Miejsca wspólne

14:00
W czasie, kiedy Polskę rozświetlał łańcuch światła i odbywały się narodowe spacery w słusznej sprawie, ja odwiedzałam rodzinne strony mojego Męża, czyli podkarpackie. Dla mnie – rodowitej poznanianki,  te wyprawy to zawsze bardzo pouczające doświadczenie. Na szczęście w odwiedzanych domach spotykałam podobnie myślących, więc  w nabożnym skupieniu oglądaliśmy relacje z wieczornych spacerów ludu polskiego i z nikim nie musiałam się zetrzeć na poglądy i racje. Ale i tak udało mi się wywołać poruszenie i doprowadzić krewnych mojego męża do śmiechu, kiedy…. przyznałam się, że chodzę do szkoły. Najpierw był chichot, potem pytanie  - TY??? A później kilka jednocześnie
A po co?
A co ci to da?
W tym wieku?
I na koniec obowiązkowe – Chce ci się?

 
I to niedowierzanie wypisane na twarzy oraz spojrzenie pytającego przepełnione pobłażliwością i współczuciem. Bo, jak wiadomo, chodzenie do szkoły to dopust boży, udręka i tylko potłuczeni chodzą, bo mądrzy już nie muszą. Wiem to od lat, bo w niejednym polskim domu byłam, z niejednego pieca chleb jadłam. Dlatego nie dziwi mnie wcale reakcja mieszkańców Podkarpacia. Z pewnością w Poznaniu nie byłoby inaczej. Polski system edukacyjny tak skutecznie zabija potrzebę rozwoju, że przez wiele kolejnych pokoleń tego nie odczarujemy. Ale to nie znaczy, że mamy rezygnować. Dlatego potrzebę edukacji i rozwoju głoszę wszędzie, a potrzebę rozwoju seniorów tym bardziej. Tyle, że w tym przypadku opór zdecydowanie większy.
Do grupy seniorów uczestniczących w Podyplomowych Studiach Senioralnych - Dziennikarstwo Obywatelskie, organizowanych przez Wyższą Szkołę Umiejętności Społecznych w Poznaniu trafiłam absolutnie przez przypadek. Potem, gdy już wiedziałam więcej o tym pomyśle, namawiałam innych starszaków, ale bezskutecznie. Inicjatywa studiów senioralnych ma charakter pilotażowy i uczestniczy w niej tylko kilka osób, mimo, że udział jest bezpłatny. Jestem pewna, że pora wakacyjna wzmocniła niechęć do rozwoju. Zajęcia rozpoczęły się w lipcu i przez kilkanaście dni zdobywałam nowe kompetencje w towarzystwie moich sześciu, równie mocno jak ja, zdeterminowanych kolegów. Średnia wieku w tej pierwszej w Polsce grupie studentów-seniorów jest słuszna, głowy siwe,  ale ciekawe świata.
Udział w tym projekcie daje mi wiele okazji do refleksji.
Po pierwsze pozytywne zaskoczenie bardzo poważnym traktowaniem grupy i projektu przez realizatorów. Bałam, że na zajęcia do seniorów pójdą przypadkowi prowadzący. Niestety mam takie doświadczenia z innymi formami szkoleniowymi organizowanym dla seniorów. Pisałam o tym na swoim blogu. Nic takiego nas nie spotkało. Zajęcia z naszą grupą prowadzą naprawdę świetnie przygotowani fachowcy - prof. Michał Iwaszkiewicz, dr Jolanta Hajdasz, dr Marcin Hermanowski, red. Andrzej Piechocki. Mają wiedzę i ogromne doświadczenie zawodowe, a ono powoduje, że kilka godzin zajęć przelatuje niepostrzeżenie. Mała grupa słuchaczy to także walor, bo ułatwia obustronny kontakt. I jest jeszcze jedna rzecz, której już chyba, gdzie indziej nie uświadczysz – nieskrywana ciekawość odbiorców w połączeniu z otwartością prowadzących. Nikt nic nie musi. Wszyscy chcą. Czy można chcieć więcej? 
Na pytanie „ale po co ci to?” odpowiadam, żeby lepiej rozumieć świat i ludzi. Świat, zjawiska społeczne tłumaczą, objaśniają mądrzejsi ode mnie. Tłumaczą, często mimochodem, rzeczy które mnie dziwią, irytują, których doświadczam. Po zajęciach z „Polskiego systemu medialnego” zrozumiałam wiele zjawisk dotyczących rzeczywistości w której żyję, na lektoracie mediów ćwiczę swój warsztat (naprawdę w bólu i mitrędze). Ćwiczę głowę, pióro, samodyscyplinę – same korzyści. To wszystko wpływa na poczucie własnej wartości, a w konsekwencji na jakość życia. No to chyba jest po co?
A prócz tego jest jeszcze jedna wartość. Siedzimy w tej klasie wszyscy prawie z jednego pokolenia. Na przykładzie tej małej grupy można by pokazać mapę polskich podziałów politycznych, bo reprezentujemy bardzo różne poglądy. Od skrajnej prawicy, po skrajną lewicę. Łączą nas tylko wspólne książki, piosenki, seriale i wspomnienia z PRL-u. Oczywistym jest fakt, że próby dyskusji o mediach (a więc także o władzy, wpływach  i polityce) kończą się często burzą z ogniem w oczach. Ale potem trzeba znowu wejść do sali i w praktyce stosować „poszanowanie cudzych poglądów”. Łatwo nie jest, ale jak trzeba, to można.

