygotowanym przez trzy znakomite polskie aktorki Agatę Kuleszę, Izę Kunę i Agatę Buzek i wygłoszonym podczas wręczania „Orłów 2017”
„Wszystkie trzy jesteśmy ambitne i mamy nerwicę. Kulesza jest katoliczką, Kuna jest ateistką, a Buzek jest chuda. Kuna ma dwoje dzieci, Kulesza jedno, a Buzek jest córką premiera. Buzek nie je mięsa, Kuleszy ścięli drzewo i płakała jak nigdy w filmie, a Kuna brzydzi się przyrodą. I mimo tych różnic i tego, że dzisiaj tylko jedna z nas dostała Orła, będziemy nadal pracować, szanować się, sprzeczać i spotykać w domu Agaty Kuleszy. Lubmy się trochę.”

Manifestów w naszym kraju było wiele.
Ten jest wyjątkowo trafny i potrzebny.
Czytaj więcej »

Urwanie głowy….

05:59
... z powodu zerwanej ręki. Życie lubi zaskakiwać. Ręka na szczęście nie moja, ale Małżonka. Okoliczności zerwania tajemnicze, ale jako kobieta oćwiczona przez mężczyzn nie dopytuję. A nuż musiałabym się wściec, zareagować, by dotarło i potem naprawiać to, co sama bym zepsuła własnym dociekaniem? Wtedy zamiast urwania głowy, miałabym jeszcze koniec świata. A ponieważ lubię spokój, to już pozostanę przy urwaniu.
Rękę lewą zepsuł sobie Pan Mąż we wrześniu. W październiku dowiedział się, że czeka go operacja. „Trzeba doczepić klamrami oderwane od główki ścięgna, bo jak nie to ręka zwiotczeje, zrobi się żółta i zwiśnie sobie” – to mniej więcej powiedział uczony doktor, pokazując jednocześnie esy floresy na ekranie monitora. Już sama myśl, że ręka zrobi się żółta i zwiśnie sobie zrobiła na mnie wrażenie. Klamry pobudziły wyobraźnię mojego Męża. Cena za tę przyjemność powaliła nas oboje. NFZ wykazał zrozumienie dla tej sytuacji i wpisano Małżonka i jego rękę na zabieg operacyjny na rok 2021. W tym czasie ręka zdążyłaby zwisnąć kilkakrotnie i nieodwracalnie, bo proces chorobowy zupełnie nie rozumie list i terminów NFZ. No to cóż było robić? Trzeba było podjąć decyzję, by ratować lewą rękę, bo brak sprawnej lewicy mści się okrutnie.
Termin operacji był przekładany wielokrotnie, bo ciągle było coś. A to wyjazd wcześniej zaplanowany, a to międzynarodowa konferencja i brak zespołu lekarzy, a to grypa i wiruchy, na końcu wyniki nie takie. Zdążyłam się już przyzwyczaić do stanu oczekiwania. Oswoiliśmy sobie tę operację, tak jakby to miał być faktycznie drobny zabieg. I nagle po półrocznym oczekiwaniu bach – do szpitala, na stół i po kilkunastogodzinnym pobycie w szpitalu wypad do domu.
Czyli – pod opiekę żony.

I teraz mogę napisać dlaczego postanowiłam o tym opowiedzieć. Bo tak naprawdę ten post nie jest wcale o ręce, tylko o roli kobiet w życiu. I jest o doświadczeniu wielu z nas, kiedy w tych wszystkich rolach, do których nikt nas nie przygotowuje, musimy się jakoś odnaleźć.
W zakresie opieki zdrowotnej nad pacjentem  poszpitalnym to ja najlepiej wypadam w roli tej , która dzwoni po pogotowie. Mam opanowane do bólu. Jeszcze dolatywanie do apteki mi wychodzi i przynoszenie zapisanych leków. Smarowanie jakoś opanowałam, ścielenie łóżek i terapeutyczne rozmowy z chorym też. Ale już nadzór nad ćwiczeniami rehabilitacyjnymi, ubieranie jednorękich i pomoc przy toalecie sprawia mi pewien kłopot. A przecież to tylko lewa ręka.
Iniekcje wywołują u mnie stan miękkości nóg i ogólną niemoc. A lęk przed ewentualnymi powikłaniami ściska mi trzewia. W pierwszą noc po operacji ręka wysunęła się  z ortezy i mąż… nie mógł jej znaleźć. Opowiedział mi o tej przygodzie, gdy przyszłam po niego do szpitala. Umarłam w środku ze strachu i wydusiłam  z siebie tylko „wolałabym, żeby ją przyszyli na stałe”  



Teraz co 10 minut sprawdzam, czy ma podpartą i zabezpieczoną. Głupio byłoby, gdyby po tych wszystkich wyrzeczeniach, trudach i kosztach postanowiła żyć własnym życiem. Mam o tyle ułatwione zadanie, że operowana ręka jest po zabiegu pomalowana na wściekły pomarańczowy. Trudno pomylić. Kolor chyba nawiązuje do zapowiadanego żółtego. Takie swoiste memento po wyczyszczeniu portfela. Ale to tylko moje domysły.
Rola pielęgniarki to generalnie nie moja bajka. Ale czy ktoś mnie pyta?

