Greckie zachwyty

02:28
Codziennie rano budzę się z obrazami greckimi przed oczyma. Może dlatego, że próbuję uporządkować zdjęcia i wybrać dla przyjaciół tylko te najważniejsze. Pobyt na Rodos zrobił swoje, a kolejne greckie wakacje zapamiętam na długo. I dziś napiszę tylko o miejscach i chwilach wyjątkowych, by nikt nie miał wątpliwości, że Grecja jest naprawdę warta poświęceń.
Każdych – żeby było jasne.
Przed wyjazdem na Rodos spotkałam grupę podróżujących po Europie emerytowanych geografów i zapytałam, co należy tam koniecznie zobaczyć. Jeden ze starszych Panów do listy zabytków i miejsc obowiązkowych z błyskiem w oku dorzucił i nie zapomnij „obejrzeć Kolosa z Rodos”. Wiedziałam, że mnie podpuszcza, tylko za żadne skarby nie pamiętałam, o co z tym Kolosem chodzi. Czy on był w legendach i mitach? Czy istniał naprawdę Czy zachowały się fragmenty? Pewności żadnej, tylko czujność mi pozostała. Zanim pojechałam doczytałam o Kolosie z Rodos i już go na wyspie nerwowo nie szukałam, ale na miejscu dowiedziałam się czegoś zabawnego. Otóż kolos po grecku znaczy tyle, co polski zadek, a potężna budowla, która była jednym z siedmiu cudów świata to kolossus (lub kolossos). Może warto o tym pamiętać, bo szukanie na Rodos kolosa, może przynieść nieoczekiwane efekty.
Kolossus rodyjski – czyli wielki monument Heliosa stał u wejścia do portu. Tam gdzie dzisiaj znajduje się  pomnik niepozornych jelenia i łani.
Miejsce po kolosie znaleźliśmy bez trudu.

Za to do najpiękniejszego na świecie Starego Miasta, absolutnie niezwykłego miejsca nie mogliśmy trafić. Pierwsza próba dotarcia do Old Town skończyła się zwiedzaniem portu, bo szukając uliczek, poszliśmy w innym kierunku. Po kilku dniach podjęliśmy więc drugą próbę, ale wysiedliśmy na złym przystanku i zamiast wejść bramą do miasta, my przez przypadek weszliśmy do fosy okalającej mury obronne starówki. To był już późny wieczór i nikt z nas nie podejrzewał, że fosa jest pułapką. Wydawało nam się, że musi być jakieś wejście do miasta. Ale nic z tego. Wejścia były, ale mostami prowadzącymi do czterech bram, które oglądaliśmy z dołu. Na zdjęciu fosa w dzień.
Lecieliśmy przez cztery kilometry z obłędem w oczach, ciesząc się, że żar nie leje się z nieba, tylko zmrok już zapadł i przynajmniej nie pomrzemy tak zaraz z wysuszenia. Po drodze nie spotkaliśmy żadnych ludzi, żadnej cywilizacji, tylko średniowieczne bardzo wysokie mury, bujną roślinność i duchy przeszłości. Trzymała nas nadzieja, że są jakieś granice tych zabytków i w końcu wejdziemy do miasta. Weszliśmy, ale stan wyczerpania i noc nie pozwalały na zwiedzanie. Nigdy nie myślałam, że Stare Miasto może być tak wielkie.
Za trzecim razem udało nam się trafić i zachwycić urodą tego miejsca. To naprawdę niezwykły zabytek i trzeba tam spędzić kilka godzin, by poczuć jego klimat. Najlepiej być tam o różnych porach dnia.
Podobnie koniecznie trzeba zobaczyć Symi.
To wyspa znajdująca się niedaleko Rodos. Jest chyba jeszcze bardziej malownicza, niż Santorini, tylko domki ma kolorowe. Wygląda przepięknie, a spacer pustymi uliczkami (a właściwie schodami) na samą górę zostawia niezwykłe wspomnienie.
Droga na górę nazywa się Kali Strata, czyli Dobra Droga. Każdy kto ją przeszedł zrozumie poczucie humoru, tych co ją tak kiedyś nazwali. Ale warto, bo widoki z góry są zachwycające.
Na wyspie kiedyś mieszkali szkutnicy i poławiacze gąbek. Dziś rdzennych mieszkańców coraz mniej, ale Symi nadal przyciąga swoją urodą. I zapada w pamięć.

W Grecji byłam wielokrotnie, ale nigdzie nie widziałam w takim natężeniu charakterystycznego sposobu wykorzystywania kamieni, do tworzenia posadzki.
Nazywa się to chochlaki i mam wrażenie, że mozaiki z kamieni znaleźć można wszędzie. Są przepiękne, zawsze robią wrażenie czystych i zadbanych, a przy okazji bardzo dobrze się po tym chodzi. Kamienie układa się jako chodniki, jezdnie a czasem wycieraczki przed domem.
A zbieranie kamieni na plażach, to rodzinne spotkania połączone z biesiadowaniem. Bardzo by mi odpowiadała taka forma spędzania czasu.
Właściwie Grecja to jedyny kraj, w którym mogłabym mieszkać. Może dlatego, że tylko Grecy nie udają wiecznie młodych i potrafią w tym, co było, w tym co stare odszukać piękno i wyeksponować je  Tylko w Grecji znajduję kartki pocztowe i pamiątkowe obrazki, które pokazują urodę starości. Mówią coś o życiu, o człowieku, świecie.
W polskim sklepie kartki nad morzem też mówią. Tyle, że jak się im przyjrzę to czasem mi wstyd.