A trzeba!
Po lipcowych spacerach jestem pełna nadziei, że zbliża się czas, kiedy będziemy musieli zacząć zakopywać rowy. W tym celu będziemy potrzebowali miejsc wspólnych. Stały się nimi place, gdzie przychodzimy, by razem być. Mogą to być szkoły. Pewnie mogą także inne miejsca.
Ważne, by w nich otwierać głowy.
Wiek, w tym przypadku nie ma żadnego znaczenia.
Ja już ćwiczę!
Czytaj więcej »

Tajemniczy ogród

11:21
Na początku lipca mój Mąż pojechał po kwiaty. Kwiaty były dla mnie z okazji urodzin. Ponieważ urodziny okrągłe, to bukiet musiał być znaczny, dlatego trzeba było jechać na giełdę, bo niestety w pewnym wieku wielkie bukiety odzwierciedlające liczbę lat, dostępne są tylko w hurcie. Na giełdzie kwiatowej są same okazje i w związku z tym oprócz rzeczonego bukietu  Mąż dowiózł kilkadziesiąt sadzonek do ogrodu. Był starzec (kto wymyślił tę nazwę?), była lawenda, były jakieś małe białe i okazyjne pelargonie. Wyniósł to wszystko z samochodu, rozstawił doniczki po ogrodzie, bym zrozumiała koncepcję wzbogacenia rabatek i bardzo z siebie zadowolony oddalił się na kawę, pozostawiając mnie z refleksją, że nigdy za nim nie nadążę w gromadzeniu dóbr ogrodowych oraz wewnętrznym pytaniem, „ciekawe kiedy to wsadzi”?
Spodziewaliśmy się gości, więc rycie w ziemi w ciągu najbliższych kilku dni nie wchodziło w rachubę.
Wróciłam do swoich zajęć, a rozstawione doniczki i korytka z sadzonkami zostały tam, gdzie je postawił. Na kilka dni zostały. Nawet dobrze wyglądały, a wchodzący na urodzinowe przyjęcia goście zwracali uwagę na piękny kolor kwiatów i rozumieli, że obserwują proces rozwoju urody ogrodu.
Przez nasz dom przewinęło się przez jeden weekend kilkadziesiąt osób. Ludzie pojedli, popili, obdarowali mnie prezentami, dobrym słowem, podziwiali nasz ogród i poszli. Nie było żadnych ekscesów ani nieobyczajnych zachowań. No może poza jednym, ale nie związanym z tą historią. Otóż koleżanki przygotowały mi własnoręcznie okazjonalną laurkę z moimi licznym skopiowanymi zdjęciami, z której wynika niezbicie, że ja po pierwsze żyję już chyba tysiąc lat (nieobyczajne jest posiadanie takich starych zdjęć!), po drugie na wszystkich albo tańcuję, albo piję alkohol (ja chyba żyłam w jakimś innym nieustannie rozweselanym kraju!), po trzecie, na wszystkich zdjęciach moje koleżanki wyglądają dobrze, a ja mogłabym lepiej, gdybym wiedziała, że po latach mi to wywloką na światło dzienne. Oczywiście nieobyczajność tego prezentu objawiła się po wyjściu gości, bo dopiero potem mogłam się spokojnie przyjrzeć laurce. W niedzielę wieczorem wszystkie kwiaty stały na swoich miejscach. Bukiet z róż w wazonie, okazyjne nabytki roślinne w doniczkach i korytkach dla sadzonek w ogrodzie koło ścieżki.

