Naj… in Dubaj

12:36
Wróciłam cała i zdrowa i momentalnie rozpoczął się okres płatności za wyjazd, czyli uciekające terminy, telefony, zobowiązania, wynikające z tego tytułu nerwy, nad tym wszystkim królujący deszcz, przeciekający dach, chmury niżej komina, pies w depresji i nieustannie kołaczące się po głowie pytanie „po jaką cholerę jechałaś?”. Było siedzieć w domu, pilnować kalendarza i mieć święty spokój. Ja nie wiem, czy wszyscy tak mają, ale dla mnie powroty są trudniejsze, niż sam wyjazd, trudy podróży czy nawet lot samolotem oraz podróż  PKP TLK Intercity z Warszawy. Więc teraz boleśnie przechodzę aklimatyzację i odzyskiwanie pionu.
W głowie mam obrazki z Emiratów. Jest ich wiele i bardzo różnorodne, bo program wycieczki był bardzo napakowany, a my karnie stawialiśmy się na każdą zbiórkę. Karność jest tu bardzo istotnym elementem, bo wszystko to, co nam zaproponowano w programie i co u normalnych ludzi budzi zachwyt, mnie zwalało z nóg, ale z zupełnie innego powodu. Gdyby nie karność i samodyscyplina pewnie do wielu miejsc bym nie dotarła, bo nie widziałabym takiej potrzeby. I wiedziałabym o świecie wiele mniej, bo człowiek zadufany w tym swoim rozumku myśli, że już wie wszystko. A tu figa!
W Dubaju wszystko jest naj. Najwyższe największe, najbardziej niemożliwe. O tym piszą wszędzie, załączają zdjęcia, filmy  i nie trzeba tam jechać, żeby wiedzieć. Ale żeby zrozumieć to, co według mnie jest naprawdę naj, musiałam jednak tam pojechać i zobaczyć to na własne oczy. Najlepiej, żeby jechać tam z Polski, bo wtedy kontrast jest niewyobrażalnie wielki i naprawdę ślepy, by zauważył. Dla mnie Emiraty to najlepszy przykład, jakie efekty daje współpraca. 46 lat, bo tyle upłynie 2 grudnia od decyzji o powstaniu Zjednoczonych Emiratów Arabskich, podjętej przez siedmiu szejków, to czas, kiedy wszyscy konsekwentnie współpracują i rozwijają kraj zgodnie z wizją przyjętą wtedy w 1971, a poszczególne emiraty zgodnie z wizją lokalnego szejka i jego rodziny. Z poszanowaniem własnych przekonań.
Czyli, z jednej strony jest bardzo zachodnie Abu Dhabi i Dubaj obok bardzo konserwatywnych i w konsekwencji ubogich emiratów. Ale federacja przetrwała i rozkwita, a naturalne następstwo kolejnych przywódców nie powoduje zmiany kiedyś przyjętych kierunków gospodarczych i politycznych. I gdy patrzałam z najwyższego budynku świata na wybudowane na pustyni w ciągu 46 lat najbardziej nowoczesne miasto,
to choć inni zachwycali się olśniewającymi widokami, ja stałam oczarowana cudem współpracy i kontynuacji przyjętej kiedyś idei. 46 lat konsekwentnie w jednym kierunku. Rany boskie – nie do wyobrażenia w tym naszym pogruchotanym polskim grajdołku, zawsze na wstecznym i z wielkim hamulcowym przy władzy. Po ostatnich dwóch latach, które pokazały mistrzostwo rządzących w niszczeniu wszystkiego i wszystkich myślących inaczej, mam szczególnie wielki szacunek dla Emiratczyków. I to jest moje absolutne NAJ.

