Szczęśliwa 13

14:32
Zgubiłam tydzień. Ten ostatni. Szukam, zaglądam, pytam. Nikt nie widział, nikt nie znalazł. Przepadł. Nie pomaga św. Antoni, św. Tadeusz. Nikt i nic nie pomaga, tydzień uciekł i go nie ma. Myślę sobie w chwili zadumy - dobrze, że tydzień, a nie całe życie. Ale ja chciałabym mieć te tygodnie przeżyte w jakiś uporządkowany i świadomy sposób, a nie tak zwyczajnie je po prostu pogubić. Przecież jestem w tym wieku, kiedy człowiek chciałby świadomie. A ja ciągle w galopie, w niedoczasie, z jakimś kurcgalopkiem w głowie i wiecznym poczuciem spóźnienia.
Pisanie bloga wzmacnia ten proces, bo rejestr postów bezwzględnie pokazuje upływ czasu od ostatniego wpisu i natychmiast zjawia się poczucie winy, (nie)odpowiedzialności i wyrzuty sumienia. Może gdybym pisała dziennik, byłoby mi łatwiej? Pewnie tak, ale życie jest tak interesujące, że sił na nie, nie wystarcza. I kiedy już człowiek się nażyje za dnia i chciałby uchwycić i podzielić się wrażeniami, to choć duch ochoczy, ciało zasypia. I tygodnie giną. Wrześniowe szczególnie. Może dlatego tak się dzieje, że wrzesień jest miesiącem rzeczy pierwszych. Pierwszych zebrań, pierwszych spotkań, pierwszych ustaleń. Na następne można nie dotrzeć, ale na pierwsze trzeba.
W tym zgubionym tygodniu zakończyłam studia podyplomowe (pierwsze zorganizowane dla seniorów!), wstąpiłam do nowego stowarzyszenia, podjęłam pracę, zobowiązałam się do społecznej współpracy z dwiema instytucjami, byłam na przepięknym spektaklu, uczestniczyłam w pracy bardzo ważnego zespołu doradczego, pracowałam w zespole nad misją i wizją niezwykłej instytucji, pracowałam nad rozwojem nowej firmy pewnej niezwykłej kobiety i stawiałam ją do pionu, pracowałam nad projektem, który wypełni moje życie w ciągu najbliższych kilku tygodni, zaniedbałam męża, psa, dom i siebie.
Mąż nie zauważył, bo ćwiczę go w zaniedbywaniu od lat. I tylko moja przyjaciółka (Boże! Dzięki Ci za przyjaciół) powiedziała dzisiaj, że zrywa ze mną kontakty, bo jestem ciągle zajęta i od tego momentu, mogę już tylko do niej mówić, a ona się zastanowi, czy mnie posłuchać, skoro wcale się nią nie interesuję. To mnie wyhamowało.

Z tego wszystkiego, co wypełniło moje życie w tym zagubionym tygodniu najbardziej cenię sobie kilkoro nowo poznanych ludzi. Nieczęsto zdarza się spotkać w jednym tygodniu osoby, które wydają się być tak bliskie w sposobie postrzegania świata, w pomysłach na działanie, w zapasie wewnętrznej energii, że człowiek sobie zadaje pytanie „Jak to możliwe, że myśmy na siebie wcześniej nie trafili?” To jedno z sympatyczniejszych uczuć. I najważniejszy motor działania, dla takiego ktosia, jak ja. Po takich spotkaniach chce się żyć i mimo zmęczenia, wstajesz i idziesz. Są pomysły, jest idea, jest życie.
Dlatego mimo zgubionego tygodnia, mimo piekielnego zmęczenia i chwil zwątpienia od jutra skupiam się na kampanii promocyjnej projektu „Odnowa - miejsce aktywności seniorów” zgłoszonego do Poznańskiego Budżetu Obywatelskiego 2018 (PBO 2018)
https://pbo2018.um.poznan.pl/i/pbo-2018/proposal/490-Odnowa___nowoczesne_miejsce_aktywno%C5%9Bci_s.