W poniedziałek też stały, bo jak mawiała moja babcia, ich czas jeszcze nie nadszedł.
We wtorek rano oczom naszym ukazał się obraz okrutnego spustoszenia. Wyglądało na to, że przez ogród przeszedł tajfun. Ale taki wybiórczy, bo zmarnował tylko okazyjne nabytki. Ustawione przez mojego męża doniczki z sadzonkami lawendy były poprzewracane we wszystkie strony, rośliny połamane, a niektóre sadzonki wyjęte z doniczek i odrzucone na kilkadziesiąt centymetrów. Na stanowisku małych białych wyglądało jeszcze gorzej, bo te umieszczone w korytku na trzydzieści sadzonek doznały gwałtu zbiorowego. Rośliny w środku pojemnika były wgniecione do samego dna, te na obrzeżach połamane, niektóre brutalnie wyszarpnięte na zewnątrz pojemnika, inne urwane leżały obok. Starce, poprzewracane podobnie jak lawenda, cierpiały w wymownym milczeniu i tylko okazyjna pelargonia stała spokojnie, bo ona już od początku była mało atrakcyjna, to nikt z oprawców się nad nią nie pastwił.
W innych częściach ogrodu znaleźliśmy inne ślady nocnej imprezy, ale widać było wyraźnie, że główny bal odbywał się przy furtce.
Staliśmy oboje nad tym obrazem ogrodowej nędzy i rozpaczy i w głowę zachodziliśmy, kto jest autorem tego zniszczenia. Komu łeb urwać? Gości wykluczyliśmy , bo wszyscy z nich to kulturalni ludzie i w wieku dojrzałym – czyli już (albo jeszcze!) nie bawią się w wywalanie zawartości doniczek i przewracanie kwiatków. Padło podejrzenie na Belkę, ale ona mogłaby tylko w jakimś celu zmarnować sadzonki (na przykład goniąc obcego kota przybłędę, który się zapomniał i przylazł na jej terytorium). Nie byłaby w tym szale tak metodycznie dokładna. Poza tym stała koło nas i widać było, że też myśli.
Zenek! Nikt inny! Tylko on! – powiedziałam głośno.
Zenek to lokalny osiedlowy kot, który ma dwadzieścia lat i rządzi Antoninkiem. Mieszka, gdzie chce, karmią go wszyscy (oprócz mnie). On odwdzięcza się lekceważącym stosunkiem do wszystkich i nikogo się nie boi. Potrafi po kociemu wrzasnąć na każdego, kto włazi mu w drogę. Przegania wszystkie psy. Ostatnio coraz częściej odwiedza nasz ogród, bo tu wiele jest miejsc ustronnych i ma blisko. W dodatku w głębokim poważaniu ma nasze połajanki i próby pozbycia się intruza.