Poza tym Grecja to kraina, w której było paru myślących podobnie jak ja, więc mądrych. W dodatku stawia im się pomniki, a niektóre turystki robią sobie z nimi zdjęcie, mając nadzieję, że dzięki temu same będą mądrzejsze. Tu na zdjęciu Kleobulos z Lindos – jeden z mędrców świata starożytnego, który powiedział, że najlepszy jest umiar.
Fotkę powieszę sobie na lodówce, bo po pobycie na Rodos „obywatelki wróciło więcej”. Jadłam bez umiaru, bo kuchnia grecka jest najlepsza na świecie i w dodatku nie marnuje mojej wątroby. A potem taka objedzona podziwiałam widoki, które tam serwują również bez umiaru. I bez dodatkowych opłat.

Żyć , nie umierać!
Czytaj więcej »

Greckie obsceny, czyli gdzie leży prawda o Grekach

04:02

Dwadzieścia lat temu, po pierwszym w życiu greckim urlopie nabrałam przekonania, że Grecy to przesympatyczni ludzie. Byli uprzejmi, otwarci i bardzo życzliwi. Kiedy mówiłam, że jestem Polką ich przyjazne nastawienie wyraźnie rosło. Bardzo podobało mi się, że nie byli nachalni i mocno  zapamiętałam ich życzliwość wobec turystów. To wszystko zostało w mojej głowie i kiedy przychodziło decydować dokąd pojedziemy w kolejnym roku, Grecja często wygrywała z konkurencją. Tym bardziej, że tu naprawdę jest co zwiedzać, a kuchnia grecka to poezja na talerzu. Pokus jest bardzo wiele.
Ale dwadzieścia lat to szmat czasu i jak pokazują moje tegoroczne doświadczenia albo Grecy się zmienili, albo Rodos ma jakiś specyficzny klimat i ludzie tu jednak inni.
Scena pierwsza. Jest poranek i postanawiamy pojechać do term w Kalithei,
następnej miejscowości na turystycznej trasie Rodos – Faliraki. To zabytkowe spa, które pełniło tę role już w starożytności. Jedziemy komunikacją miejską, w której o tej godzinie są właściwie sami turyści. Mamy do przejechania kilka przystanków, ale nie wiemy ile, bo to pierwsza nasza wycieczka, informacji o liczbie przystanków nigdzie nie ma, a z Internetu nic się nie dowiemy, bo go nie mamy. Dlatego moja przyjaciółka idzie do kierowcy i pyta, czy to już termy? Kierowca coś mówi po grecku.  Przystanki są co kilkaset metrów i na każdym wsiadają turyści. I każdy idzie do kierowcy i pyta o to samo, więc koło jego stanowiska stoi już grupa kilku delegatów wysłanych po informację. Po dziesiątym przystanku kierowca odwraca się do nich i rozdziawiając szeroko usta znowu mówi coś po grecku. Tyle, że mówienie dużymi literami i W Y R A Ź N I E niewiele zmienia. Tylko ludzie dostali komunikat, że on jest wkurzony. Więc wracają do swoich podgrupek urażeni. I wtedy autobus się zatrzymuje na przystanku, a przez mikrofon pan kierowca wrzeszczy „Kalithea beach, Kalithea beach, Kalithea beach…. Prawie wszyscy w popłochu wysiadają, a on wrzeszczy dalej.
Albo inna scenka z komunikacji miejskiej. Jest niedzielny wieczór, który chcemy spędzić na starówce Rodos. Autobus zazwyczaj pusty, teraz podjeżdża na przystanek załadowany po brzegi, ale kierowca otwiera drzwi, więc wsiadamy zgodnie z przyjętym tu zwyczajem przednim wejściem i płacimy za bilety. Nie ma mowy, by przejść dalej, więc stoimy tak blisko siebie, że bliżej się nie da. Kierowca rusza, by po przejechaniu trzystu metrów zjechać na pobocze i zatrzymać pojazd. Otwiera drzwi i wstaje ze swojego miejsca. Wypycha nas na zewnątrz, powtarzając tonem bardziej niż zdecydowanym „out, out”.  Nie ma sorry, nie ma please.  Właściwie wypycha około dziesięciu osób na zewnątrz, by wskazać im następne środkowe i tylne wejście do pojazdu wypełnionego po brzegi ludźmi. Drugi raz wciskamy się do środka. Wszędzie słychać wielojęzyczną gulgotaninę oburzonych pasażerów.
Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje w Grecji, bo bardzo odstawało od moich wspomnień. Dwa dni później, podczas zorganizowanej przez naszego tour-operatora wycieczki, lokalna przewodniczka opowiada nam o frustracji Greków spowodowanej kryzysem i ich obecnym ciężkim życiu.
Tyle, że turystom, z których oni żyją, w niczym ta świadomość nie pomaga.
