Prosto z wanny

05:41


Tradycyjnie, jak co roku o tej porze roku, moczę kuper. Elegancka dama sto lat temu jechała do wód.   Ja moczę kuper, bo sto lat później jestem wyzwolona, feministycznie rozczochrana i w lekkiej niezgodzie ze światem. No! może nie niezgodzie. Bliższe prawdy – w zadziwieniu. Wiek osiągnęłam już taki, że nawet na niezgodę nie ma już mojej zgody. Bo ona destrukcyjna i mało konstruktywna. Zadziwienie ciągle zostawia nadzieję, że w końcu jednak zrozumiem to, co widzę. I zaakceptuję. Ale końca jakoś nie widać,  więc wrócę do moczenia.

Otóż korzystam z dobrodziejstwa lądeckiego zdroju. Mądrzejsi ode mnie już kilkaset lat przede mną odkryli niezwykłe właściwości tego miejsca. W wykupionym pakiecie rekreacyjnym mam kilkadziesiąt leczniczych kąpieli rozłożonych na kilka dni. W praktyce wygląda to tak, że albo siedzę w wannie, albo się przygotowuję do kąpieli, albo odpoczywam po kąpieli, bo męcząca. Jak powszechnie wiadomo siedzenie w wannie jest bardzo rozwojowe, bo dzięki takiemu siedzeniu ludzkość dowiedziała się głębokiej prawdy o ciele zanurzonym i cieczy. Szczegółów nie pamiętam, ale wiem, że siedzący, przejęty swoim odkryciem, wyskoczył z wanny i wybiegł na ulicę z okrzykiem „eureka”. Bardzo mnie zawsze poruszała ta historia, ale żaden z nauczycieli nie opowiedział nic o stanie odziania jej bohatera. To musiało być widowisko! W każdym razie od lat pobudza moją wyobraźnię.
Tymczasem nieustannie siedzę w wannach. Wanny mieszczą się w najstarszym budynku uzdrowiska o wdzięcznym imieniu „Wojciech”. Budynek jest cudny i niezmiennie od wielu lat budzi mój zachwyt. Zbudowany na planie koła, w samym środku ma basen termalny. Kąpiący się mają nad sobą przepiękną kopułę. Nie ma drugiego takiego basenu w kraju. Nie wiem, czy jest gdzieś na świecie. Jak on wygląda można zobaczyć tu https://www.youtube.com/watch?v=66TJxwtNZSs
Choć film ten zabija istotę tych kąpieli, bo młodzi użytkownicy za wszelką cenę próbują pokazać siebie i swoje ekstremalne wyczyny, to jednak podaję link, bo przynajmniej operatorom ręce się nie trzęsą i obraz jest dość stabilny.  Niestety, w okresie świątecznym tłum turystów zaprzecza idei kąpieli, które powinny wyciszać. To po prostu jest niemożliwe, przy jazgoczących bez przerwy paniach i panach korzystających z kąpieli w basenie termalnym, a głos pod kopułą rozprzestrzenia się zupełnie inaczej, niż w normalnych warunkach. Ale miejsce przepiękne.
W tym budynku  zachwycają także zachowane przez lata oryginalne pomieszczenia i urządzenia do kąpieli.W łazienkach cesarskich człowiek zostaje sam na sam ze sobą,  ciszą i duchami tych, co przede mną wchodzili do marmurowej wanny w podłodze. 
A żeby pomóc mu skorzystać jak najlepiej z dobrodziejstwa wód leczniczych, na ścianach umieszczono wizerunki najbardziej znanych kuracjuszy lądeckiego kurortu oraz sugestie dotyczące kąpieli.

Na przykład taka: „Trwanie kąpieli krótsze lub dłuższe będzie zależało od osobowości, wieku, konstytucyi, od temperamentu i od cierpienia”. Piękna jest ta formuła. Im dłużej jestem w tej wannie, tym większy mam szacunek dla tego, który na jakiejś podstawie rozpoznawał stan konstytucyi, temperamentu i cierpienia. Cierpienia szczególnie. Jak on to robił? Po oczach rozpoznawał? Po stanie owłosienia? Po czym? 

W innej łazience na ścianie jest taki napis .