Zenek? Może. – odparł mój Mąż –
- Ale tu widać jakąś radość niszczenia, a w Zenku żadnej radości. Sama czysta kocia obojętność. – dodałam nową wątpliwość.
- Zobaczę monitoring, powiedział Mąż i oddalił się od zmarnowanych rabatek do komputera. A ja zostałam z refleksją, że mój ogród robi się coraz bardziej tajemniczy. Na nic nie mam wpływu. Na kształt roślin, bo rosną bez opamiętania. Na ich dobór, bo nasz ogrodnik przychodzi rzadko i bez konsultacji. Przycina, wsadza, przesadza według sobie tylko znanego planu i pod naszą nieobecność. Na mieszkańców, bo kuna w dachu, wielka mysza w zasypanej gruzem starej piwniczce na węgiel, sroki-chuligany przeganiające inne ptaki, wszechobecne ślimaki, Zenek, który się wprowadził pod krzaki i Belka, która tego wszystkiego już nie ogarnia.

No i teraz jeszcze jakaś ogrodowa orgietka w krzakach przy ścieżce.
Już po godzinie przeglądania wiedzieliśmy, że nic z tego. O pierwszej w nocy coś skakało. Ale kamera nie łapała dokładnie i okazało się, że trzeba wołać fachowca od systemu , bo na co kamera , jak sprawcy nie widać?
Zrezygnowani wsadziliśmy resztki tego kwiatowego pogromu do ziemi i udaliśmy się na spacer z psem. To znaczy Belka nas wyprowadziła, bo dyskusja kto kogo prowadzi, jest w naszym przypadku bezprzedmiotowa.
Szliśmy jak zwykle, ustaloną przez Belkę trasą. Doszliśmy do domu sąsiada na rogu ulicy. Normalnie nie ma tam nic interesującego. Ale tego dnia Belka stała dłużej wciągając nosem wszystkie ważne komunikaty. Staliśmy na tyle  długo, że z krzaków za płotem wyszedł właściciel posesji i po raz pierwszy od niepamiętnych lat odezwał się ludzkim głosem:

- Nie widzieliście Państwo moich królików?
- Nie! A uciekły? – dopytał raczej z grzeczności Małżonek, znudzony obserwacją długotrwałego psiego wąchania?
- A kiedy? dodałam natychmiast, doznawszy olśnienia detektywistycznego?
- Nie wiem kiedy? Może dzisiaj, może wczoraj – odpowiedział Pan zza płotu
- To niech Pan przyjdzie do nas, pokażemy Panu, gdzie na pewno były. W nocy wyrąbały nam kwiatki na rabatki i dokonały rzezi na lawendzie, starcach i tych małych białych.
- O nie! To na pewno nie one! To grzeczne króliki!- odrzekł Pan i natychmiast bez pożegnania zaszył się w krzaki.

Wracałam ze spaceru uspokojona! Wizja harcowników – króliczych uciekinierów zdecydowanie przypadła mi do gustu. Jak nic pierwszy przystanek na drodze do wolności był w naszym ogrodzie. To dobrze!
Zawsze lepiej oglądać i sprzątać skutki radości z odzyskanej wolności, niż zwyczajną demolkę.
Nawet na rabatkach.
Czytaj więcej »