Bardzo się zmieniło na niekorzyść zachowanie wobec potencjalnych klientów restauracji. Grecy zawsze zachęcali, by skorzystać z ich oferty i to jest naturalne. Ale w ciągu naszego pobytu zostaliśmy kilkakrotnie naciągnięci, by nie powiedzieć oszukani przez obsługę. Wygląda to mniej więcej tak: obok dużej tablicy z wymalowaną nazwą i ceną drinka lub potrawy (w zależności od pory dnia) stoi zachęcacz, który zaprasza klientów do środka restauracji. Za pierwszym razem mało czujni daliśmy się nabrać, na te podchody. Był wieczór, byliśmy potwornie zmęczeni dodatkowym bardzo długim spacerem i każdy z nas marzył, by po prostu usiąść. Skorzystaliśmy z takiego zaproszenia. Zamówiliśmy sok, kawę, wino i piwo. Każdy z nas myślał o szklance lub kieliszku wybranego napoju. Moja czujna przyjaciółka dostała karafkę wina – trzykrotnie prosiła kelnera, by dostać jeden kieliszek, kolega, zamiast szklanki dostał wiadro piwa (i odpowiednią cenę na rachunku), a ja dostałam wynik wolnej interpretacji soku, czyli mix świeżych owoców z lodem, a sądząc po cenie  owoce były  z rajskiego drzewa. Stan osłupienia przy płaceniu rachunku spowodował u nas nieustanną czujność i gotowość do rejterady, kiedy tylko kelner pojawia się z czymś nad wyraz podejrzanym, czyli odbiegającym od znanego standardu. Dlatego mimo informacji na tablicach, mimo zapewnień zachęcacza, trzeba sprawdzać ceny w menu i koniecznie interweniować w razie próby naciągnięcia. Różnice są spore i mogą być bolesne. Kilka dni po pierwszej lekcji, na rodyjskiej starówce szukaliśmy kawy w rozsądnej cenie i ładnym miejscu. W końcu w jednej z kawiarenek zapytany o cenę zapraszający pan, powiedział, że trzy euro za frappe.
Usiedliśmy. Po chwili podbiegł pan kelner, by przyjąć zamówienie. I kiedy pojawił się z naszymi kawami, wyjątkowo obfitymi, z lodami, bitą śmietaną zamiast kawowej piany i zupełnie nie przypominającymi tego, co nam codziennie podawano w innych miejscach,  zareagowaliśmy natychmiast. Zapytany o cenę tego, co nam przyniósł, pan kelner (który nagle wyglądał , jakby do trzech nie umiał zliczyć) zrobił zdziwioną minę i oznajmił, że to kosztuje prawie trzy razy więcej. Potem, widząc nasze wzburzenie i chęć opuszczenia lokalu przeprosił i poprosił, byśmy wypili to, co nam podał. Ale przeżycie było mało sympatyczne, a przygotowana kawa diabelnie kaloryczna i słodka. Nie pisałabym o tym, gdyby nie fakt, że podobne historie przeżyłam w czasie tego pobytu kilka razy. Zawsze w miejscach obleganych przez cudzoziemców. Trudno oprzeć się wrażeniu, że coś  się zmieniło w stosunku Greków do turystów.
I na koniec jeszcze jedna refleksja odbiorcy turystycznej oferty. Tym razem, o tym co przez lata się nie zmieniło. Nadal w większości tawern i lokali nie ma menu w języku polskim. Dwadzieścia lat temu nie dziwiło, dziś nie mogę uwierzyć, że choć Polacy najtłumniej odwiedzają greckie Rodos (świeże dane od przewodniczki), w żadnym lokalu nie widziałam menu po polsku, a szukałam wszędzie tam, gdzie leżały menu w obcych językach. Na zdjęciu przykład. Widać kilka, ale pod ostatnim leżały kolejne inne. Było razem kilkanaście wersji, Bez polskiej.
Zachęcaczom, którzy wobec polskich turystów stosują różne techniki, od „dzień dobry”, po wykrzykiwanie nazwisk polskiej reprezentacji w piłkę nożną rzednie mina, kiedy pokazuję ten fakt. A potem mówię, że skoro nie ma po polsku, to znaczy, że mnie tu nie chcą obsługiwać. I co z tego, że Milik, i że Lewandowski? - pytam. Menu zrób po polsku, to ja przyjdę do was.
Przyszło mi dzisiaj do głowy, że z Grekami jest jak z rozpuszczonym jedynakiem. Dostali tyle od życia – przepiękna krainę, cudne widoki, klimat, kulturę, możliwości inwestycyjne, zainteresowanie turystów z całej Europy oraz bonus w postaci zagrożenia terroryzmem w Turcji, Egipcie i Tunezji, że stracili  poczucie rzeczywistości i chyba, jak mały chłopiec, myślą że to właśnie im się należy, bo są pępkiem świata.
Okropnie wkurzające.
Na szczęście umiem szybko zapominać przykrości i na zawsze pamiętać piękne przeżycia.
A tych w Grecji nigdy nie brakuje.


Czytaj więcej »