Drugie odkrycie, jakiego dokonałam dotyczy mieszkańców Emiratów. Rdzennych mieszkańców jest tam podobno ok. 10% ludności. Reszta to przyjezdni z całego świata, w tym także uchodźcy  z Syrii. Mieszkaliśmy w hotelu w starej części Dubaju, która brzydotą przypominała Warszawę. Zapamiętam wielkie domy, jeden przy drugim pełne światełek i świętujących Hindsusów (właśnie mieli jakieś swoje wielkie święto i miasto huczało od fajerwerków, które wypuszczano wszędzie na każdym wolnym placu, tarasie, balkonie) a razem z nimi nacje z Azji, Afryki i Europy. Państwo bardzo dba o rdzennych Emiratczyków, ale każdy przyjezdny, który chce pracować jest przyjmowany. I to jest konsekwentnie przestrzegane, co nie znaczy, że przybysze nie są monitorowani i deportowani w razie podejrzeń o próby jakichkolwiek działań zagrażających bezpieczeństwu. A religię swoją możesz wyznawać, ale nie wolno się z nią obnosić. Takie proste i działa. I to wielkie miasto zbudowali właśnie przyjezdni.
W Emiratach nie ma z oczywistych względów zachwycających zbiorami muzeów, trudno o zabytki kultury, nie ma przepięknej przyrody. To co jest, w porównaniu z Europą, a nawet z Polską, jest raczej ubogie. Nic dziwnego, bo to w końcu jeszcze niedawno była pustynia. Dlatego tam zwiedza się to, co nowoczesne i podziwia rozmach. I tu trzeba przyznać, że nieraz można  oniemieć z wrażenia. Zdarzyło mi się to wielokrotnie. Kiedy zaproponowano nam zwiedzanie największej galerii handlowej Dubaj Mall uznałam, że to dość kiepski pomysł, a na pewno mało oryginalny. Tak myślałam w Polsce. W Dubaju odszczekałam wszystko i będę odszczekiwać wielokrotnie. Galeria handlowa w Dubaju to potężne centrum miasta pod dachem i z klimatyzacją. Bez niej trudno byłoby ludziom robić zakupy, spacerować pięknymi alejkami,
spotkać się z przyjaciółmi i posiedzieć (lub poleżeć) w ogródku
słuchając szumu wodospadu czy obejrzeć pokaz tańczących fontann, korzystać z rozrywek typu lodowisko,
stok narciarski. Bo za ścianą budynku jest zabudowana nowoczesnym miastem pustynia z jej temperaturą 37 stopni w października i 50 w lipcu. Ta galeria jest tak wielka,
że jeżdżą po niej eleganckie taksówki. W Polsce myślałam o tym w kategorii przykładu ludzkiej aberracji, tam zmieniłam zdanie. Po mieście jeździ się taksówkami i tyle. I nie ma co się dziwić.


Wycieczka na sztuczną wyspę w kształcie palmy, na której powstała kolejna wielka dzielnica utwierdziła mnie w przekonaniu, że zwiedziłam największe i najnowocześniejsze miasto świata. Zobaczyłam rozwiązania, o których czytałam dawno temu w futurystycznych przepowiedniach dziecięcych czasopism lub książkach science fiction i które traktowałam z przymrużeniem oka. Ale nic nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, jak fakt 46 lat współpracy siedmiu przywódców i konsekwentnego działania bez zmiany kierunku.

No może tylko kot nad Oceanem Indyjskim, który przychodził na plażę, żeby się ostudzić w mokrym piasku w czasie odpływu.

Bo koty w Emiratach też są naj.

 

 
Czytaj więcej »