Wiwaty na raty

13:22
Weekend minął pod znakiem urodzin. Wiek osiągnęłam zacny, a okrągła rocznica nie pozwoliła przemilczeć i przeczekać tej okazji. Trudno! Trzeba było po męsku przyjąć to na klatę i zacząć się  przyzwyczajać do zmiany prefiksu. W związku z urodzinami miałam wiele pomysłów, jak zorganizować obchody, by spotkać jak najwięcej osób, które wniosły w moje przebogate życie istotny wkład i im za to podziękować.
I oczywiście prosić o jeszcze, bo zamierzam żyć długo i z ludźmi.
Pomysły były różne, a niektóre na pewno nie na naszą szerokość i długość geograficzną. Nawet nie będę ich opisywać, tak były niepasujące do obowiązujących standardów obchodów urodzin zwyczajnych ludzi. Poza tym głównym hamulcowym były jednak możliwości finansowe, więc na przykład pomysł zaproszenia wszystkich moich fajnych byłych uczniów, ich rodziców oraz ich partnerów i dziatek wiązał się z nakładami finansowymi tak dużymi, że postanowiłam jednak dożyć późnej starości bez długów poczynionych niefrasobliwie w momencie startu na drodze ku jeszcze bardziej dojrzałej dojrzałości. Pomysły ewentualnych obchodów konsultowałam z najbliższymi i od mniej więcej pół roku zauważyłam, że przestali nadążać za kolejnymi propozycjami i zmianami.
No i w końcu góra urodziła mysz. Grupę najbliższych zaprosiłam po prostu do domu. I pewnie nie wspominałabym tej galopady po możliwościach, gdyby nie życiowe odkrycie poczynione przy okazji. Podświadomie szukałam rozwiązań pozwalających mi świętować, a nie okazji do narobienia się.
Ale gość zaproszony, to gość nakarmiony. Taką dewizę wyssałam z mlekiem matki i nie ma zmiłuj, wzorce rodzinne są niezniszczalne. Stąd perspektywa goszczenia wielu miłych sercu osób wiązała się przede wszystkim z obecnością w kuchni. A to, mimo zabiegów mamusi, nie jest moje najbardziej umiłowane miejsce pobytu. Szczególnie w dniu urodzin. Poza tym mój kręgosłup wytrzymuje bez bólu czynności związane z przygotowaniem jajecznicy dla dwóch osób. A gości miało być znacznie więcej i to w dwóch turach, bo dom jednak ździebko mały na takie urodzinowe potrzeby.
I tu na scenę wkroczyła Krysia. Najbardziej niepozorna i skromna z dziewczyn, które znam. Poznałyśmy się na kursie pisania. Kiedyś była dziennikarką, a potem gdy były cięcia etatów, została bez pracy. Znajomy restaurator zaproponował jej pracę w kuchni, dopóki sobie czegoś innego nie znajdzie, bo zawsze interesowała się gotowaniem i kuchnią. W ten sposób  zaczęła nowy etap w życiu. Potem wyjechała na praktykę zawodową do luksusowej duńskiej restauracji, a teraz wróciła do Poznania i pracuje w restauracji. Na kursie pisania na każde zajęcia przynosiła dla wszystkich uczestników  coś pysznego do jedzenia. To był bardzo dobry kurs. Ja nie wiem, w jaki sposób on wpłynie na rozwój polskiej literatury, ale na moje życie miał wpływ ogromny. Bo chyba wtedy po raz pierwszy Krysia zaproponowała swoje usługi gastronomiczne. Wtedy byłam na etapie rozważania wynajęcia Areny, albo Teatru Polskiego na swoje urodziny, więc takim drobiazgiem, jak wyżywienie gości jeszcze sobie nie zaprzątałam głowy. Ale w pamięć zapadło – na szczęście!