Sprostowanie czyli kapitulacja

13:42

Po moich ostatnich wpisach wśród znajomych mi Czytelników pojawiło się bardzo niebezpieczne przekonanie, że :
a)      mam zepsute wakacje, bo narzekam;
b)      nie umiem podjąć decyzji o zmianie hotelu, w sytuacji kiedy w moim jest jakiś problem – czytaj spać nie dają;
c)       na życiowej drodze zgubiłam romantyczną duszę i zamiast iść na spacer brzegiem morza, to ja siedzę i jojczę.
Otóż oświadczam, że nie siedzę, nie jojczę a wakacje mam bardzo udane. Wszystkie moje uwagi na temat tego,  co mnie tutaj spotyka wynikają z chęci podzielenia się przygodami, które mi się przydarzają i które  są po prostu nieodzownym elementem każdego wyjazdu oraz loterii, jaką jest życie. Wakacji zepsuć sobie nie dam, bo jestem oćwiczona przez życie i wiem, co w nim najcenniejsze i jak to chronić.
Dlatego między innymi nie walczę z wiatrakami i nie kopię się z koniem. Z tego powodu następny post o moich greckich zachwytach wstawię  w Poznaniu po powrocie, bo nie po to robię piękne zdjęcia, jako dokumentację, by potem nie móc ich załączyć. Grecki Internet działa według modelu greckiego – czyli jest drogi i raczej niedostępny, a polski z telefonu jest całkiem do bani. W poprzednim poście planowałam załączenie kilku zdjęć obrazujących moje komentarze. Wstawiłam jedno i udało się to po 50 minutach oczekiwania. Potem już poszłam na plażę, by moi przyjaciele i mąż nie zapomnieli, jak wyglądam. Pozostałe zdjęcia do tamtego postu uzupełnię w domu.
W końcu jestem na urlopie. I w dodatku w Grecji! A tu każdego dnia i w każdym miejscu słychać „siga, siga”, czyli w wolnym tłumaczeniu: odpuść sobie.

No to odpuszczam.
I wracam na leżak.
Czytaj więcej »

Pyrrusowe zwycięstwo

07:26

Karteczkę „ tomorrow change room” przyniosła mi sprzątaczka już w trzecim dniu wojny o pokój z dostępem do spania. W moim pokoju było co prawda łóżko z wygodnym materacem, więc czynność była przewidziana, ale dyskoteka hotelowa wypełniała przestrzeń skutecznie uniemożliwiając wszelkie próby czytania, zasypiania, skupienia myśli na czymkolwiek innym, niż miarowe potrząsanie kuprem. Pierwszego dnia grali na żywo. Czyli siedział człowiek-orkiestra, grał i śpiewał. I nawet mi się podobało, bo śpiewał piosenki, które znam i lubię, w dodatku w wersjach, które były rozpoznawalne. Kilka osób odważnie tańczyło, co widziałam z mojego balkonu. Ale następnego wieczoru wtargnął na jego miejsce didżej i zaczęła się łomotanina. Miałam wrażenie, że runą mury i wcale nie będą to żadne metaforyczne, tylko najprawdziwsze grecko-hotelowe. Hotelowe przetrwały, ale moja ugodowość legła w gruzach. Rano poprosiłam o zamianę pokoju na taki ze spaniem.
- Oj! To bardzo trudne, bo mamy pełno gości! – odpowiedziała przemiła pani z recepcji. Ale mam dla Państwa propozycję dopłaty do innego pokoju, który jest super i będziecie Państwo bardzo zadowoleni. Proszę sobie obejrzeć nowy pokój – i pani dała nam klucz.
Poszliśmy całą grupą. Pokój znajdował się  w cichym zakątku i wyposażony był w ładniejsze mebelki. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie fakt, że ewentualna niemała dopłata pojawiła nam się jako ewidentna forma naciągnięcia marudnych turystów.
A więc wojna! – pomyślałam i podziękowaliśmy Pani za tę ofertę, prosząc o zamianę na mniej kosztowną. Bo my chcielibyśmy w hotelu spać, czytać i rozmawiać oraz słyszeć swoje myśli. Pani pokiwała głowa ze zrozumieniem, ale nie miała żadnej propozycji. Wieczorem w naszych pokojach znaleźliśmy małą buteleczkę wina. Tymczasem armia ludzi codziennie przyjeżdżała i wyjeżdżała z hotelu (także tych mających pokoje od cichego zaplecza), a wieczorny łomot umilał życie gościom.