Ciekawa jestem jaki czas i temperaturę kąpieli przepisałby ówczesny lekarz mojej skromnej osobie i na ile byłoby to zgodne z moją samooceną. Temperament w upadku, cierpienie ogromne a o konstytucyi to ja już nawet boję się myśleć. Wsadziłby mnie na kilka godzin do tej marmurowej trumienki-wanienki, czy zabronił zupełnie? Na szczęście NFZ daje każdemu 10 minut i w ten sposób zalecenia dr Ostrowicza, twórcy tego uzdrowiska, są już tylko zapisem literackim.  Najbardziej odpowiada mi rada doktora zapisana w kolejnej łazience. Stosuję konsekwentnie i polecam uwadze. Gorzej z taką „Kąpać się trzeba w stanie cielesnego i umysłowego spokoju”. Nie wiem, czy to jest jeszcze w ogóle możliwe.
Siedząc w tych wannach, czekam na swoje odkrycia i dokonuję także podsumowania mijającego roku. Zewsząd płyną już życzenia, by stary sobie szybko poszedł, zabrał co złego przyniósł, a nowy obdarował mnie tylko dobrem. Stan mojej konstytucyi nie pozwala mi spokojnie przyjąć takich życzeń, bo wiem dobrze, że najlepsza jest równowaga. Każdy przechył jest niebezpieczny. I na nowy rok życzę sobie i WSZYSTKIM, by z umiarem i bez szaleństw.
Podobnie jak ja, myślą inni współkuracjusze. Wracałam z kąpieli (by wypocząć!) a na korytarzu stali dwaj panowie z naszego hotelu. Jeden w białym szlafroku, drugi odziany do wyjścia. Wiek mocno dojrzały. Obaj ciut młodsi, niż uzdrowisko.
- Ale spokojnie! Bez szaleństw! – mówi ten w szlafroku. Ja mam 07. Damy radę.
- No to dobrze! Masz rację, bez szaleństw. Ja mam też 07, to jeszcze dokupię tylko pół litra. Najważniejsze, żeby z umiarem. – dopowiedział odziany i ruszył do wyjścia, by uzupełnić zapasy na strasznie trudną dla niektórych sylwestrową noc.
Z tej podsłuchanej rozmowy wnoszę, że z szaleństwem  i umiarem, jest jak z długością kąpieli – „zależy od osobowości, wieku, konstytucyi, od temperamentu i od cierpienia”.
Niech Nowy Rok przyniesie Wszystkim wszystko - stosownie do oczekiwań i potrzeb.
Najlepszego!

Czytaj więcej »

Raz na sto lat

03:06
Nareszcie obudziłam się z myślą jakąś. Znak to, że stan „po podróży” mija i wracam do żywych, a ściślej do przytomnych.
Wczorajszy dzień zakończyłam lekturą opowiadań z tomu Powstanie ’18, wydanego przez Samorząd Województwa Wielkopolskiego.
Pewnie z tego powodu obudziła mnie rano myśl, że muszę szybko napisać o tej książce. Szybko, zanim się wszyscy znowu pokłócimy się o to, czy obchody setnej rocznicy wybuchu Powstania Wielkopolskiego, stulecia odzyskania niepodległości i stulecia praw kobiet zostały należycie uhonorowane, czy powiedziano wszystkie ważne słowa, zorganizowano odpowiednie uroczystości i zaproszono właściwych artystów i gości. To są tak ważne rocznice, że oceny (oczywiście krytyczne), dyskusje (bo można było lepiej) i połajanki pojawią się na pewno. Dlatego  szybko wrzucam swoje trzy grosze, by gdzieś w ferworze politycznych przepychanek z okazji obchodów tej pięknej potrójnej setki, nie zgubić rzeczy naprawdę ważnych.

I na wstępie przepraszam wszystkich miłośników sztampy, pompy i patosu, ale każda „akademia ku czci” budzi moją głęboką niechęć. Od dzieciństwa tak mam i na pewno już nic się z tym nie da zrobić. Dlatego cenię bardzo, każde działanie, które przywołując przeszłość, pozwala naprawdę zaangażować współczesnych ludzi. Wbrew pozorom nie jest to wcale łatwe zadanie. Tym bardziej, że wybuchy armat, głośne śpiewy patriotycznych pieśni, recytacje wzniosłych tekstów są bardziej widowiskowe i łatwiejsze w organizacji, niż na przykład wydanie książki z opowiadaniami. A ponieważ w minionym roku trzykrotnie uczestniczyłam w projektach, które pozwoliły mi mieć poczucie wpływu i przynależności oraz osobistego uczestnictwa w pielęgnowaniu pamięci o ludziach i wydarzeniach, które są dla mnie bardzo ważne jako obywatelki, Poznanianki i kobiety, to wszystkim którzy się przyczynili do realizacji tych projektów chcę podziękować. To naprawdę dobra robota. I bardzo ludziom potrzebna.
A teraz kilka refleksji.
Najpierw książka. „Maszyna do pisania” i Urząd Marszałkowski byli twórcami tego projektu. Na początku był konkurs literacki, potem prowadzone przez pisarzy warsztaty dla twórców, którzy zechcieli się zająć tematem powstania. Teraz jest efekt, czyli książka z opowiadaniami „Powstanie’18 Opowiadania Wielkopolan”. Książka dostępna jest w wersji elektronicznej tutaj https://kulturaupodstaw.pl/naczytnik-pobierz-i-czytaj i każdy może ją przeczytać. Na czytniku, telefonie, komputerze. Wydanie papierowe leży przede mną i też jest, ale nic nie wiem o dystrybucji i nakładzie. Na konkurs wysłałam swoje opowiadanie, bo wcześniej zainspirowana projektem „Na herbatce u Fenrychów” zgromadziłam literaturę o międzywojniu, o Poznaniu i Powstaniu Wielkopolskim, o niezwykłych ludziach i czasach. Naczytałam się i nagle odkryłam, że z dzieciństwa pamiętam niektóre fragmenty miasta, które były świadkami wydarzeń z 1918r. Informacja o konkursie literackim uruchomiła wyobraźnię i posadziła przy komputerze.  Opowiadania zgromadzone w tym tomie są bardzo różne, tak jak różni byli uczestnicy konkursu. Czytam je z przyjemnością i zaciekawieniem, bo na warsztatach rozmawialiśmy głównie o pomysłach na nie. Myślę sobie, że gdybym uczyła, wykorzystałabym je na swoich lekcjach do różnych celów. Są teksty o powstańcach, o bitwach, ale także o zwyczajnych ludziach, którym wydarzenia z 1918 zmieniło życie. Wszystkie  pokazują, jak bardzo żywa i inspirująca jest historia, jak bardzo nam  bliska.