Przygoda z szejkiem

07:58
Tak nazywa się wycieczka, którą wykupili znajomi znajomych. A potem pani upadła i połamała poważnie rękę i bark. I pilnie poszukiwano kogoś, kto miałby czas i ochotę pojechać w zastępstwie. No i w ten niespodziewany sposób jestem tu, gdzie jestem. Ochotę miałam umiarkowaną, ale tę dzielę z mężem, który ma zawsze wielką. Średnio wychodzi wystarczająca. W życiu nie wymyśliłabym wycieczki do Emiratów i pewnie w życiu bym się na nią nie zdecydowała, bo nic mnie do Emiratów nie ciągnęło. Ani petro dolary, ani boom budowlany, ani wszystko naj. Ja zdecydowanie wolę zagubioną grecką wioskę, albo mały hotelik oddalony od miasteczka nad Morzem Śródziemnym. Ale głupio nie jechać, jak człowiek ma szanse zobaczyć kawałek świata i przeżyć przygodę. Z szejkiem zresztą!
Szejk od przygody na razie mi się jeszcze nie objawił bezpośrednio, ale daje różne znaki swojej obecności. Głównie znaki finansowe. Przy kwocie 140 dolarów za prawo do zwiedzenia najsłynniejszego hotelu świata Burj Al Arab i wypicia tam drinka poczułam wyraźnie, że szejk jest w pobliżu. Jak nie ciałem, to duchem. Hotel jest znany ze swojego kształtu (przypomina żagiel), faktu że występował w filmie z Bondem oraz tego, że jedna noc w tym hotelu może kosztować nawet kilkanaście tysięcy dolarów. Acha! i jeszcze stoi na sztucznej, usypanej wyspie. No to dla niejednego wizyta tam może być przygodą życia. Jedna z pań, wybierająca się na zwiedzanie zapytała mnie, czy także idziemy? Odpowiedziałam, że ja taka bardziej niepijąca jestem, a już za 140 dolarów od osoby, to umarłabym na kaca przed wypiciem drinka. Pani przyjrzała mi się ze zdziwieniem i mówi:
- no ale być w Rzymie i papieża nie zobaczyć?
- wie pani! Okazuje się, że ja w takim razie chyba także niewierząca jestem!
W podobny sposób nie skorzystałam z oferty całodniowego zwiedzania miasteczka Ferrari i przejażdżki kolejką z szybkością 240 km na godzinę za kolejne 100 dolarów. Jeden Pan z naszej grupy skorzystał. Włosy stoją mu na sztorc już drugi dzień i nic nie wskazuje, by miały opaść. Znowu duch szejka i niezapomniane przeżycie.
Moje niezapomniane przeżycie to zwiedzanie Meczetu Szejka Zayeda w Abu Dabi. Meczetów zwiedzałam już bardzo wiele i w każdym przeżywałam różne momenty związane z traktowaniem kobiet. Zawsze były kłopoty z ubiorem, butami, podziałem na płeć. Dlatego opowieści naszego pilota o wyjątkowo restrykcyjnych wymogach stosowanych wobec odwiedzających, potraktowałam raczej jako budowanie klimatu napięcia, niż poważne sugestie dotyczące ubioru. Mówił - kobieta musi być ubrana od stóp do głów. I żadne białe kolory, bo te prześwitują i może przyciągać pożądliwe spojrzenia mężczyzn. Nie wiem jak bardzo pożądliwie patrzą Arabowie, ale mam wrażenie, że te spojrzenia chyba raczej nie w kierunku moim i moich koleżanek z piaskownicy. Pożądliwość w męskim oku ostatnio dostrzegam rzadko i jeśli już, to raczej w porze karmienia, pod warunkiem, że  zapomniał zjeść śniadania, a właśnie wybiła dwudziesta. W innych sytuacjach jakoś nie widzę. W dodatku z odzieży z długim rękawem miałam jedynie puchową kurtkę, co w temperaturze 36 stopni wydawało mi się poświęceniem ponad miarę. No i w tej sytuacji postanowiłam, że zabiorę chustę i pod nią się schowam, ze swoim niemoralnym, pożądliwość przyciągającym krótkim rękawem.
Pilot zareagował natychmiast: Mowy nie ma! Długi rękaw musi być! Mężczyźni mogą w krótkim, ale kobieta musi mieć długi. Basta!
W tej sytuacji mąż zdjął z siebie koszulę z długim, sam włożył co innego i dzięki temu przeszłam przez dwie kontrole długości i przejrzystości w stroju, w którym , co widać na zdjęciu, nie wzbudziłabym niczyjej pożądliwości. Nawet jakbym się bardzo starała. Wszystkie panie z mojej grupy wyglądały równie interesująco, tym bardziej, że niektóre na kontroli cofnięto. Właścicielki długich białych rękawów mogły wybrać – albo rezygnują ze zwiedzania, bo białe prześwituje, albo kupują czarną szatę, bo wypożyczalni nie ma. Kupiły. Wyglądały upiornie, ale chyba o to chodziło. Mamy wspólne zdjęcie, ale nie mogę go opublikować, bo mogłyby, mnie pozwać do sądu. Wrzucam tylko swoje informując, że na głowie mam eleganckie pareo z Tajlandi, na sobie koszulę męża z koniecznie  za długimi rękawami (nie wolno podwijać!), na nogach kupione na plaży letnie portki (jedyne właściwe, bo te nie mogą być obcisłe). 
W życiu swoim nie czułam się tak upokorzona i tak nieubrana.
Ale meczet piękny i wart poświęcenia.
Poza tym oglądam Dubaj - miasto zbudowane na pustyni w ciągu czterdziestu lat, niezwykłe budynki, potwornie smutne futurystyczne pejzaże z najnowocześniejszą technologią i bez ludzi na ulicach. Zwiedzam wielkie centra handlowe i umiejscowione w nich atrakcje typu stok narciarski, lodowisko, szkielet dinozaura lub tańczące fontanny. I widzę w nich tłumy ludzi podłączonych do smartfonów.
Każdego dnia, po powrocie z kolejnej wycieczki, myślę sobie, że cieszę się bardzo, iż to wszystko  zostanie w Emiratach.
Oby jak najdłużej.