Tymczasem zewsząd płyną wyrazy współczucia dla chorego, bo Fb wszystkich łączy, a mąż poinformował o swoim stanie. Płyną też dobre rady w rodzaju, że w przypadku bólu leczyć się należy tylko dobrą whisky lub wcale nie przejmować się tym, co mówią lekarze. Wytargałabym za czuprynę, o ile nadawcy tych komunikatów mają takową. I pogratulowała poczucia humoru.
Przeczytałam w uczonych materiałach, że tylko 10% kobiet po sześćdziesiątce jest aktywna zawodowo lub społecznie. Pozostałe zajmują się wnukami, opieką nad najbliższymi lubcodziennością.
Ponieważ okrągła rocznica urodzin za pasem, mogę o sobie powiedzieć, używając popularnego zwrotu - jestem w mainstream-ie.

Pytanie, jak to pogodzić z własną wolą i marzeniami?
Czytaj więcej »

Mnie dwie

12:42

Obudziłam się około 7 rano z brakiem myśli. Nic mną w nocy nie targało, nie kazało wstawać, nie przepędzało snu. Głowa spała. Do siódmej. Kilka sekund później przez mózg przeleciała myśl: „To dzisiaj! Jezu!”. Potem pojawił się znany skurcz trzewi i głębokie przekonanie, że znowu się wpakowałam.
Przy myciu zębów udało mi się zmobilizować na tyle, by zmusić mojego lenia do współpracy z tą bardziej pracowitą częścią mnie i wreszcie dopracować tekst tego, co chcę powiedzieć na Placu Wolności w Poznaniu do tłumów, które przyjdą na Ogólnopolski Strajk Kobiet. Powiedzieć chcę wszystko. Ale mam tylko 5 minut. Odbiło mi chyba, kiedy się zgodziłam. Odbiło na pewno. Żadne chyba. Jezu.
O dziewiątej siadamy do biurka ja, czyli mnie-dwie i pies Belka. Belka obserwuje Antoninek przez okno, ja staram się zebrać myśli i je uporządkować. Staram się już trzeci dzień, bo mnie-dwie nie współpracują. Jedna mnoży pomysły, druga odwraca uwagę. A przecież muszę to zrobić porządnie, bo to wielka okazja, by poruszyć kobiety i pokazać im problem, który wymaga naszej wspólnej uwagi i czynu. I wiem dobrze, że tylko gdy sobie wszystko uporządkuję i będę przygotowana, to dam radę wyjść, wystać przed tym tłumem i powiedzieć, co należy.

O dziesiątej dzwoni przyjaciółka i melduje, że jedzie do lekarza, bo jest chora. Nie przyjedzie na strajk. Pyta, o czym będę mówiła, ale nie jest specjalnie zainteresowana. Wiadomo – chora. O jedenastej rozmawiam z siostrą. „Ty to umiesz sobie zapewnić wyzwania” słyszę w ramach programu rodzinnego wsparcia liderów. O czwartej zadzwoni mąż z drugiego końca kraju, by mi powiedzieć, że trzyma kciuki. I że sama chciałam, no to mam. Wpisał się chłop w konwencję.