Teraz tym się będę zajmowała.
O pomyśle powołania „Odnowy” pisałam już kilkakrotnie na blogu. W tym roku ponownie zgłosiłyśmy go do rywalizacji. W miniony piątek odbyło się losowanie numerów na liście. Nasz projekt – czyli zgłoszony do PBO 2018 przez Annę Stuligrosz - Biedak i przeze mnie – wylosował numer 13 (oby szczęśliwy). Jest to projekt ogólnomiejski i w tej kategorii rywalizuje z wieloma innymi projektami, zatwierdzonymi do głosowania przez Urząd Miasta, jako zgodne z założeniami PBO. To nasz pierwszy duży sukces, bo kilkadziesiąt zgłoszonych projektów odpadło. Podobnie, jak w latach ubiegłych, głosowanie będzie się odbywać tylko przez Internet. Głosować mogą jedynie mieszkańcy Poznania, a każdy Poznaniak może wskazać jeden projekt ogólnomiejski i dwa rejonowe. Głosowanie odbywać się będzie od 09.10. 2017 do 30.10.2017, a więc jeszcze mamy trochę czasu na wykonanie wszystkich niezbędnych telefonów, spotkań, innych działań, by kampania (prowadzona bez pieniędzy!) przyniosła efekty.

Będę pukać do wielu drzwi i serc z prośbą o pomoc.
Do Ciebie też!
Czytaj więcej »
kobiety

Pożytki z darcia pierza

13:20

Jesień przyszła. Żeby nie było wątpliwości i nikt jej nie przegapił, na wszelki wypadek przyszła w sierpniu i pewnie zostanie do późnej wiosny. Oczywiście z małym przerywnikiem na frontalny atak syberyjskiej zimy, kolejną klęskę nadmiaru oraz  czas próby dla drogowców. Przyjście jesieni wyczuwam nosem (natychmiast siąpi) a także głęboką refleksją nad niedostosowaniem zawartości szafy do okoliczności przyrody i temperatury w domu i na zewnątrz. Prześliczne kolorowe fatałaszki nagle mają kretyńskie kolory, kiedy trzeba jesiennego ciepłego konkretu, bo inaczej śmierć od zgrabiałych części ciała. I wtedy natychmiast należy wszystko w szafie wymienić.
Kiedyś myślałam, że to tylko moja przypadłość, ale rozmowa z jedną z moich przyjaciółek upewniła mnie, że jest nas więcej, a na pewno my dwie! Nas - myślących podobnie. Otóż jak tylko zaczynam myśleć, że zgromadziłam zasoby odzieżowe odpowiednie do moich potrzeb i właściwe pod względem rozmiaru oraz kolorystyki i osiągam stan zadowolenia i poczucie bezpieczeństwa, bo mam się w co ubrać,  to na dworze robi się gwałtownie inaczej (cieplej albo zimniej) i  po pierwsze trzeba odkopać zgromadzone uprzednio archiwum odzieżowe, następnie skonstatować, że połowa zbiorów  nie pasuje, choć jest bardziej dostosowana do temperatury i rozpocząć żmudny proces uzupełniania zasobów na daną porę roku. I tak w kółko.
To oczywiście trzyma przemysł odzieżowy przy życiu, więc chwała nam za to. Ale mnie sprawia coraz większa trudność, bo archiwum się powiększa i coraz więcej w nim sentymentów, a coraz mniej przydatnych ciuchów. Na szczęście przekopanie się przez szafę mam już za sobą, podobnie jak mocne postanowienie, że już nic więcej w życiu nie kupię i teraz do końca swoich dni będą nosić zgromadzone.
W tej materii postanowienia mam  bardzo mocne. Zazwyczaj starcza mi sił na tydzień. Ale przekopaniem szafy zaczynam sezon jesiennozimowy i ten już otworzyłam.