Bo pustynię można zabudować, ale trudno ją naprawdę ożywić.
Czytaj więcej »
obywatel

11 przykazanie

09:37
Kampania na rzecz utworzenia „Odnowy – nowoczesnego miejsca aktywności seniorów” w pełnym toku. Biegamy, namawiamy, słuchamy i rozmawiamy o pomyśle zgłoszonym do Poznańskiego Budżetu Obywatelskiego 2018. Im więcej rozmów, tym więcej spostrzeżeń. Dziś kilka słów o wrażeniach ze spotkań – i tych w realu, i tych w Internecie.
Myśl, która najmocniej wbije się w moją głowę po tej kampanii to refleksja, że zupełnie niechcący w pewien sposób naruszam przyzwolenie społeczne na bycie starszym. Powinnam to przewidzieć, bo w końcu żyję w kraju, w którym starość odwołano. Starsi ode mnie patrzą na mnie z lekkim powątpiewaniem, kiedy zaczynam mówić o projekcie „Odnowy”. Nie dowierzają, bo jestem za smarkata, a przynajmniej tak wyglądam i oni mnie tak oceniają. Dystans do mnie i do projektu czuje się na kilometr. Kiedy kończymy rozmowę, kiedy lody są przełamane, wtedy kiwają głowami z aprobatą, zaczynają myśleć z życzliwością o pomyśle, mówią że potrzebny i deklarują swój głos. Rzadko obiecują pomoc w zdobywaniu kolejnych głosów.
Młodsi  i ci w moim wieku patrzą na mnie ze zdziwieniem i niecierpliwością. Co ja z tym starzeniem się? Jacy seniorzy? Za młoda jesteś na seniorkę - słyszę. W ubiegłym tygodniu usłyszałam ten tekst tyle razy, że aż się wierzyć nie chce. I mówiły to osoby młodsze o kilka lat, lub ździebko starsze ode mnie. U jednych i u drugich ząb czasu już dawno nadszarpnął nadobne lico, co widać gołym okiem. Ale lico, to przecież nie dusza. Ta jest wiecznie młoda i żadna tam seniorka z ciebie. I ze mnie też – prawie słychać to niewypowiedziane zdanie wiszące między nami w tym starciu o prawo do starzenia się.
Po kilku takich rozmowach wątpię, o co ja właściwie walczę? O miejsce dla własnej aktywności, o glosy w sprawie „Odnowy”, czy jednak jest to wojna z przekonaniem, że człowiek się starzeje wtedy, gdy o starości pomyśli.
W wojnie o to pierwsze, jakoś sobie radzę. Mam tysiąc argumentów. W starciu z tym drugim, mam większy kłopot, bo głupio powiedzieć koleżance po pięćdziesiątce, że peselu fluidem nie zamaże i choć czuje się tak samo, jak wtedy, gdy miała 30 lat, to już nigdy ich mieć nie będzie. Z czasem będzie słabsza, będzie gorzej widziała, słyszała i może lepiej pomyśleć na zapas? Może warto pomyśleć o sobie starszej? Dokąd pójdzie, jak wypadnie z zawodowego obiegu? Czym wypełni swoje życie?