Naprawdę dobrze się czyta. Sprawdźcie sami.
Kiedy postanowiłam wziąć udział w tym konkursie, wymyśliłam, że napiszę tekst o kobiecie. Bo dla mnie powstanie, to początek zupełnie nowej ery w życiu społecznym i obecności w nim kobiet. Ucieszyła mnie bardzo wiadomość, że tekst został przyjęty, że wezmę udział w warsztatach literackich, że opowiadanie ukaże się w tej publikacji. Ale najwięcej satysfakcji dała mi jedna z pierwszych czytelniczek, która zadzwoniła, by pogratulować i powiedziała, że znalazła w moim opowiadaniu tyle prawdy o losie kobiet. Czyli udało się!
A więc! Ściągajcie i czytajcie. I polecajcie dalej. Niech ta mądra książka żyje i budzi wyobraźnię i szacunek, dla tych, którym wiele zawdzięczamy.

Jako kobieta i społecznica dziękuję także za projekt  ONEPoznan https://www.facebook.com/ONEPoznan/posts/278970836138354 , portal promujący kobiety, utworzony przez Miasto Poznań z okazji stulecia uzyskania praw wyborczych przez kobiety. Autorki Agata Grenda i Anna Krenz przez cały rok śledziły wydarzenia związane ze stuleciem i integrowały środowiska kobiece. I znowu kawał dobrej roboty bardzo potrzebnej na dziś i na przyszłość.
I na koniec trzeci projekt, od którego dla mnie wszystko się zaczęło, czyli „Na herbatce i Fenrychów”. Ani Agnieszka Wujek, Dyrektorka Gminnego Centrum Kultury i Rekreacji w Krobi, ani ja nie spodziewałyśmy się, że uda nam się tyle dobrego zrobić dla przywołania postaci wyjątkowego człowieka i jego dorobku. Nagrania pięciu słuchowisk o losach Stanisława Fenrycha i jego rodziny znajdują się tutaj http://serwer1353041.home.pl/gckir/index.php/wynajem-sal/9-uncategorised/401-na-herbatce-u-fenrychow

Wszystkie z przywołanych projektów angażowały ludzi przez cały rok. Bez pompy i zadęcia. Mogłyby być przykładem, co robić, by mądrze wykorzystać posiadany potencjał i zasoby.
Patrzę na ten spis i myślę sobie, że warto było się zaangażować.
I z tym poczuciem dobrze spełnionego obywatelskiego obowiązku oddalam się do kuchni, by spełnić się w roli polskiej pani domu w okresie przedświątecznym.

Obawiam się jednak, że w moim przypadku i moim obecnym stanie, to będzie trudniejsze niż powstanie!
Czytaj więcej »