O drugiej mam swój schemat wystąpienia. Mogę iść. Najwyżej umrę.
O trzeciej marzę o zawale, złamaniu nogi albo innym honorowym sposobie ucieczki. Nic się nie dzieje.
O 16.20 zmuszam się, by wysiąść z tramwaju pełnego kobiet w czarnych płaszczach i sztywna ze strachu idę na Plac Wolności. Widzę tłum.  Wchodzę na scenę i witam się z innymi dziewczynami, które także mają wystąpić. Wszystkie zamiast dzień dobry informują, jak się boją i jakie mają objawy tremy. Tymczasem organizatorki zaczynają prowadzić manifestację. Są świetne w tym, co robią. Przygotowane, kompetentne i energiczne. Rozgrzewają tłum, a ten zaczyna żyć.  Potem mówi Marta – Pełnomocniczka Prezydenta ds. przeciwdziałania wykluczeniom społecznym. Mam suchość w gardle i śmierć w oczach. Ale słucham i patrzę na ludzi. Reagują, to dobrze. Po Marcie Mazurek zaplanowano wystąpienie Joanny Jaśkowiak Pierwszej Damy Wolnego Miasta Poznań. Mam być trzecia. To wielki zaszczyt dla mnie. Stoję już w blokach startowych, jak zawodnik na zawodach. Moje ja odważne i pakujące się w kłopoty spokojnie słucha przedmówczyni, bo może trzeba będzie nawiązać. Moje ja strachliwe zrezygnowane weszło w nogi i próbuje je sparaliżować. Z sukcesem.

I wtedy Joanna Jaśkowiak mówi, że jest wkurwiona.
Tłum szaleje, a ja odzyskuję swoją siłę i spokój. Jasne komunikaty w postaci tzw. brzydkich wyrazów rozładowują napięcie. Moje na pewno.
Kiedy Joanna Jaśkowiak schodzi ze sceny, idę  do mikrofonu. Mam kartkę ze schematem, ale mówię z głowy. Patrzę na tłum i widzę, że mówię do słuchających ludzi. To wielkie osiągnięcie i wielka wartość. Nie wiem ilu ich jest, ale tłum robi wrażenie. Dobrze, że mi się ten tłum nie przyśnił, bo pewnie jednak umarłabym ze strachu. A tak tylko ręce mi się trzęsą z emocji. Ale przecież rękami nie mówię i mogę się uspokoić, gdy ludzie sami z siebie klaszczą. Myślimy podobnie, to pomaga.  Mówię to, co zaplanowałam i schodzę o własnych siłach.

Nie umarłam.
Potem odbieram gratulacje i mogę już całkiem spokojnie podziwiać energię kobiet, ich profesjonalne podejście do wykonywanych zadań, ich przebojowość i determinację. Moje ja liderskie wie, że wykonało zadanie. I już nie pamięta, że rano pytało siebie, czy „ja zawsze muszę ”. Sycę je energią tego tłumu, karmię poczuciem solidarności i wspólnoty.
Mam serce przepełnione dumą i radością, bo w tłumie mnóstwo moich znajomych - kobiet i ich mężczyzn. W to Święto Kobiet mężczyźni są tłem. Nawet Prezydent Miasta jest dzisiaj tylko mężem swojej żony.
O 18 wsiadam do tramwaju i jadę do domu. Obok mnie siedzi dziewczyna w czarnej kurtce, a na rękawie ma przylepioną nalepkę z wierszykiem:

Kto ty jesteś?
-Wściekła Polka!
Jaki znak twój?
-Parasolka!

Pozwala mi zrobić zdjęcie.

Drogę z tramwaju do domu odmierza mi rytm piosenki podsłuchanej na strajku, którą sobie nucę:

Szydło !Niestety!
Ten rząd obalą kobiety!

Takie to było moje Święto Kobiet!
Niezwykłe.
Czyli takie, na jakie zasługujemy.
Czytaj więcej »

Podejrzane w szatni

13:46

Trzy razy w tygodniu siedzę na tej ławeczce w Termach Maltańskich. Siedzę i czekam na jedną z koleżanek, z którą wracam do domu po ćwiczeniach na basenie. Koleżanki zmieniają się zgodnie z rytmem dni tygodnia. Niezmienna jestem ja i ławeczka. I czekanie, bo mi jakoś to ubieranie idzie szybciej. Nigdy nie narzekam, bo ławeczka i czekanie na niej pozwalają się przyglądać ludziom. A to bardzo ciekawe i pouczające zajęcie.
We wtorek usiadłam jak zwykle w miejscu, z którego dobrze widać podchodzących do punktu rozliczenia czasu. Ledwie usiadłam i spojrzałam w kierunku, gdzie wkrótce powinna wyłonić się moja koleżanka, zobaczyłam mamę z dwójką chłopców. Młodszy właśnie śmignął pod barierką i szybko usiadł koło mnie. Zaraz po nim  zajął miejsce jego trochę starszy brat. Obydwaj chłopcy chodzili do przedszkola, ale starszy już chyba kończył ten etap. Mama przyklękła przed nimi na podłodze i zanurkowała w przepastnej torbie. Najpierw wyjęła pudełko z kanapkami i obdzieliła synów, negocjując z nimi stanowisko w kwestii szynki w kanapkach. Potem wyjęła skarpetki i buty po czym rozpoczęła żmudny proces ubierania czterech chłopięcych stópek. Nóżki nie współpracowały, za to mama wiążąc sznurowadła, odpowiadała cierpliwie na różne istotne pytania dotyczące otoczenia. Potem chłopcy zdecydowanie zażądali picia, a mama z torby wyjęła dwie butelki i każdemu otworzyła butelkę oraz podała do rączki.
Następnie ubrała chłopców w szaliki, czapki i kurtki (każdego oddzielnie) mocując się z rękawami, zamkami i guzikami oraz brakiem zainteresowania swoich synów procesem ubierania. Na końcu pospiesznie uzupełniła własną garderobę i uprzejmie poprosiła mnie o opiekę  nad malcami, a sama udała się pięć metrów dalej do kasownika, by opłacić parking i wywieźć chłopaków do domu.
Od samego patrzenia na jej wysiłki poczułam się zmęczona. Łatwo nie ma – pomyślałam sobie. Ale na szczęście zauważyłam wyczekiwaną koleżankę ubraną i gotową do wyjścia.
Wyszłam.