Następnego dnia wyraziłam swoje oburzenie wobec rezydentki, która włączyła się tę wojnę. Warczałam w obronie mojego świętego prawa do spokoju w nocy, a moi zacni przyjaciele i mąż wspierali mnie w walce. Kiedy po wielu utarczkach oparło się  o menadżera hotelu I padło pytanie, czy nikt w recepcji nie umie wyczytać podstawowych potrzeb z daty urodzenia gości i zwyczajnego rozpoznania preferencji bywalców dyskotek i tych co to już ich nie lubią, okazało się, że jednak można. I doczekałam się karteczki. I zamiany.
W tej sytuacji postanowiłam zaoszczędzone pieniądze wydać niefrasobliwie na luksusową plażę, bo Onassisa nie spotkałam, a leżenie na skałach w charakterze syrenki, to też nie moja specjalność.
Dziś na bogato – stwierdziła moja przyjaciółka i zgodnie wyłożyliśmy swoje odwłoki na ratanowych leżakach w malowniczej zatoczce „Santa marina” uiszczając uprzednio wysoką opłatę za ten luksus.
Dzień zapowiadał się pięknie, bo greckie słońce, zielononiebieska toń, lazur nieba obiecywały wakacyjne rozkosze. Ta zatoczka to prawie w całości restauracja, którą przepięknie wkomponowano w krajobraz. Zadbano o wszystkie szczegóły. Od naturalnych materiałów, z których wykonano wyposażenie restauracji i plaży(drewno, rattan, len, dziergane parasole słoneczne, wiklina i wszystko w kolorach ziemi), przez wykorzystanie przestrzeni, czyli roślinności, po dobór kadry – sami młodzi i piękni ludzie, ubrani na czarno, choć stroje mieli bardzo różne. Żadnej kakofonii barw, żadnego plastiku, żadnej tandety. Wszystko bardzo eleganckie. Obsługa uprzedzająco miła i uważna. Do południa było miło, bo muzyczka szmerała w tle, szumiał wiatr i tylko czasem wrona rozdarła się mało elegancko.
A o 12 za pulpitem sterowniczym stanął pan didżej. I z minuty na minutę  robiło się mniej fajnie. O drugiej miałam problem, by zrozumieć, co do mnie mówi mąż z sąsiedniego leżaka. O trzeciej nerwowo szukałam miejsca na plaży, na którym ryk głośników z rąbanką nie dopadałby moich uszu. O czwartej z obłędem w oczach próbowałam wypłynąć na pełne morze, bo nawet ryby pouciekały. Tymczasem tłum na plaży gęstniał, a średnia wieku wynosiła jakieś 25 lat. Kiedy przyjrzałam się reakcjom tych ludzi, zauważyłam, że prawie każdy leży spokojnie na swoim leżaku, pilnie śledzi ekran smartfona i miarowo grzebie kopytkiem w piachu,
lub kołysze dzieciątko w takt dyskotekowej nawalanki. Dzieciątko najczęściej się drze, ale i tak nie ma szans z efektami pracy didżeja.
Mąż miał na uszach pancerne słuchawki i słuchał audiobooka. Wyraźnie nic go nie ruszało. Tylko ja miałam znowu problem. Kiedy zwierzyłam się z moich odczuć przyjaciółce, skwitowała moje rozterki i wkurzenie stwierdzeniem, że robi się ze mnie sekutnica (swarliwa, nieznośna baba).
Obawiam się, że w jej stwierdzeniu, tylko forma czasownika jest błędna. To już nie czas teraźniejszy, tylko ja jestem zołzowatą małpą. Przyjmuję to z trudem, bo nikt nie lubi być postrzegany jako niefajna zgaga. Ale kiedy powiedziałam, że naruszanie mojego prawa do względnej ciszy, jest tak samo obrzydliwe, jak zatruwanie powietrza, którym oddychamy lub niszczenie środowiska w którym żyjemy, przyznała mi rację. W Polsce walczymy o normy odorowe, by móc walczyć z sąsiadem palącym śmieci. Hałas zabija równie skutecznie i wszystko jedno z jakiego jest źródła.
Próba  przeżycia urlopu w Grecji uświadomiła mi, że każdy obszar wspólnej przestrzeni musi być jednak jakoś monitorowany.
Inaczej się chyba nie da.
Tylko normy unijne!