Jet lag

07:09

Wszyscy mnie pytają, jak się czuję po powrocie do kraju. Powodem ich troski jest najczęściej powszechnie rozumiany trud związany z przystosowaniem się do niskich temperatur. Otóż niskie temperatury to jednak najmniejszy problem, bo jest ciepła odzież i człowiek szybko zapomina, że kilka dni temu biegał w galotkach i japonkach i było mu zdecydowanie za gorąco. Odziany przeżyje. Gorzej z karą za grzechy przemieszczania się w czasie, czyli z jet lagiem. W Internecie znalazłam kilka definicji i wszystkie wskazują, że jest to stan powszechnie znany, wynikający z tego, że organizm wariuje, kiedy się naturalnemu zegarowi biologicznemu daje lub odbiera godziny, co dzieje się przy podróżowaniu między strefami czasowymi ze wschodu na zachód lub odwrotnie.
Jet lag to zaburzenia snu, uwagi, koncentracji. To przyczyna łatwiejszego zapadania na infekcję i ogólnego rozbicia. No i teraz dopiero mogę powiedzieć, że od przyjazdu czuję się tak, jak wyglądają te trzy piękne sowy na filmiku poniżej. Przyglądam się uważnie i bez zrozumienia.
https://www.facebook.com/Avantgardens.org/videos/1689897927690628/
Jestem wewnętrznie rozbita, nie mogę zebrać myśli, ruchy mam powolne, a o 17 wyglądam jak zombi i szukam łózka.  Może być każde. Nie nadaję się do niczego. Wyczytałam wczoraj, że jet lag u różnych ludzi przebiega różnie. Im starsi, tym gorzej. No to ja już sobie nie wyobrażam , co będzie dalej. Najgorsze jest to, że do powrotu byłam pewna, że ten problem mnie wcale nie dotyczy, a tu masz babo placek. Mam to i wcale nie jest fajnie.
No i jeszcze, że myśli nie można pozbierać a chciałoby się. W dodatku powrót i jego konsekwencje zbiegły się z najkrótszymi dniami w roku. Mój organizm chce iść spać natychmiast po zachodzie, czyli około 15.30. W Bangkoku było łatwiej, bo było jasno.
No więc tak się czuję i jakoś to muszę przeżyć.
Nie docierają do mnie nawet bodźce świąteczne – żadne musisz posprzątać, musisz ugotować. Jak te sowy kręcę głową i otwieram szerzej oczy. Żeby były otwarte, bo jak się zamkną, to zasnę.
No i tak trwam!
Łatwo nie jest.
Czytaj więcej »