Zwróciłam się do Krysi z prośbą o pomoc. Już samo ustalenie menu eleganckiej kolacji było  wyzwaniem. Większość propozycji Krysi była dla mnie – zwyczajnego zjadacza chleba i okrasy, mocno egzotyczna. A Krysia nie oszczędzała mnie wcale i kazała wybierać między ceviche ze śledzia z marynowanym rabarbarem i melisą, tatarem z łososia, konfitowaną kaczką, chłodnikiem z kiszonych buraków z szynką dojrzewającą lub rakami, chłodnikiem pomidorowo-malinowym z redukcją balsamiczną i tak dalej. Dla tak mało rozgarniętej gastronomicznie osoby jak ja, ustalenie menu było wyzwaniem nie lada.  Ale dałam radę. Odpadłam przy winach, bo gdy zapytałam, jakie wino mam dokupić do wybranego mięsa, otrzymałam odpowiedź: Wino czerwone w typie Beaujolais, szczep Gamay lub Pinot Noir albo ich mix. Te wersje bez beczki są lekkie, owocowe i będą dobrze grały kwasowością z sosem cydrowym. Białe to może być nawet i jakaś reserva o stonowanej kwasowości. Albo vinho verde, które się sprawdzi przy ciepłej temperaturze.
Jezu! Oczywiście próba zakupu według tej wskazówki w sklepie z monopolami wyrzuciły mnie poza spektrum zainteresowań sprzedawców. Warto było widzieć minę sprzedającej. Ja zresztą też uznałam, że chyba urwałam się z choinki, bo przecież wino jest czerwone i koniec. Albo białe.
Tak mają niedouczone gamonie.
A w dniu przyjęcia Krysia dowiozła to, co ustaliłyśmy. Wcześniej przepytała mnie o preferencje zaproszonych gości. Zadbała o mój komfort, bym mogła sprawnie wszystko podać. Dzięki niej mogłam patrzeć na moich przyjaciół, jak z przyjemnością konsumują te cuda przygotowane przez moją koleżankę. Mogłam słuchać ich komplementów. I byłam bardzo zadowolona, że poszłam na kurs pisarski, bo po gastronomicznym na pewno nie miałabym tyle satysfakcji. A torty z prawdziwymi kwiatami na długo zapadną wszystkim w pamięć.
Następnego dnia zapraszałam starszyznę rodziny do restauracji. Trzykrotnie byłam ustalić szczegóły z obsługą lokalu. Rozmawiałam o specyfice obiadu, bowiem moimi gośćmi mieli głównie być seniorzy, więc i menu, i obsługę chciałam dostosować do ich potrzeb. I kiedy już wszystko dogadałam z przemiłą panią kelnerką i zapewniona o spełnieniu moich próśb, weszłam z gośćmi do restauracji, przy stole pojawił się pan z gatunku „ja tu rządzę”.
Pojawił się w chwili, kiedy ja zachęcałam moich gości do ustalonych wcześniej z kelnerką zup i dań. I zaczął od stwierdzenia kategorycznym tonem:
„Nie, nie! Tych zup nie ma! My jutro zamykamy lokal i mamy dzisiaj same resztki. Jest jedna szparagowa, cztery rosoły i chłodnik. No to komu chłodnik?”
Oniemiałam. A potem z każdym zdaniem było gorzej. Motyw resztek pojawiał się tak często, że najchętniej bym zabrała wszystkich gości do domu. Tylko resztek od Krysi miałam za mało! Potem jeszcze się dowiedzieliśmy, że lokal miał być dzisiaj zamknięty, tylko „Maryla ze względu na Pani rezerwację nie zamknęła”. No po prostu sama elegancja. Był głośny, nonszalancki i wkurzający.  Facet chyba uczył się obsługi gości w jakimś barze mlecznym i był tam bardzo solidnym uczniem. Obiecałam sobie, że go zabiję, ale nie przy gościach. Próbowałam wzrokiem, ale się nie udało. Dopadnę dziada i się zemszczę.
W zestawieniu z subtelnością i dbałością Krysi, jej wiedzą i talentem oraz efektami pracy, spotkanie z panem i obiad w restauracji to było jakieś wielkie nieporozumienie. I wstyd.
Ale i tak to rodzinne święto było przesympatyczne. A odkrycie potęgi cateringu przygotowanego przez artystkę- profesjonalistkę, to jedno z najcenniejszych życiowych doświadczeń. Kontakt do Krysi wysyłam zainteresowanym na prywatne maile.
Kobiety – wyjdźcie z kuchni i zróbcie sobie święto. Przynajmniej w święto.
A w kategorii prezentów najbardziej odjechanych otrzymałam piękny kosz, a w nim kopę jaj i beret.
Nie tylko ja nie mogę uwierzyć, że kopę lat już przeżyłam.