A więc – jesień przyszła.
A z nią jesienne wieczory. W pierwszy jesienny wieczór mąż wyjechał. W tej sytuacji postanowiłam skorzystać z mądrości babek i wzorem wielu pokoleń zorganizowałam darcie pierza. Bez pierza. Najpierw zadzwoniłam do jednej koleżanki, z pytaniem czy może. Mogła i chciała. Niczego nie musiałam tłumaczyć, bo kobieta zna się na rzeczy, rozumie siłę tradycji i tylko zapytała, co ma przynieść. Podobnie druga i trzecia. Czwarta też była w blokach startowych, bo wszystkie moje kolesiówny są bardzo robotne i gotowe do współpracy, ale ta miała męża, który właśnie wrócił z wyjazdu i zawsze jest zdziwiony, gdy jego żona wychodzi, gdy on jest. Nawiasem mówiąc, jak jego nie ma, też jest zdziwiony, ale z daleka. Z bliska znosi trudniej.
- Zaproś go, ale uprzedź, że w trakcie darcia pierza, może się zdarzyć, że mu w szale wyskubiemy pióra. Niech to przemyśli i sam zdecyduje. – poradziłam inteligentnie.

Potem jeszcze był tylko mail organizacyjny w kwestii, kto co ma przynieść. Tekst był prosty, bo przynieść należało to, czego potrzeba na darciu pierza. I w ten sposób przyszykowałyśmy sobie bardzo sympatyczny wieczór, w miłym towarzystwie, przy suto zastawionym stole. Dokładnie tak samo, jak nasze babki, które w jesienne i zimowe wieczory spotykały się i popychały domową robotę, zabawiając się nawzajem rozmową i częstując smakowitościami.  

Lubię kobiece spotkania, bo dają mi dobrą energię. Moje koleżanki są inteligentne, mądre i błyskotliwe, więc przebywanie z nimi, to naprawdę duża frajda. Rozmawiałyśmy o życiu, książkach, artykułach, filmach i Kongresie Kobiet. Z różnych powodów żadna z nich nie uczestniczyła, ale dopytywały o wrażenia. Opowiadałam o wszystkim, o sesjach plenarnych, gościach, swoim panelu, także o Chórze Czarownic. Bardzo długo rozmawiałyśmy o tym, co się stało w mediach po Kongresie, o reakcjach na postulaty kobiet, o reakcjach na występ Chóru. Jedna z moich przyjaciółek była ze mną wcześniej w teatrze na tym przedstawieniu i opowiadałyśmy o swoich przeżyciach związanych z odbiorem, o tym jak bardzo jest ten spektakl mocny i przejmujący, jak bardzo jest nam bliski, choć mnie kompletnie odbiera siły i rozbija. Ale potem wzmacnia!
A swoją drogą to niewiarygodne, że w XXI wieku, w Europie tak oczywiste żądania kobiet, dotyczące podstawowych praw, spotykają się z takim oporem.
Zupełnie jak z czasów darcia pierza.
Kiedy następnego dnia rano wstałam pomyślałam sobie, że wieczór darcia pierza to jedna z mądrzejszych rzeczy, którą ostatnio zrobiłam. Bez napinki, bez wysiłku zadbałam o relacje z osobami, na których mi zależy oraz spędziłam czas w sposób, który bardzo lubię. Na rozmowie.
Bo w życiu najfajniejsze są rzeczy naturalne i zwyczajne.
Kiedy postanowiłam, że napiszę o tym na blogu, zaczęłam szukać zdjęcia do ilustracji. Szukałam w darmowych serwisach i przeryłam kilkaset zdjęć. Nigdzie nie znalazłam zdjęcia kobiet rozmawiających ze sobą w towarzyskich okolicznościach i czerpiących z tego radość. Wśród setek fotografii kobiet mniej lub  bardziej ubranych, umalowanych, upozowanych nie znalazłam żadnego, gdzie kobiety ze sobą po prostu są.
Mam tylko to jedno, które latem mnie zachwyciło w Grecji. To kartka pocztowa. Chyba tylko Grecy potrafią docenić urok zwyczajnych chwil, spotkań i uchwycić radość  z życia.