Slow life

20:35


Do powrotu pozostało już tylko kilka dni. Nadal jest zachwycona i pewnie nikt się temu nie dziwi. Zwiedzamy w mniejszym tempie, bo na Koh Chang wszyscy żyją wolniej. W tym zwolnionym rytmie przeglądam wpisy na FB i różne informacje z kraju. I nawet jakbym chciała szybko odpisać, to i tak tego nie zrobię, bo właśnie Internet, choć szerokopasmowy, gdzieś zaginął. I mogę sobie tylko pomyśleć. Więc teraz odpowiadam hurtem na wszystkie pytania i komentarze, bo szansa, że uda mi się ten post wstawić jest dziś jakby większa. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Najpierw małpy. Te z naszych zdjęć i filmików. Wiele osób pytało, czy one tam tak sobie wolno żyją? To była wycieczka do Lop Buri. Piotr zapowiedział, że zobaczymy małpy. Jak zwykle w takich wypadkach zabrakło mi wyobraźni. Małpy oglądałam od dzieciństwa i zawsze wiązało się to z jakąś przyjemnością. Nigdy z zagrożeniem. Myślałam, że będą gdzieś daleko, w bezpiecznej odległości. Tymczasem małpy były wszędzie i bardzo blisko. Od chwili wyjścia z samochodu, który zaparkował w centrum miasta, otoczyły nas. Te co siedziały na dachach, gzymsach, w oknach przyglądały nam się z uwagą. Te co siedziały lub chodziły bliżej, bezceremonialnie wskakiwały na nas i zabierały to, co je zainteresowało. Podobno przeniosły się do świątyni w Lop Buri, rozmnożyły i zostały. Teraz podjeżdżają tam turyści z całego świata, by przeżyć ten bliski kontakt z naturą. Pojawili się nawet strażnicy, by chronić turystów, przed ich brakiem wyobraźni. Niewinnie wyglądająca małpeczka, która przypomina pluszową zabawkę, jest żywym stworzeniem o małpiej naturze. Ma zęby, pazurki i emocje. Ma dzieci, małpich wrogów i przyjaciół. I jest bardzo zwinna.  Potrafi zabrać okulary, czapkę, portfel i zniknąć z tym, zanim się człowiek połapie, że ma problem. W naszej grupie upodobały sobie niebieskie okulary mojego męża, jego białą czapkę i kapelusz Cherry. Acha! I białe włosy Agnieszki. Wtedy strażnik je odganiał wydając dźwięk, którego nie powtórzę, bo po tajsku. Ale brzmiał groźnie. W tym fragmencie miasta małpy są wszędzie. Na dachu, balkonie, płocie, słupie telegraficznym. Na turystach i na ich samochodach. Mnie się bardzo podobały, ale jak spojrzałam na okoliczne budynki, to myślę, że nie wszyscy muszą je lubić. Wszystkie domy są opuszczone.
Z małpami nie da się ani mieszkać, ani prowadzić biznesu. Ale na małpach już tak, bo zorganizowano nawet festiwal
Tyle o małpach.
Pojawiły się także prośby i sugestie, bym napisała coś więcej o tym, jak się żyje w Tajlandii. To bardzo trudne, bo ja tak naprawdę mało wiem. Tajlandię widzę oczami moich przewodników. Widzę to, co chcą mi pokazać i co sama doczytam lub zrozumiem. Musiałabym posiedzieć tu dłużej i pogadać z ludźmi. Na tym poziomie komunikacji, jest to kompletnie niemożliwe. Ale, że żyją mądrzej, bo wolniej, to wiem na pewno. Mają ku temu lepsze warunki. Wszystkim, którzy tutaj się wybierają po raz pierwszy – A WARTO! – zalecam ostrożność, przy żywieniu. Można nie znać angielskiego, bo oni tez nie znają i komunikacja i tak odbywa się na migi, ruchy ciała i chęć zrozumienia. Kluczowe słowo, które trzeba zapamiętać to „spicy”. Pytać o spicy należy nawet przy białym ryżu, bo oni wszystko zamieniają w palący żar. Wczoraj jedliśmy kolację ze znajomymi Piotra, którzy mieszkają w Tajlandii (Polak i Birmanka). Oboje zamówili tajskie jedzenie i w połowie dania, kiedy z oczu płynęły im łzy, z nosa wydzielina a pot ognisty wystąpił na czoło odstąpili. Śmierć zajrzała im w oczy i zrozumieli , że się nie da. Nasza Cherry zamówiła pyszną zupę. Systematycznie przy każdym posiłku wyjadamy (próbujemy) wszyscy wszystkim, by rozeznać, co tu jeszcze można zjeść. Zupa była znakomita.
Wszyscy z uznaniem kiwaliśmy głowami dla tego dania, próbując zapamiętać jego tajską nazwę. Następnie Cherry zapytała, czy już wszyscy posmakowali i uzyskawszy odpowiedź, że tak, wzięła łyżkę, nabrała chili i dosypała pełną łyżkę do talerza.
Łyżkę! Nie łyżeczkę.
Chili! Nie słodkiej papryki.
Patrzałam z podziwem, jak to zjada. Umarłabym od gorąca. Wewnątrz i na zewnątrz. A ona ma się dobrze.
Podobno oni dokładnie tak samo reagują na przybyszów z Europy, którzy się tu opalają. Nie mogą się nadziwić, jak tak można. Tajowie na wszystkie sposoby unikają słońca.
Z rzeczy, które w tym slow lifie mnie jeszcze zadziwiają, to wysokość pomieszczeń hotelowych, niewspółmierna do wzrostu Tajów. Wszystkie pokoje duże i przestronne, łóżka ogromne ( 220-250 szerokości) i naprawdę bardzo drobni Tajowie. Ja tutaj  czuję się bardzo dużą kobieta i to jest zupełnie nowe doświadczenie.
No i rzecz, bez której nie wolno opuścić Tajlandii – czyli tajski masaż.
Obowiązkowo. Godzinny kosztuje od 15 – 30 złotych (w zależności od miejsca) i według mnie jest rarytasem na skalę światową.
Nigdzie takiego nie ma!
I teraz się żegnam, bo właśnie się udaję!

Czytaj więcej »