Normalnie, jaja jak berety!
.

Czytaj więcej »

Mieszane uczucia

01:47
Gdy wyjęłam ze skrzynki kolejny numer ulubionego „Coachingu” - czasopisma, które z założenia dba o mój rozwój, sukces i szczęście, jak zwykle się ucieszyłam. Poczytam sobie pomyślałam z satysfakcją, bo moja droga do rozwoju i szczęścia bywa wyboista. Czasem od tej wędrówki bolą nie tylko nogi, więc wszelkie sugestie uważam za przydatne. Mąż pojechał załatwiać ważne sprawy. Dom ogarnięty, moje projekty się toczą, pogoda taka sobie, obiadu gotować nie trzeba, więc lektura na kanapie i pod kocykiem jawiła się nad wyraz kusząco.
Umościłam się z kubkiem herbaty pod ręką i muzyczką w tle. I całkiem ufna wzięłam do ręki gazetę. Jakoś tak odruchowo otworzyłam na końcu i jako pierwsze przeczytałam zdanie:

O! to coś dla mnie, pomyślałam sobie. Wkrótce przekroczę kolejną cezurę wiekową i jest to granica na tyle poważna, że myśl o niej wytrąca z równowagi i wywołuje różne emocje. Moje i otoczenia. W związku z tym czytam wszystko na temat wieku jeszcze bardziej dojrzałego, bo mam zamiar dożyć późnej starości. Szukam rad, inspiracji i pomysłów, które mogłabym wdrożyć.
Zupełnie bezbronna, nie zdając sobie sprawy z tego, co czynię, zaczęłam lekturę numeru od artykułu „Wiek bez uciech”.
Artykuł zaczynał się od słów: „U człowieka starego ciało traci na wadze, miękkość i okrągłość form zanika, pojawiają się zmarszczki na twarzy, skóra wysycha, staje się ciemną, pożółkłą, ziemistą. Kości tężeją i stają się kruchemi, dolna szczęka mimowoli opada, oddech zaledwie rozszerza zapadłe piersi, głos słabnie i robi się drżącym, chód jest chwiejny i potrzebuje podpory, bo wszelki ruch męczy, czułość tępieje”.
Zanim dojechałam do kropki, wzięłam głęboki oddech, by sprawdzić, czy jeszcze mogę, wydałam z siebie gromkie uhuuuu!, by rozpoznać możliwości głosowe, prawą ręką podparłam szczękę na wypadek, gdyby chciała mimowolnie opaść, lewą sprawdziłam okrągłość form z przodu, bo na tylnej okrągłości siedziałam, wyciągnęłam nogi, by sprawdzić, czy mi kości nie stężały oraz czy się zginają w kolanach.
Wszystko niby było po staremu, ale i tak odczułam duży dyskomfort.  A potem z ulgą zobaczyłam cudzysłów. Uff! To tylko sprzed ponad stu lat fragmencik poradnika „Czerstwa starość, czyli jak zachować zdrowie do późnego wieku”. No to spokojnie brnę dalej, bo przecież to sprzed stu laty….

Potem z przyjemnością przeczytałam, że człowiek w wieku senioralnym pojawił się stosunkowo niedawno „Średnia długość życia wynosząca w średniowieczu dwadzieścia kilka lat, w 1800r. doszła do trzydziestki, a w 1900 r. wzrosła do około 40 lat.” To mnie podniosło na duchu. Z tej perspektywy patrząc pomyślałam, można by powiedzieć, że współczesny człowiek ma szanse przeżyć dwa życia, skoro żyjemy średnio osiemdziesiąt lat. Jak wspominam siebie młodszą i czasy, w których dorastałam, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to był zupełnie inny świat i zupełnie inne życie, więc coś w tym jest. Ja teraz mam po prostu drugie życie. Zupełnie inne od pierwszego.