Niech ono będzie ze mną przez całą jesień.
I przez wszystkie kolejne wieczory darcia pierza.
Czytaj więcej »
#9KongresKobiet

Czynsz

01:47
Mam za sobą dwa niezwykłe dni. Z trudem ogarniam wszystkie myśli, przeżycia i uczucia, które od soboty rano przeleciały mi przez głowę i serce. Nie pamiętam, bym w ostatnich kilkunastu latach uczestniczyła w czymś równie ekscytującym i wartościowym. Nie będę opisywać wydarzeń #9KongresKobiet, bo każdy kto się tego podejmie polegnie, albo jako pisarz, albo obserwator. Działo się w tempie, na luzie i bez zadęcia, ale z rozmachem, w świetnych warunkach. Od początku do samego końca przy wypełnionych salach konferencyjnych, z widownią żywo reagujących uczestniczek w różnym wieku i z całego kraju.
Absolutny sukces organizatorek i organizatorów, a każdy, kto mówi inaczej, po prostu kłamie.

Było tak energetycznie, że kiedy wczoraj wróciłam do domu, czułam się, jakby mnie ktoś przekręcił przez maszynkę, jakby zabrał mi całą życiową energię. Już nie było sił nawet na to, by skrobnąć kilka słów podziękowań i wrzucić do sieci. A trzeba.
Więc teraz krótko: za co jestem wdzięczna? Po pierwsze za to, że Kongres to nie jest tylko spotkanie koleżanek. Kongres ma ważny wymiar społeczny, jest silnym i liczącym się głosem w sprawach ważnych dla całego społeczeństwa – nie tylko środowisk kobiecych. A w sytuacji, w której rząd i politycy oderwali się od społeczeństwa i niezłomnie trwają w zachwycie dla swej aberracji oraz posłuszeństwie dla swego przywódcy, bardzo potrzebujemy takich ruchów społecznych, jak Kongres Kobiet. Nie mam wątpliwości, że siła kobiecych ruchów zmieni nasz kraj. Wierzę w to głęboko.

Jestem wdzięczna za wszystkie mądre myśli, którymi przez te dwa dni mnie obdarowano. Na scenie w pierwszym i drugim dniu występowały mądre kobiety i mądrzy mężczyźni. Łapałam ich słowa, jak głodny chwyta chleb, bo ja żywię się słowem i ono mnie trzyma w pionie i przy życiu. Nałapałam pełną czaszkę i z tym wróciłam do domu. Dają siłę i wiarę, że jesteśmy razem i w słusznej sprawie. Zostawiają przekonanie, że w moim kraju są ludzie mądrzy i zależy nam na tych samych wartościach. To bardzo budujące.
Najwięcej jednak zabrałam dla siebie samej, dla swojej aktywności.
Najpierw wsparła mnie prof. Fuszara w wystąpieniu w sesji gabinetu cieni. Powiedziała o tym, że czasem nam się wydaje, że mamy ciężko, kiedy walczymy o jakieś sprawy. Tymczasem warto pamiętać, że nasze prababki miały sto razy gorzej, bo nawet spotykać im się nie było wolno, a jednak wywalczyły prawa wyborcze, prawo do edukacji, prawo do niezależności.
Ja mam wykształcenie, kompetencje  i wynikającą z tego wewnętrzną siłę, wsparcie bliskich i prawo do bycia obywatelką oraz  Internet. No to czego mi brakuje?
Danuta Hubner w swojej wypowiedzi powiedziała o tym, że musimy być, jak kanarek w kopalni, który ostrzega przed tąpnięciem. Uświadomiła mi, że życie społeczne wymaga obecności każdego i nigdy nie wiemy, jak ważną rolę przyjdzie nam spełnić oraz ile zależy od naszej aktywności. Ale trzeba być.
A potem oglądany po raz kolejny występ „Chóru czarownic” jak zwykle wbił mnie w fotel. Refren pieśni „milion z nas tak teraz stoi, żadna z nas się już nie boi” i  tłum kobiet stojący za mną, z którego biła niezwykła energia spowodowały, że wyszłam sto razy mocniejsza.