W raju

23:40

Podobno każdy ma swoją Tajlandię. Moja jest na Koh Chang. Zakochałam się w tej wyspie dwa lata temu i moja miłość przetrwała próbę czasu oraz konfrontację po ponownym spotkaniu. Nie osłabia mojego zachwytu nawet słabszy Internet. Nic nie osłabia mojej miłości i zadowolenia. Mam to wypisane na twarzy i z tym kretyńskim uśmiechem przemieszczam się po okolicy w poszukiwaniu innych uśmiechniętych. Wszystko mi się podoba. A najbardziej cisza i wszechobecne odgłosy przyrody – ćwierkanie, kwilenie, gruchanie, pohukiwanie i inne takie. Jest ciepło, zielono, spokojnie. Nikt się nie spieszy, każdy ma czas. Jak w raju.
Miałam szczery zamiar opisać cały przebieg tajlandzkiej wyprawy, ale to po prostu jest niemożliwe. Bo kiedy już wracamy do hotelu po kolejnym dniu pełnym wrażeń i miałabym czas, by spokojnie pisać, to nie mam siły. Dokładnie tak samo, jak w tej złotej myśli o życiu: najpierw nie masz czasu, potem nie masz siły. A życie krótkie, jak przeciąg. Więc staram się uważnie smakować, co dają. Szczególnie w Tajlandii.
A dają dużo.
Piotr Motyl – duch sprawczy całej wyprawy, zorganizował nasz pobyt w taki sposób, byśmy posmakowali Tajlandii, którą sam poznał, polubił i świetnie w niej sobie radzi. To kapitalna opcja i wymarzona forma turystyki i wypoczynku. Dzięki niemu zobaczyłam miejsca, do których nie trafiają wycieczki. Program był bardzo intensywny i bardzo zróżnicowany. Teraz jest już spokojniej, bo na Koh Chang – Wyspie Słoni, planowaliśmy wypoczynek. Mogę zebrać myśli.
Gdybym miała napisać, za co najbardziej lubię Tajlandię, to chyba zaczęłabym od Tajów. Są bardzo sympatyczni, otwarci i gotowi do udzielenia pomocy. To nie znaczy wcale, że kontakt jest łatwy. Tajowie (szczególnie ci starsi) mówią przede wszystkim po tajsku. A to język o rozbudowanej intonacji. Bez tłumacza naprawdę trudno. Każdy europejski język jest im obcy, chociaż raz spotkaliśmy taksówkarza, który uczył się języków z europejskich i amerykańskich filmów. Umiał także kilka słów po polsku i sam mówił, że w komunikacji z klientami posługuje się gotowymi frazami z wypowiedzi bohaterów filmowych. Było nam bardzo wesoło w jego taksówce, a korek w Bangkoku był wtedy ogromny. Pod koniec wspólnej podróży okazało się, że kierowca był w moim wieku. Myślałam, że jest o 20 lat młodszy.  Dzięki Piotrowi zrozumiałam także, że moje myślenie o wszechobecnym w Tajlandii zatrudnianiu nieletnich, jest bardzo mylne. Tajki i Tajowie wyglądają młodo. Zdrowa dieta, życzliwość i spokój pozwalają zachować sylwetkę i energię. Odkryłam także, że Tajki są nie tylko piękne - bo są - ale jeszcze potrafią być bardzo energiczne, świetnie zorganizowane i konsekwentne. To wiem dzięki Cherry, która jako tajlandzka szefowa grupy znakomicie się sprawdza. Ona też wygląda, jakby właśnie miała iść na egzamin do średniej szkoły.
Przez kilka dni zwiedzaliśmy Tajlandię w grupie polsko-tajskiej, bo była z nami Mama Cherry. Obie dbały o nas, o nasze przeżycia, wybierając miejsca, potrawy, atrakcje w taki sposób, by pokazać jak najwięcej. W jednym tylko nie mamy wspólnoty: w smakach! Potrawy, które zamawiały obie Panie przyprawiają o zawrót głowy i żołądka swoim ostrym smakiem. I wcale nie myślę tu o zupce tom yan. Wystarczy zakup zielonego melona, który posypują cukrem z chilli. Cherry bardzo szybko zorientowała się, że w tej materii mamy protokół odrębności i skutecznie chroni nas przed wpadkami. A jest się czego bać, bo potrawy wyglądają niewinnie a mogą człowieka skutecznie osłabić.
Spodziewałam się, że pobyt będzie należał do bardzo udanych, bo Piotr Motyl to bardzo dobrze zorganizowany, sympatyczny i gościnny człowiek. Wiedziałam, że się będzie starał, ale że po przyjeździe na Wyspę Słoni zorganizuje mi powitanie z przedstawicielem słoniego rodu,  to nie myślałam. Co zresztą dokładnie widać na filmiku przypadkowo nagranym przez mojego męża. W życiu różne osobniki brały mnie pod rękę i prowadziły na spacer. 
Słoń po raz pierwszy. I muszę powiedzieć, że trąbę miał o mocnym uścisku i dość wszędobylską. https://www.facebook.com/joanna.ciechanowskabarnus

Jeszcze teraz nie mogę się otrząsnąć po tym przeżyciu. Za drugim razem będę spokojniejsza. Słoń spaceruje po naszej plaży codziennie dla zdrowotności. I podobnie jak Tajowie, jest bardzo życzliwie usposobiony wobec spotykanych osób. Więc mamy przed sobą jeszcze kilka okazji do kontaktu.
Poza tym morze ciepłe, ptaki śpiewają, ludzi mało.
Jak w raju.


Czytaj więcej »