W ubiegłym tygodniu takich spotkań miałam kilkanaście. Po nich dochodzę do wniosku, że w języku polskim słowo senior dotyczy bezzębnych stulatków, uparcie trzymających się życia, mimo demencji i wszystkich innych zaburzeń w funkcjonowaniu organizmu. Ludzie urodzeni w połowie poprzedniego stulecia, jako grupa wiekowa, są absolutnie niewidoczni i nieobecni w świadomości moich rozmówców. U kobiet to jest szczególnie silne przekonanie, bo jeszcze mocniej poddawane są presji reklam i konieczności bycia wiecznie młodą. Spotkanie z grupą pań starszych ode mnie i rozmowa o „Odnowie” zaczęła się od zarzutu, że ten projekt ma zły tytuł i tu każda z nich wysyczała z niesmakiem słowo „Senior”– to tak się źle kojarzy! Zapytałam wtedy, jakiego słowa by użyły, będąc na naszym miejscu? Zapadła cisza.
- No faktycznie! Nie ma innego - przyznały. Pewnie musiały sobie coś w głowie przestawić, by potem móc pochylić się nad pomysłami opisanymi w projekcie i przyjąć tę propozycję, jako dobrą dla siebie. Trudny proces.

Druga trudność, która zapadnie mi  w pamięć, to żelazna konsekwencja w przestrzeganiu przykazań i  nasz narodowy szacunek dla nich. Z tym, że ze wszystkich dziesięciu najbardziej cenimy jedenaste, które brzmi „nie angażuj się”, znane także w wersji „nie wychylaj się”. Schowaj się, siedź cicho, nie odzywaj się, bo….
Przekazujemy to zachowanie z pokolenia na pokolenie i potem dziwimy się, że robią z nami, co chcą. I ci z lewej strony, i ci z prawej. Oburzamy się, że ludzie nie głosują, że wybierają głupio, że przy władzy zawsze idioci. Wszyscy. I zapominamy, że stosowaniem w codziennym życiu 11. przykazania, sami wspieramy proces, który potem rujnuje nasze życie społeczne.
Taka scenka. Wchodzę do małego osiedlowego sklepiku, do którego często zaglądają okoliczni mieszkańcy. Proszę znajomą właścicielkę o powieszenie plakatu reklamującego Poznański Budżet Obywatelski i „Odnowę”. I słyszę: „nie mogę, bo postanowiłam, że ja niczego nie reklamuję”. Mówi to z miłym uśmiechem. Z tym samym, którym obdarza swoich klientów i z którym prosiła, by polecać jej usługi moim znajomym, kiedy szukała zamówień. Wiem, że przez ostatnie 28 lat budowaliśmy kapitalizm i nie budowaliśmy społeczeństwa. Wiem, że nie rozumiemy, iż reklamować można produkt i usługę, a mobilizowanie ludzi do aktywności, do współpracy, to jednak coś zupełnie innego i według mnie nie o reklamę tu chodzi. Ale z faktami się nie dyskutuje.

Tak mi się ulało, bo tydzień był naprawdę trudny.
Pierwszy tydzień głosowania za nami. Zostały jeszcze dwa. Angażujmy się.
Poznański Budżet Obywatelski bez zaangażowania obywateli nie ma sensu.