Kiedy wróciłam do domu na biurku znalazłam fiszkę z zapisaną wcześniej myślą Alice Walker, wyczytaną w wywiadzie Gazety Wyborczej ( 8.09.2017) z Martą Mazurek – współorganizatorką Kongresu Kobiet w Poznaniu, „moja aktywność społeczna to czynsz, którym spłacam światu za to, że na nim jestem, a zwłaszcza gdzie jestem”. Podobnie jak Marta wiem i rozumiem, że jestem uprzywilejowana – mam właściwy kolor skóry, urodziłam się w Europie, miałam szczęście urodzić się i wychować wśród mądrych i kochających ludzi, dostałam szansę edukacji, z której wynika moja pozycja społeczna. W dodatku lubię słuchać mądrzejszych i czerpać z ich mądrości.  
Reszta to tylko obowiązek spłacenia czynszu.
I do regulowania swoich rachunków ze światem, regularnego spłacania czynszu gorąco namawiam.
A za Kongres Kobiet w Poznaniu dziękuję.
BRAWO!!!
Czytaj więcej »
Turcja

Strażniczka plaży

13:18
Zamilkłam, bo powroty są bolesne.
Szczególnie, gdy się wraca z krainy szczęśliwości, raju utraconego z temperaturą wody i powietrza w okolicy 30 stopni. Z raju, w którym karmili, poili i dbali o człowieka w formie pakietu all inclusive (bo innej opcji nie ma!).
Powroty są prawie nie do zniesienia, gdy wraca się do kraju zalanego deszczem, z wilgocią i chłodem na dzień dobry i na dobry wieczór. Mam wrażenie, że nie mogę się obudzić. Najchętniej nie wychodziłabym spod koca, odziałabym się we wszystkie polarki świata oraz zwiała pierwszym samolotem do kolejnej krainy szczęśliwości. Przechodzę trudną adaptację do polskich warunków, bo jestem w wieku odpowiednim do przebywania w ciepłym klimacie i całkiem poważnie zastanawiam się nad przyjęciem jakiegoś wolontariatu dla seniorek w okolicach bardziej południowych, niż północnych. Ja bym już chyba mogła siedzieć przed grecką chałupinką i snuć myśl filozoficzną, albo mogłabym pilnować porządku na tureckiej plaży.
Ten pomysł na zagospodarowanie swojego życia przyszedł mi do głowy podczas tygodniowej obserwacji starszego pana, który był porządkowym na naszej hotelowej plaży. Miałam wiele uciechy przyglądając się jego pracy, bo z wielką zawziętością pilnował, by nikt z sąsiedniego hotelu, nie korzystał z naszej infrastruktury, czyli leżaków i parasoli. Obok znajdował się hotel wyższej kategorii, ale z maleńką plażą i mniejszą liczbą leżaków. Tylko na niektórych leżeli ludzie, ale wszystkie były pozajmowane. Kto z tamtego hotelu nie przyszedł przed świtem, ten polował na leżaki u sąsiadów, czyli u nas. A na niego polował nasz turecki dziadek. Siedział w kącie i wypatrywał ofiary. Widział, jak całe rodziny przełażą przez symboliczny płotek, czekał aż zdecydują, który leżak wybrać, czekał aż się rozgoszczą, nasmarują, rozłożą bambetle i dopiero wtedy wstawał i jak prawdziwy macho, przy użyciu jednego wymownego gestu wskazującego kierunek drogi odwrotnej wskazywał naiwnym przynależny im teren. I nic to, że tam nie było wolnych leżaków. Dziadek był niewzruszony, nieprzekupny i bardzo dbał o swoich gości, rozpoznawanych po kolorze opaski na ręce. W dodatku na pewno nie używał żadnego języka poza swoim własnym i to rzadko, bo gesty były bardziej wyraziste.
Wyglądał, jak bohater filmów przyrodniczych o polujących samcach. Było oczekiwanie, był wybór ofiary, był atak, było zwycięstwo. Z drugiej strony podziwiałam determinację jego ofiar. Niektórzy próbowali tych podchodów kilkakrotnie. Głupcy! Zlekceważyli jego czujność i poczucie misji.
Obserwowałam pana codziennie i codziennie myślałam, jak załapać się na senioralny wolontariat na tureckiej plaży. Pasowałoby mi takie zajęcie. Mogłabym jeszcze edukować na temat segregacji śmieci, bo wyraźnie ludzie mieli z tym problem, choć pojemniki stały. Albo mogłabym dzieciom czytać bajki. Za wikt i opierunek, słońce i ciepłe kąpiele.