Osiedle

18:16

Dzisiaj trochę o Bangkoku z perspektywy mieszkańca, czyli takiej, która mnie interesuje najbardziej. Pobyt w hotelu jest oczywiście bardzo przyjemny i sympatyczny, ale wszystkie hotele są tak samo hotelowe. Może mają więcej lub mniej złoceń, lepszą lokalizację lub więcej gwiazdek. Po latach nie pamiętam ich nazw,  wylatują tak z głowy, jak  z życia. Wynajęte mieszkania przynoszą w bonusie pewną wiedzę o tym, jak mieszkają zwyczajni ludzie.
W Bangkoku mieszka 8 milionów ludzi. W tygodniu. Bo w weekend 12. Tu jest tłoczno wszędzie. W związku z tym przestrzeń jest bardzo cenna. Osiedle, na którym mieszkamy, leży w samym centrum miasta i nazywa się "Belle"
Wszędzie jest bardzo blisko, bo metro działa znakomicie. Nasze osiedle – będę używała tego słowa celowo – to cztery wieżowce. Mieszka w nich około 3000 ludzi (tak powiedział Piotr). Wejście do każdego z nich przypomina wejście do hotelu – lobby, recepcja, fotele itp..). Wszystko bardzo elegancko i funkcjonalnie urządzone. Mieszkanie mamy na 12 piętrze z widokiem industrialnym – ruchliwa droga, ogrody na dachach, parkingi.
Na wysokości szóstego piętra jest, nazwijmy, to podwórko.
Przepięknie zaaranżowana przestrzeń wspólna, w której można szukać wytchnienia od nadmiaru betonu. Są zakątki do rozmowy,
są sadzawki dla oka (dzieci się w nich kapią!),
jest basen do popływania. Nie ma miejsca do opalania, bo Tajowie unikają słońca, Wszystko jest skutecznie zacienione, przez cztery wielkie wieże budynków. Piotr twierdzi, że oni mają balsamy do mycia z domestosem. Coś w tym jest, bo wszystkie środki kosmetyczne, które widziałam mają wybielać skórę.
Jest oczywiście kącik dla dzieci.
Miejsce które mnie zachwyciło. Obeszłam wszystko i wybrałam dla siebie jedno mieszkanie – to na parterze.
wszystkie na parterze stoją puste. Tych nikt nie chce, bo Azjaci muszą wysoko. Ja jestem szczur bardzo lądowy i ten parter z dużym tarasem byłby dla mnie idealny. Mąż mój powiedział, że będą rzucać pety. Ale on nie zauważył, że tu nigdzie nie wolno palić. Jest tylko jeden problem z wyborem tego condominium, bo psów też nie wolno mieć. W Bangkoku psów prawie nie ma. Jeszcze pomyśle nad tym, zanim zdecydujemy.
Mieszkanie jest przygotowane do życia pod każdym względem. Małe, ale bardzo funkcjonalne. Kuchnia niewielka, bo przecież tu się prawie nie gotuje. Kuchnia jest wszędzie i jedzenie przynosi się w woreczku do domu lub zjada w barach, restauracjach. UWIELBIAM ten model. Jedzenie jest stosunkowo tanie, zresztą podobnie jak wszystko inne.
Mieszkańcy naszego osiedla na parterze mają galerię handlową, w której mogą kupić wszystko, co jest im potrzebne. Gdyby tam czegoś nie znaleźli, mogą bez wychodzenia na zewnątrz przejść do następnej i zaraz do kolejnej. Bo galerii w Bangkoku dostatek.
I wszędzie pełno ludzi!
Niewyobrażalnie pełno!

Czytaj więcej »