 

 

 
Czytaj więcej »

Koty dwa

13:52

Prowadzę bardzo aktywne życie, a ono nagradza mnie niespodziankami na miarę mojej aktywności. Nie będę opisywać tutaj szczegółów, bo chyba bym się sama przestraszyła i lepiej dla mnie, żeby tego nie spisywać w jednym miejscu. Ze spisanym musiałabym coś zrobić (najlepiej iść na jakąś terapię odwykową od życia!), a tak zza krzaków i z zakamarków wyskakują na mnie różne sprawy, o których zdążyłam na chwilę zapomnieć i one nakręcają moją aktywność. W efekcie jakoś tak zawsze jestem w centrum, choć wcale o to nie zabiegam. Tak to po prostu się dzieje. W kończącym się tygodniu najpierw był czarny wtorek i taka porcja emocji, że wystarczyłoby na kilka lat i niejedną osobę.  Potem była środa, podczas której oddychałam głęboko i zbierałam głaski. I kiedy już pomyślałam sobie, że kolejne wyzwania za mną i mogę pożyć normalnie, to przeleciał Ksawery. I zrobił się czarny czwartek
Nie znam się na nazwach orkanów, ale o ile dobrze pamiętam Ksawery już raz przelatywał. Wtedy wybrałyśmy się z koleżankami do spa w Kołobrzegu. Jedna z naszej czwórki w dniu wyjazdu zrezygnowała, bo wystraszyła się reakcji swojej mamy, która powiedziała, że umrze ze strachu, jeśli córka pojedzie w taką pogodę. W dodatku wyglądała tak, jakby naprawdę chciała to zrobić. Pojechałyśmy więc we trzy, bo silna potrzeba odpoczynku plus wzięte urlopy, zapłacony pobyt  i inne tego rodzaju argumenty wygrały z naszym rozsądkiem. Po drodze przeżyłyśmy horror, ale nic nam się nie stało i tylko prowadząca samochód powiedziała, że nigdy więcej. Tamten Ksawery rozłożył całą Polskę i wbił mi się w pamięć, równie silnie, jak zima stulecia w 1978, która zaatakowała w dzień mojego ślubu.
Ja nie wiem, co robi mój anioł stróż, ale chyba zasypia gawłtownie, kiedy zbliżają się te pogodowe figle, bo z każdym kolejnym wiatrem (matko, jak to brzmi!) ja jestem bardziej w centrum. Wczoraj wszystkie moje koleżanki siedziały pochowane, a ja miałam przyjemność doświadczać osobiście i to całym ciałem. Wiatr wiał, kiedy wychodziłam wieczorem na cotygodniowe zajęcia wodnego aerobicu na Termach. Był dość silny i przez całą drogę rozmawiałyśmy o nim z koleżankami, z którymi jeżdżę samochodem na te zajęcia. Ustaliłyśmy nawet, że gdyby zwiało dach na basenie, to nurkujemy głębiej i jakoś przeczekamy. Potem już poszedł w zapomnienie, bo jego miejsce zajęły w naszych głowach zwyczajne tortury, którym poddajemy nasze ciała, by utrzymać kondycję. Co tydzień, podczas czterdziestu pięciu minut ćwiczeń, w mojej głowie jest tylko jedna myśl – kiedy ja stąd wyjdę i co zjem, jak wrócę. Z nią wychodziłam z zajęć. Wiatr poszedł w zapomnienie.
Przed Termami, na których o tej porze tłok ogromny, płynęła woda. Jezdnią płynęła, między dwoma krawężnikami. Strumień był wartki i pierwsza myśl, była taka, że w czasie naszych zajęć musiało nieźle lać. Ruszyłyśmy do auta na parkingu, umiejętnie przechodząc przez rwący strumień. Z każdym kolejnym krokiem rosło moje przekonanie, że coś tu nie gra. Kiedy wyszłyśmy tą wielką rzeko-kałużą spod zadaszenia, zobaczyłyśmy kilkadziesiąt grupek ludzi, którzy szukali kawałka suchego, by dojść do samochodu lub przystanku. Za dużo wody, nawet jak na Ksawerego – pomyślałam. Tylko skąd tyle wody, jak nie z nieba? Tymczasem woda płynęła całym parkingiem, zalała wszystkie chodniki, trawniki, tory kolejki. Wszystko było pod wodą. W dodatku trudno było ocenić, gdzie to morze się kończy, bo było ciemno. Oczami wyobraźni zobaczyłam zalane swoje mieszkanie, bo rano po deszczu pojawił się zaciek na suficie. Mąż w podróży, Ksawery w zagrodzie! Tak mam. Trudno uhaha!