I wojna o ich przestrzeganie!
Czytaj więcej »

Kryzys grecki

02:12

Dwadzieścia lat temu odkryłam Grecję i jej zbawienny wpływ na moje skołatane nerwy. Próbowałam stosować zamienniki, ale mimo wielu prób greckie wakacje zawsze najlepiej mi służyły, a zastosowana terapia ozdrowieńcza starczała na dłużej. Pewnie dlatego, że gdy przewodnik opowiada o historii zwiedzanych miejsc, to rozumiem, co do mnie, mówi – czyli rozpoznaję bohaterów opowieści, pamiętam niektóre historie (szczególnie te z mitologii) i generalnie czuję się bezpiecznie, bo mam poczucie wspólnoty. W końcu kultura basenu Morza Śródziemnego dotarła do mojego północnego kraju w dużo większym stopniu niż np. wpływy egipskie, tajlandzkie czy choćby tureckie. A przynajmniej tak było, kiedy ja dorastałam.
Moja pełna akceptacja dla wszystkiego co greckie (od sałatki, przez muzykę, mitologię po krajobrazy, temperaturę i klimat) powoduje podczas wybierania oferty wakacyjnej pewną ociężałość umysłową. Otóż zachowuję się trochę tak, jak absolutnie zakochana kobieta, której fale endorfin, serotoniny i Bóg wie jeszcze czego zalewają ośrodki mózgowe odpowiedzialne za trzeźwy osąd  i mądre decyzje. No i potem, kiedy przychodzi w bolesny sposób skonfrontować opis oferty z rzeczywistością, mam kryzys grecki, co oczywiście jest rozwojowe, bo pozwala na przepracowanie, wnikliwą analizę własnych dysfunkcji umysłowych, mocne postanowienie poprawy (to wszystko nic trudnego, robiłam to nie raz!) i po jakichś piętnastu minutach powrót do stanu absolutnego zachwytu, bo miłość jest ślepa i głucha. Szczególnie ta dozgonna i aż po grób.
Ze wszystkich hoteli, w których w życiu byłam najsłabiej wypadały hotele greckie. Ale też muszę się przyznać, że nigdy nie chciałam przyjąć do wiadomości, że to nie tyle hotele greckie są przyczyną , co jednak segregacja gości – na tych bardziej i mniej euro-rozrzutnych. Wypierałam ten fakt, jak każda zakochana kobieta. Zawsze szukałam okazji, by połączyć swoje marzenia o greckich wakacjach z propozycją rozsądnej za nie zapłaty. I zawsze jadę z przekonaniem, że tym razem na pewno właśnie tak udało mi się wybrać. I niestety zawsze mam przygody.
W tegorocznej ofercie zwróciłam uwagę na opinie o hotelu, jego położenie, standardzie  i jedzeniu. Nie wzięłam pod uwagę, że może zabraknąć ….morza i Internetu. Morze miało być czterysta metrów od hotelu. No i jest. Tylko bez możliwości dojścia. Bo na długości kilkuset metrów nadbrzeża znajdują się przemysłowe zakłady. Są za to płoty. Za płotami najpierw złomowisko, potem jakaś mini rafineria lub coś podobnego, potem chyba jednostka wojskowa. A jedyna maleńka skalista zatoczka znajdująca się w okolicy została zajęta przez restauratora, który z tego maleńkiego malowniczego miejsca zrobił cacko i kasuje za każde wejście na ten teren , jak za zboże. Miejsce jest romantyczne i dopracowane pod każdym względem, tylko teraz muszę znaleźć swojego Onassisa, co mi sfinansuje codzienne wizyty w tej restauracji z leżakami, bo bez tego rozwiązania z torbami puszczę rodzinę i zostawię po sobie długi. No i piękne foty na FB.
Kryzys w świecie, Europie i Grecji spowodował także wśród lokalnej społeczności większą determinację w walce o każde euro. Bo Grecy mają kryzys chyba większy niż ja. Zarabiają o wiele mniej niż kilka lat temu (np. dobry kelner w dobrej restauracji na Starym Mieście w Rodos zarabiał ok. 1500 euro miesięcznie przez cały rok; teraz praca jest tylko w sezonie i ten sam kelner, w tej samej restauracji dziś zarabia ok. 600 -800 euro) Opowiadała nam przewodniczka, że Grecy nauczyli się już, z tym żyć, że na kontynencie jest niespokojnie, ale na wyspach walczą o  pieniądz, który  przychodzi tylko w sezonie. I odkładają na zimę.
No i chyba dlatego w moim hotelu za każdą minutę Internetu trzeba płacić (cena za 15 minut to 5 euro). Przyzwyczaiłam się w Polsce do powszechnego dostępu do sieci i nie przygotowałam się na okoliczność drenażu kieszeni z tytułu pisania bloga, wklejania zdjęć i ewentualnej korespondencji mailowej ze stęsknioną rodziną. Poza tym  dostaliśmy pokoje z dostępem do dyskoteki. Co wieczór, do późnych godzin nocnych słucham rąbanki ogólnoświatowej. Słucham to nie jest dobre słowo, bo ta łomotanina nie ma nic wspólnego z muzyką, tylko jest miarowym łupaniem. Łupie w murach, w zębach, w kościach, w mózgu. Bez tekstu, bez myśli i broń Panie Boże, żeby tam jakaś melodia była. Jeno łomot wszechobecny. Już bym chyba nawet ze względów poznawczych wolała disco-polo, bo przynajmniej mogłabym podziwiać inwencję nie-twórczą rzeźników od nie-poezji. Zawsze to coś bardziej bliskiego.
Tak więc przez pierwsze kilka dni prowadziłam intensywne poszukiwania morza nad morzem, Internetu w dostępnych urządzeniach (tu jak widać pierwszą bitwę wygrałam), oraz wojnę o pokój.
Taki bez dyskoteki, bo ten czas mi już minął.
Ale gdy rano budzi mnie greckie niebo, to wszystko i tak pięknieje.

Bo w Grecji mimo kryzysów jest tak, jak na tym cudnym zdjęciu, które zrobiłam wczoraj.
Czytaj więcej »

W taką piękną niedzielę…

13:34
Są takie niedziele, że aż dech zapiera. Od rana do samego wieczora piękna pogoda, życzliwi ludzie, milczący politycy ( bo ich wyłączyłam), nieistniejący Facebook. W ogrodzie ptaki śpiewają, leżak w czerwcowym półcieniu, żadnego wiatru i obfitość zieleni. W dodatku obowiązki rodzinne towarzysko–gastronomiczne odbyłam wczoraj, więc dzisiaj mam wolne i nic nie „powinnam”.
No „cud-mniód-malina” po prostu.
Takie niedziele są….rzadko. W naszym klimacie chyba rzadziej, niż rzadko. A w mojej sytuacji zdarzają się raz na kilka lat. Bo albo wieje, albo leje, albo jest robota. Nie żebym narzekała, ale tak mam i już. Na robotę zresztą mogę liczyć najbardziej, bo nadal wygrywam wszystkie konkursy pod hasłem „zagospodaruj się sam”.
No i jak taka niedziela przyjdzie, to aż wstyd się przyznać, że człowiek z tego raju jedzie w świat. A przecież jak mus, to mus. Lecieć trzeba, świata kawałek zobaczyć, stare kości w piachu i ciepłych morzach wygrzać, by móc co wspominać, jak sił na podróżowanie zabraknie.
Przed tym wylotem jak zwykle niepokój. Tu też mam mistrzostwo w projektowaniu możliwych przypadków losowych, tym bardziej, że moje życie podróżnicze jest bogate w wyjazdy i przygody, a odwrotnie proporcjonalnie do potrzeb. Bo ja najbardziej lubię siebie siedzącą i czytającą, ale już dawno się przekonałam, że realizacja tego co lubię, jest trudna. Więc zgodnie z dewizą, że „szczęście leży nie w posiadaniu tego, czego chcemy, ale w chceniu tego, co już posiadamy” zadbałam, by w pasji podróżowania mojego małżonka wynegocjować obszar wspólnych zainteresowań. Czyli podróż do miejsc od dawna uznanych, za sprzyjające rozwojowi człowieka. I może w związku z tym kiedyś napiszą o mnie w encyklopedii „JCB – gatunek zagrożony wyginięciem. W czerwcu pokonuje ogromne odległości i występuje w basenie Morza Śródziemnego najczęściej na greckich wyspach, gdzie w wyniku głębokich przemyśleń(pogłębiają się z wiekiem) naprawia swoje relacje ze sobą i swoim stadem”.