Jako uspokojona właścicielka drugiego życia, szczęśliwie urodzona w czasach, kiedy życie się wydłużyło znacznie (a także spadła umieralność niemowląt, więc mogłam przeżyć) czytałam dalej:
Dość powszechny pogląd naukowców głosił, że senior powinien jak najskuteczniej wycofać się ze wszelkich aktywności i ustąpić miejsca młodym” No tu akurat nic się nie zmieniło – pomyślałam.  A potem przeczytałam z jakich aktywności należy zrezygnować. Głównie z seksu (marnowanie energii i cennego ożywczego nasienia, bo czas płodności już minął) oraz podróży (trudno uniknąć zmęczenia oraz zachować spokój i umiarkowanie). Przy seksie dopadł mnie nostalgiczny nastrój, przy podróżach myśl, że ktoś mądry pisał ten poradnik, bo wszystkie wyprawy i podróże kosztują mnie coraz więcej nerwów. Potem jeszcze zakazano wina ani piwa, bo szkodzą ludziom na pęcherz i hemoroidy.
Przy hemoroidach się poddałam i płakałam już rzewnymi łzami nad swoim marnym losem.

Potem jeszcze doczytałam o zbawiennym wpływie nasienia na ustrój ludzki (to dotyczyło mężczyzn, ale podkreśliłam, żeby nie zapomnieć i koniecznie porozmawiać z mężem o potencjalnej szkodliwości ewentualnego seksu oraz wskazać moim różnym kolegom w pewnym wieku, żeby wiedzieli, co ich czeka, gdyby tak postanowili się zapomnieć na chwilę i zanurzyć w odmętach rozkoszy cielesnych) oraz o nadużyciach rozkoszy u kobiet w późniejszym wieku, co właściwie już nie występuje, bo zwykle na „starość robią się pobożne, jest to bowiem reszta konieczności kochania, uczucia, które nie opuszcza aż do grobu

Ciężko doświadczona lekturą opadłam na poduszki i podjęłam karkołomną próbę wyobrażenia sobie, jak będzie wyglądało moje dalsze życie w  sytuacji, kiedy już to przeczytałam. I TO zapadło mi w serce i umysł.

No i tutaj pustka. Wyobraźnia nie dała rady. Ups…
Jak zwykle uratowała mnie przed kompletnym upadkiem moja społeczna natura. Wyobrazić sobie siebie bez seksu, podróży, aktywności wszelkich oraz potencjalnego wina, piwa i uciech stołu nie umiałam, więc uznałam, że przeczytany materiał muszę spopularyzować wśród moich zaprzyjaźnionych znajomych, często trochę bardziej ode mnie zaawansowanych wiekiem oraz uzmysłowić zagrożenie tym ciut młodszym, bo sprawa jest poważna.
Tym bardziej, że jutro moje okrągłe urodziny i będzie okazja, by omówić tak istotne sprawy, jak stan naszej pobożności, wstrzemięźliwość od alkoholu i pokarmów, oraz zanik krągłości i mimowolne opadanie szczęki. Pewnie spróbujemy także znaleźć odpowiedź na pytanie, po co żyć i skonfrontujemy swoje odczucia z zapisem poradnika, który pocieszył czytających tymi słowy:

Zwykle w czasie zgrzybiałości organa więdną, a tem samem pociąg do życia jest słabszym, a śmierć dla człowieka staje się taką potrzebą, jak sen”.
Bardzo pocieszające.
Jedno wiem na pewno! Ja to umiem sobie dobrać lekturę w przeddzień okrągłych urodzin.
Oj umiem!

 P.S. Przed ewentualnym złożeniem życzeń namawiam do lektury „Coachingu” nr 4/2017, żeby upewnić się, czego nie należałoby życzyć człowiekowi w moim wieku.
To wcale nie jest takie łatwe.
Czytaj więcej »