Koleżanka kierująca pojazdem nakazała nam wyjście na suche podłoże, które pojawiło się w oddali, a sama nie zważając już na nic, poszła zalanym parkingiem po samochód, który stał w wodzie po nadwozie. Uczynni młodziankowie, stojący na jakichś kamlotach i wypatrujący jak rozbitkowie pomocy, krzyczeli do niej, by nie szła, bo tam woda. „Ale ja mam tam samochód” – odkrzyknęła zdesperowana i szła dalej, czując jak spodnie piją wodę i mokre są już prawie całe. Woda waliła rwącym strumieniem, a wiry nad kratkami ściekowymi wyglądały imponująco.
W końcu, jak każda zdolna do poświęceń bohaterka narodowa, dotarła kompletnie mokra do auta i podjechała po nas na fragment suchego. I wtedy okazało się, że bilet parkingowy, gdzieś się zadział i nie możemy wyjechać z parkingu. Ale zdesperowana i zmoczona właścicielka auta, była tak sugestywna w swych żądaniach, że siedzący w budce, otworzył nam barierkę, na hasło „powódź porwała nam bilet”, zanim ona zdążyła użyć argumentu o resztkach człowieczeństwa. UFF!
A potem było już tylko gorzej. Kiedy weszłam do domu Ksawery się wzmocnił i dmuchnął należycie, sosny zajrzały do moich okien, zaciek na ścianie rósł w okamgnieniu, żarówki migały niepokojąco, niewyprowadzony pies spojrzał mi w oczy z wyrzutem, jakby chciał powiedzieć „pogięło cię całkiem, w taką pogodę siku mam robić?”, zgasło światło na ulicy, łopotały fragmenty opierzenia dachu, dach łomotał i zbierał się do odlotu, wody zabrakło na herbatę a za oknami przelatywały foliówki i łapały się tańczących drzew.

Matko! Nic tylko flaszkę otworzyć. Wszystkie moje strachy usiadły mi na kolanach i przekrzykiwały się jeden przez drugiego. I gdyby nie Fb i dobroczynne wpisy, że inni też nie mają wody lub prądu, że prawie całe miasto nie ma wody, nie wiem jakbym to zniosła. W kupie jednak raźniej. Nawet jeśli kupa tylko wirtualna, to jednak raźniej.
Rano po czarnym czwartku zostało tylko wspomnienie i rozrzucone śmieci. Każdy wiatr przenosi śmietnik bloków spółdzielni do mojego ogrodu, więc jak na królową śmieciową przystało, w deszczu i słabnących podmuchach odchodzącego Ksawerego pozbierałam wszystko, przywracając porządek. Napracował się tym razem.

Godzinę później wymaszerowałam do miasta i po drodze spotkałam koty dwa.

 
 
Jakiś taki czarny ten tydzień.
Dobrze, że piątek.
Dobrze, że wieczór.
Czytaj więcej »

#czarny wtorek i ja

02:47

Wczoraj mówiłam to na Placu Wolności w Poznaniu, dziś umieszczam tu na blogu. Wklejam tekst swojego wystąpienia dla wszystkich, którzy wczoraj z różnych powodów nie mogli być.
3.10.2017 - Poznań

Organizatorki protestu poprosiły, bym odpowiedziała na pytanie: Dlaczego brałaś udział wtedy, dlaczego dziś wychodzimy ponownie ?
W październiku ubiegłego roku przyszłam na strajk, bo byłam już zmęczona swoją bezsilnością i biernością. Jak wiele spotkanych wtedy na strajku  koleżanek byłam przerażona kłamstwem, manipulacją i arogancją władzy. Szłam z przekonaniem, że należy być na wiecu, choć pewnie niewiele to zmieni.
Zobaczyłam tłum kobiet i mężczyzn i usłyszałam, że myślimy podobnie. Wtedy poczułam, że nie jestem sama.  Stałam z tyłu i podziwiałam organizację wiecu, przygotowanie dziewczyn i energię zebranych. Wracałam z myślą, że zrobiłam coś wartościowego, że moja obecność miała sens. I zrozumiałam, że w moim życiu zaczął się nowy etap.