Walizki spakowane i jak żółwie caretta caretta dla rozrodu, tak my dla odnowy, przemieszczamy się tradycyjnie na ciepłe plaże
Na czytniku ok 70 książek, to sobie poczytam. Jadę w doborowym towarzystwie jednorękiego męża(bo usunęli mu wszystko to, co mu w marcu w bark wsadzili), okulawionego męża mojej przyjaciółki (bo ma starą kontuzję kolana, za to z nowym epizodem bólu) i z serdeczną przyjaciółką, która dopiero w drugim tygodniu otrzeźwieje i oderwie się od komputera, bo tyle ma roboty.
I nie jest to wcale zgrupowanie rehabilitacyjne, tylko tak się porobiło.
Łatwo nie będzie, ale wesoło na pewno.

Komputer zabieram, więc wpisy będą.
Czytaj więcej »

28 lat później

12:12

Myśli wieczorne na 4 czerwca.
Cały dzień próbuję i nie umiem sobie przypomnieć siebie tamtej. Jaka byłam, co myślałam? Tamte wybory – najważniejsze wydarzenie dla wielu Polaków z mojego pokolenia, taktowałam na pewno śmiertelnie poważnie. To pamiętam, bo po raz pierwszy w życiu głosowałam i czułam, że mój głos coś zmienia. To były zresztą pierwsze wybory, w których wzięłam udział, bo na poprzednie nikt porządny nie chodził. A i tak się zgadzało i zawsze były wygrane.
W mojej rodzinie 4 czerwca, to było wielkie święto, wielkie nadzieje i głębokie przekonanie, że to początek zmiany. Wtedy myślałam – wyczekiwanej i upragnionej. Dziś myślę – bardzo potrzebnej i bardzo trudnej. Wtedy myślałam – wymarzonej przez wszystkich. Dziś nie wiem, co myśleć. Wtedy nie myślałam o sobie i o nas po dwudziestu ośmiu latach. Jaka będę i czy będę. O sobie nie myślałam  głównie dlatego, że każdy trzydziestolatek jest w pewnym sensie upośledzony umysłowo i nie rozumie, że on też się zestarzeje. To znaczy przeczytał o tym procesie i zna zasady, ale skutecznie wypiera. Więc ja w 2017 to było jakieś science fiction. A Polska i Polacy? Wyobraźni nie starczało. Zresztą,  jak nie było mnie, to nas także. Za daleko. Poza tym, by sobie coś wyobrazić, trzeba wiedzieć dokąd się zmierza, co się chce. A my – zwyczajni Polacy, umęczeni komuną wiedzieliśmy tylko jedno, że mamy dość tego, co mamy. Gorzej być nie może, no to logiczne, że może być tylko lepiej. I ludzie głosowali. Nawet jeśli nie za, to na pewno przeciw.

I tak sobie myślę, że z tamtego czerwcowego głosowania do dziś zachowaliśmy kilka rzeczy. Po pierwsze kowbojskie maniery przy wyborach. Na plakatach promujących udział w tamtych wyborach była postać kowboja, która miała symbolizować siłę i pewność. Przekaz był czytelny i zadziałał. Umęczony komuną naród poszedł i wybrał. Ale kowboj i jego metody zostały w głowach. I po wielu latach wolności ciągle lepiej nam wychodzi strzelanina, niż mozolna współpraca. Szczególnie widać to w sejmie ( bo to medialny przekaz), ale przecież łupanina i wyrzynanie wroga odchodzi na wszystkich szczeblach władzy.
Zostało nam także głosowanie przeciw. Programów partii właściwie nie ma, więc trudno je oceniać. Głosujemy po sympatii lub antypatii. Nie wybieramy mądrzejszych, tylko znanych. Lub tych, co nam obiecają więcej. Tylko że wtedy byliśmy biedni i umęczeni, a w tej biedzie podobni do siebie. A teraz jesteśmy bardzo różni, przybyło nam pieniędzy, jeździmy dobrymi samochodami, żyjemy w o niebo lepszych warunkach i czasem myślę, że tylko bieda umysłowa nam została. Dlatego frekwencja wyborcza niska, a populiści i krzykacze wygrywają.

Jednej rzeczy na pewno wtedy nie przewidziałam. Nie wiedziałam,  że wolność jest jak narkotyk. Potrafi uzależnić. Człowiek się do niej szybko przyzwyczaja i żyć bez niej nie umie. I teraz, kiedy wracają próby cenzurowania, (nie)dobra zmiana wymiata mądrych ludzi i decydujące stanowiska powierza się partyjnym żołnierzom, którzy podejmują kretyńskie decyzje niszczące  osiągnięcia poprzedników, to boli.
Ale musi boleć, żeby głowa zaczęła myśleć.
Bez wcześniejszego bólu, 4 czerwca 1989 byśmy nie wygrali.
Teraz musi boleć, by historia mogła się powtórzyć.
Amen
Czytaj więcej »

Abdykowałam...