W czwartek na mojej ławeczce siedziała dziewczynka w wieku przedszkolnym. Usiadłam obok i kiedy zaczęłam się zastanawiać, czy nie zainteresować się samotnym dzieckiem siedzącym samotnie, otworzyły się drzwi toalety damskiej i wyszedł z niej mężczyzna z małą dziewczynką. Podeszli do mojej ławki. To był tato i młodsza siostra siedzącej dziewczynki. Dziewczynki były mniej więcej w tym samym wieku, co chłopcy spotkani we wtorek. Tato stanął i wsadził ręce do kieszeni i oznajmił: fałszywy alarm. A dziewczynki rzuciły się do swoich plecaków, by się ubrać. Tato stał niewzruszony i kontrolował otoczenie.

W trakcie ubierania starsza powiedziała, że jest głodna.
- Jedziemy do domu, to chyba będzie jakaś kolacja – odpowiedział ojciec trwający w bezruchu.
- A kupisz nam lody? – dopytała starsza córka próbując zapiąć guziki kurtki
- Lody mogę kupić, chociaż to nie jedzenie!
- Zimne lody, zimne lody – powtarzała młodsza, wciskając lewą nogę do prawego buta. Tato pochylił się przestawił buty, po czym wrócił do pionu i znowu wsadził ręce do kieszeni kurtki. Starsza zawiązała sznurowadła siostrze. Kiedy skończyła, odwrócił się i rzucił w przestrzeń – idziemy!
Obie dziewczynki potulnie ruszyły za tatą ciągnąc po podłodze swoje plecaki, ale młodsza nagle zorientowała się, że nie ma rękawiczek. I głośno się ich domagała!
W kieszeni masz – rzucił ojciec przez ramię i szedł dalej. Wtedy głośny rozpaczliwy płacz przedarł się przez gwar holu. Ojciec stanął, odwrócił się i spoglądając z góry, powtórzył:
- W KIESZENI! No Basiu! Kto ma ci ich szukać?
I poszli na parking.

Dwa bardzo różne modele wychowawcze. Po spotkaniu z mamą i jej synami myślałam o jej poświęceniu, staraniach i umęczeniu. Po obserwacji ojca i córek zaczęłam się zastanawiać, czy jednak usłużna mama nie robi krzywdy swoim synom i ich przyszłym partnerkom. Bo przecież wzorce zachowań i wynikające z nich oczekiwania przekazujemy dzieciom właśnie w takich drobnych życiowych sytuacjach.  Mama na kolanach i siedzący obsługiwani przez nią synowie. Tatuś angażujący się tak, by się nie zaangażować i od początku uczone samodzielności dziewczynki.

Przyglądałam się tym scenom z uwagą, mając w głowie skłębione myśli w związku ze zbliżającym się świętem kobiet i planowanymi protestami. Oczywiście pójdę, bo protestuję. Jestem oburzona traktowaniem kobiet, poniżaniem, ograniczaniem ich praw do samodecydowania, gorszym uposażeniem, szklanym sufitem i tysiącem innych drobnych rzeczy, które mnie wkurzają od zawsze.

Ale trudno oprzeć się wrażeniu, że w pewnym sensie jesteśmy współodpowiedzialne za kobiecy los. Ani chłopcy, ani tato córek z księżyca nie spadli.
Mama jest tą kobietą, która uczy ról społecznych.

Przy nadopiekuńczych matkach łatwiej kobietom nie będzie.
Jeszcze przez wiele kolejnych pokoleń.

 
Czytaj więcej »