A potem były kolejne strajki, kolejne zatrważające decyzje rządu, kolejne opowieści o suwerenie, niszczenie naszego państwa, mojego i waszego życia w imię wypełniania obietnic wyborczych.
Dziś jestem na strajku z zupełnie innego powodu. Przyszłam, bo jestem przekonana, że mamy wielką siłę jako obywatele. I musimy z tej siły korzystać. Trzeba być widocznym społecznie, trzeba przychodzić na wiece i zebrania, trzeba się angażować. Tę naszą wspólną siłę pokazał łańcuch światła, pokazał Kongres Kobiet i mnóstwo innych mniejszych inicjatyw. Tylko we wspólnocie mamy siłę.

Mamy siłę!
Nikt z nas nie ma wątpliwości, że trwa demontaż naszego państwa. Że podstępnie wprowadza się rozwiązania, które niszczą demokrację i które konsekwentnie zmierzają do ograniczania praw kobiet. Często, kiedy rozmawiam z kobietami na temat tego, co się dzieje wokół nas słyszę, ich oburzenie, ale widzę także jak się wycofują z jawnego protestu. Przypomina mi się wtedy myśl wyczytana w jednym z wywiadów psycholożki, terapeutki uzależnień Ewy Woydyłło. Wywiad dotyczył współuzależnienia.  Ewa Woydyłło przywołała w nim sytuację wielu kobiet, które żyły w związkach z uzależnionymi i wskazywała, że jednym z mechanizmów współuzależnienia jest wstyd. Uczucie wstydu za pijanego małżonka powoduje, że żona czuje się odpowiedzialna za niego. I zamiast walczyć z jego nałogiem, zaczyna to ukrywać. A sąsiedzi mają do niej pretensje, że on narzygał na klatce schodowej.
Ewa Woydyłło powiedziała „Chwilami mam wrażenie, że my Polacy jesteśmy współuzależnionym narodem. To jest bardzo zakorzenione w naszej tradycji i mentalności”. Do tej tradycji  wstydu za kogoś, dorzućcie nasze polskie porzekadło „nie mów nikomu, co się dzieje w domu”. I mamy środowisko, w którym rozkwitnie przemoc domowa,  wzmocni się nasze wycofanie.
W takim wycofanym społeczeństwie można rozwalić edukację, wyciąć puszczę, zburzyć fundamenty demokratycznego państwa. Można też odebrać kobietom ich prawa. I można jeszcze mówić, że to dla naszego dobra.
Dlatego musimy wychodzić z domów, razem stawać na placach i mówić NIE!

Mówię NIE!
Każdy z nas ma mniej lub bardziej osobiste powody, dla których tu przybył.
Ja jestem, bo mówię NIE złym ustawom, złemu prawu. W wyniku ustawy o zakazie aborcji odbiera się kobietom prawo do ratowania swojego życia, nawet wtedy , gdy nie ma to żadnego związku z usuwaniem płodu.

Mówię NIE
Jestem tu, bo jako nauczycielka mówię NIE obecnej reformie edukacji i wywalaniu publicznych pieniędzy w błoto. Jestem, bo żądam edukacji, która służy rozwojowi człowieka z poszanowaniem wszystkich praw i przygotowującej do życia we współczesnym skomplikowanym świecie.  Jestem tu, bo mówię NIE brakowi rzetelnej edukacji seksualnej w szkołach.

Mówię NIE
Jestem, bo mówię NIE odbieraniu świadczeń ludziom starym. Wczoraj weszła w życie tzw. ustawa dezubekizacyjna. Odebrano wysokie emerytury agentom bezpieki. Przy  okazji na mocy tych przepisów także tysiącom sekretarek, sprzątaczek, urzędniczek. Sprawy trafiają do sądu, który za chwilę straci niezawisłość. Strach myśleć, co będzie dalej.

Tych powodów jest znacznie więcej. Jestem tu, bo mówię Nie głupocie, arogancji i manipulacji we wszystkich przejawach życia społecznego.
Dziękuję bardzo!

 zdjęcie wykonał Hieronim Dymalski
Czytaj więcej »