07:38

... czyli przedwcześnie zrezygnowałam,  jako panująca monarchini z tronu i zrzekłam  się przysługujących mi z tego tytułu praw.
A mówiąc poważnie oficjalnie zamknęłam swoją dwudziestoletnią walkę ze śmieciami i przestaję o sobie myśleć, jako o Królowej Śmieciowej. Od kilku lat byłam już bez królestwa, bo z różnych przyczyn Fundacja „Pro terra” , którą zarządzałam musiała opuścić siedzibę przy ulicy Krańcowej w Remondisie. Wtedy skończyła się moja odpadowa edukacja, pokazująca zainteresowanym, jak wygląda w praktyce proces uratowania Ziemi przed górą odpadów codziennie wytwarzanych przez nas. Nie ukrywam, że było to prawdziwe wyzwanie i w czasie tej pracy bardzo wiele się dowiedziałam o tzw. przeciętnym Polaku. Głównie poznałam jego stosunek do zmian nawyków oraz opór wobec nowych porządków, zmuszających każdego obywatela do stosowania pewnych reguł. Trudno oprzeć się wrażeniu po tych dwudziestu latach wojny o porządek, że jako społeczeństwo uczymy się z trudem, a zdobytą wiedzę stosujemy z niechęcią.
Oddanie berła młodszym planowałam już od dłuższego czasu. Ale niedawno uświadomiłam sobie, że czas mojego wycofania z liderowania organizacji działającej na rzecz edukacji ekologicznej zbiegł się z pierwszymi efektami zmian wprowadzanych przez ekipę Pani Premier Szydło. I wszystkie moje rozterki i negatywne doświadczenia wzmocnił Minister Ochrony Środowiska, który zapisze się chyba w historii naszego kraju, jako najskuteczniejszy niszczyciel, tego co jeszcze udało się ochronić. Wycinane wszędzie drzewa, niszczenie Białowieży to przykłady, które mówią same za siebie. Mówią do tych, co są przejęci stanem środowiska i do tych, którzy uznają wszelkie działania ekologów za niepotrzebne zawracanie głowy, bo przyroda się obroni, a człowiek ma prawo. Do obu tych grup płyną z tych widoków różne komunikaty. To co dla pierwszych jest obrazem grozy, drudzy odbierają jako dowód, że można a nawet trzeba, bo przecież Minister się zna. Nie wiem, jak teraz nauczyciele maja uczyć postaw proekologicznych, jeśli przykład z góry jest taki, jaki jest. To trochę tak, jakby ksiądz przy ołtarzu nauczał o konieczności zachowania czystości i wstrzemięźliwości, trzymając za ręce swoje dzieci. No ale jest to obowiązujący model przekazu stosowany konsekwentnie od dwóch lat przez członków panującego rządu i nadzieja tylko w nowych wyborach, bo na opamiętanie już nie liczę.
Oddanie berła i korony, ma też trochę związek z nowymi wyzwaniami, które się pojawiły  w moim życiu. Z całą mocą zamierzam zaangażować się w zmianę przekonań o wieku dojrzałym oraz w stworzenie społecznego zaplecza dla aktywności osób 50+, czyli do plus nieskończoności. Tu jest dopiero pole niezaorane! W głowach mamy albo obraz kobiety jako babci, najszczęśliwszej, kiedy może odchować wnuki, albo dziadka, który w kontakcie wnukami odkrywa to, czego nie dał swoim dzieciom. I nawet jeśli niektórym ludziom z tym dobrze, to znam cała rzesze tych, co wnuków nie mają, albo wyjechały, albo prokreacja nie była jedynym celem ich życia. Adresy i kontakty podaję na prywatne adresy. Ale zapewniam - to są świetni fachowcy, zdolni, z wolą i chęcią działania, tylko trzeba zacząć myśleć, jak uruchomić te zasoby i dobra narodowe. W tym celu muszę się podszkolić, więc zapisałam się na studia podyplomowe dla osób 50+ , by zdobyć odpowiednie kompetencje dla skutecznego działania. Edukację zaczynam w lipcu , a do końca przyszłego roku powinnam posiąść potrzebne umiejętności i opanować narzędzia, które wykorzystam w swojej działalności. Walkę o prawa do rozwoju w wieku dojrzałym już prowadzę. Wczoraj złożyłam kolejny wniosek do Poznańskiego Budżetu Obywatelskiego 2018 o realizację „Odnowy- nowoczesnego miejsca spotkań i rozwoju seniorów”.
Pełną koncepcję można znaleźć tu http://mrs.poznan.pl/wp-content/uploads/2017/05/ODnowa-1.pdf .

Zachęcam do lektury i współpracy na rzecz tego projektu. Wierzę, że powstanie  „miejsce dla którego współczesny senior ma powód by wstać z kanapy i działać”. To znakomite określenia pożyczyłam od Wojtka Biedaka, wieloletniego wiceprezesa Radia Merkury. Ono w pełni oddaje idee naszego pomysłu.  Bardzo potrzebujemy takich miejsc. Tym bardziej, że jest ich jak na lekarstwo, a potencjalnych odbiorców bardzo wielu.
Tymczasem jako świeżo abdykowana królowa śmieciowa bez korony i królestwa pozwalam sobie zachować dozgonny honorowy tytuł damy śmieciowej (żeński odpowiednik rycerza!), która walczy z lenistwem i bezmyślnością. Zapewniam, w przypadkach skrajnych wcale nie zachowam się jak dama.

Bo wyżynanie drzew, rozwalanie śmieci i nieszanowanie przyrody jest głupotą.
A tę trzeba tępić! U każdego.
Nawet u Ministra!
Czytaj więcej »