Tydzień w Turcji spędziliśmy w świetnym hotelu. Świetność polegała na tym, że był malutki, w pięknym ogrodzie, nad samym morzem i z własną piaszczystą plażą z łagodnym zejściem do wody.   Nie było w nim infrastruktury dla rodzin - czyli zjeżdżalni, basenów, brodzików i innych bawitek. Nie było rozbudowanej animacji w postaci grupy aktywistów zachęcających do rozrywki na poziomie podłej knajpy i muzyki z rodzaju wszechobecnego łubudubu. W zamian były pochowane w zaroślach urocze zakątki do CZYTANIA!!!, a w tle zawsze przepiękna muzyka relaksacyjna.
Była przyroda, cykady i widoki chwytające za serce. A po 23 cisza.
No właśnie! Też nie mogę uwierzyć, że w Turcji są takie miejsca. Wszystkim, którzy będą zainteresowani podam namiary i podzielę się wszystkimi naszymi odkryciami, bo trafiliśmy do tego hotelu zupełnie przypadkowo. Obok stały molochy, które błyszczały przepychem i odstraszyły mnie na zawsze od przypadkowego wyboru. Turcy budują hotele ogromne, w dodatku jeden przy drugim, bo taki jest tam hotelowy biznes, którego głównym odbiorcą są Rosjanie. Przeolbrzymie budynki, wszechobecny przepych, złocenia i błyskotki, tłok, hałas – czyli wszystko, przed czym uciekam.

W naszym hotelu karmili znakomicie, ale posiłki zapamiętam nie tylko ze względu na niezwykłą kuchnię. Po raz pierwszy widziałam obrazki, które bardzo mnie poruszyły. Widok człowieka ze smartfonem nie dziwi dzisiaj nikogo. Nie zdziwił mnie widok par młodych ludzi jedzących wspólnie śniadanie i wpatrzonych każdy w swój smartfon, bez żadnej komunikacji ze sobą nawzajem. W tym przypadku nawet się cieszę, że należę do dinozaurów i miałam okazję parę razy w życiu widzieć przy śniadaniu oczy faceta wpatrzone we mnie, a nie w wyświetlacz.
Ale po raz pierwszy widziałam i doświadczyłam na własnej skórze sytuacji, w której dzieci od roku wzwyż, przy każdym posiłku mają przed sobą smartfon, by oglądać bajki, albo grać  w jakieś gry i tylko w ten sposób jedzą. Gdyby jeszcze tylko oglądały, to trudno. Ale jeśli na dziesięciu okolicznych stolikach podczas rodzinnego posiłku stoją smartfony, laptopy, palmtopy (na niektórych stało kilka) i każdy wydaje dźwięki (głównie rosyjskich bajek), no to mamy już kolejną odsłonę nowego problemu społecznego. W restauracji panował  jazgot trudny do zniesienia, a okrzyk „nu pogadi!” przestał mi się dobrze kojarzyć.
W trakcie pobytu przeczytałam uważnie cały numer dodatku do „Wysokich Obcasów” o uzależnieniach, także od smartfonów i z przerażeniem obserwowałam w rzeczywistości skalę zjawiska. Skutki zobaczymy wszyscy wkrótce, bo przecież te dzieci są przez rodziców wpychane w uzależnienia. Ciekawe, za ile lat zacznie się ruch na rzecz ochrony dzieci przed technologią? Na razie proces się rozwija i jak widać na zdjęciu restauracje zaczynają się chwalić nie tyle potrawami, ile dostępem do sieci.










Tymczasem zbieram się do nowych wyzwań.
Wspomnienia tureckie upycham do archiwum  i zaczynam kolejną kampanię na rzecz utworzenia w Poznaniu „Odnowy – nowoczesnego miejsca spotkań i rozwoju seniorów”. Będę o tym projekcie mówiła podczas panelu na Kongresie Kobiet, a  potem będę o tym pisała, mówiła, myślała aż do końca głosowania w Poznańskim Budżecie Obywatelskim 2018.
Oby zakończonego zwycięstwem.
Bo po to człowiek jeździ na wakacje, żeby mieć siły do działania.
Czytaj więcej »