Długa droga

09:28


Do Tajlandii blisko nie jest. Szczególnie z Antoninka w Poznaniu. Zwłaszcza długo i z przygodami, kiedy podróż zaczyna się próbą przemierzenia taksówką drogi z domu na dworzec. Na poznański dodam, nie warszawski czy z ten w Bangkoku. Nasz własny zupełnie wystarczy.
Z ulubionego radio-taxi podjechał zamówiony wcześniej samochód, który już na pierwszy rzut oka przypominał rekwizyt z filmu o PRL-u. Na drugi rzut oka też. A na trzeci – ten po wejściu do środka – wehikuł czasu, w którym wszystko było z tamtej epoki. Łącznie z kierowcą, jego sposobem myślenia i reagowania. Mój drugi mózg, który zgodnie z najnowszą nauką znajduje się w jelitach, natychmiast się zorientował, że będą przygody i postanowił się skurczyć i rozboleć. Poza tym namawiał  pozostałe członki mojego organizmu do natychmiastowego opuszczenia wehikułu, ale ten pierwszy, mu zabraniał. Taxi zamówiłam ze sporym  wyprzedzeniem czasowym, ale korka od Swarzędza i mało lotnego kierowcy w samochodzie z muzeum nie przewidywałam, bo zawsze ulegam naciskom męskiej połowy naszego związku.  Potem mam wrażenie, że choć nic nie mówię, to na czole nabrzmiewają mi żyły i układają się w napis „A nie mówiłam?”
I świat widzi, co ja myślę.
A nie myślę wtedy dobrze.
Pan kierowca, cały z innej epoki, najpierw był spokojny i pobłażliwie mówił „nimasiecodenerwować.dojedziem”. Trzy razy wzięłam jego spokój na klatę. Po czwartym warknęłam, że my do Bangkoku i ani pociąg, ani samolot na mnie nie poczeka, i jednak jest „siecodenerwować”. I wtedy nastąpiła przemiana wewnętrzna tego bohatera, który  uruchomił swój bogaty zasób prl-owskiego sprytu i …….dojechał. Naprawdę nie miał szans. Skrótami, przez podwórka, ze skrzyżowaniem na wczesnym czerwonym i okrzykiem „no jedź baranie” oraz wszystkimi atrakcjami z tamtych lat. Ło matko! Nigdy więcej! 5 minut przed odjazdem pociągu wysiadałam mokra z taksówki, a kierowca był z siebie bardzo dumny. Pogratulowałam i podziękowałam. Dalej było wszystko w rytmie ulubionym przeze mnie, czyli z wyprzedzeniem i spokojnie. Zgodnie z rozkładem, długo. I nieruchomo. Bo samolot to miejsce dla statycznych krótkonogich. Nawet moje były za długie.
W Bangkoku czekali na nas Piotr i Cherry.  Punktualnie i w umówionym miejscu. Ponieważ wiele osób pytało mnie, jak to się stało, że lecę do Tajlandii i to nie z biurem na wycieczkę, udostępniam link prezentujący historię tajlandzkiej przygody i miłości Piotra. https://dziendobry.tvn.pl/wideo,2064,n/swoje-miejsce-i-milosc-znalazl-w-tajlandii,257298.html?fbclid=IwAR0qTInaGdeapU1mR22kcCkJFYXeYkr0ZhampzQZyS0XDS0SCoJjhts0XPw
My też poznaliśmy się dwa lata temu w czasie konferencji, którą Piotr organizował dla polskich przedsiębiorców. I została nam przyjaźń. Dzięki naszym gospodarzom poznajemy Tajlandię prawdziwą. Cherry tłumaczy różne rzeczy, które widzimy i które są dla nas dziwne, ciekawe. Oboje prowadzą nas w miejsca sprawdzone i pewne. Przed nami wiele dni niezwykłej tajlandzkiej przygody. Będę pisała na blogu i wrzucała zdjęcia na FB. W wynajętym mieszkaniu jest porządny Internet i wszystko jest prostsze. Ale to też zasługa Piotra. A biurko mam na balkonie z widokiem na Bangkok. 

Pierwszego dnia, po paskudnie długim locie, zaprowadził nas do ulubionego punktu masażu na masaż stóp. Trwał godzinę, kosztowało 15 zł (w przeliczeniu) i uratował nam życie. Tajowie tak się przejęli naszym długim lotem i stanem zmęczenia, że na koniec wymasowali nam karki i ręce. W gratisie, w dowód przyjaźni.
A wieczorem wspólnie zjedliśmy kolację. Jak widać na zdjęciu według modelu tajskiego, czyli mamy wspólny garnek i wrzucamy co, kto lubi.


Dostałam od Cheryy pochwałę, bo uznała, że świetnie gotuję. A ja nauczona doświadczeniem, donosiłam ingrediencje i z wielką wprawą dorzucałam.

Trudno się nie zakochać w Tajlandii.
Naprawdę.

Czytaj więcej »

Mój pierwszy raz

08:07
Tytuł na pewno przyciągnie rzeszę fanów w liczbie kilkunastu, co dla niszowego bloga, i tak dużo. Spragnionych plotek na temat wspomnień z życia intymnego od razu informuję, że nic z tego. Dalej mogą nie czytać, bo nie nastąpi nic niemoralnego.
Choć właściwie może jednak?
Otóż zwierzyć się chciałam publicznie dość, jak po raz pierwszy odważyłam się. Albo właściwie obnażyłam. W każdym razie publicznie przyznałam się do tego, co robię. A więc składam ja wizytę w gabinecie lekarskim w sprawie drobnego zabiegu chirurgicznego. Późne popołudnie w listopadzie. Jest sennie. Pacjentów jak na lekarstwo, lekarzy dokładnie tyle samo. W poczekalni siedzę ja i rejestratorki. Siedzę i czekam, bo wizyta umówiona i od kilku tygodni próbuję rzecz załatwić. Pół godziny po umówionym terminie wchodzi starszy pan. Wyraźnie zmordowany życiem i przeciwnościami losu. W ręce niesie wykrochmalony kitel lekarski. Po chwili, odziany w ten kitel otwiera drzwi i prosi mnie do gabinetu.  Wchodzę, siadam.

Pan siada po drugiej stronie biurka i pochyliwszy głowę nad kartką papieru, pyta:
Co panią do mnie sprowadza? odpowiadam rzeczowo. On notuje coś na kartce i nie podnosi głowy.
- Co pani robi? – I tu jak zwykle mam problem, bo to trudno wyjaśnić, co ja robię. Myśli galopują tak, że słychać ich tupanie. Może powinnam powiedzieć, że nic? Bo przecież emeryt nic nie robi. Ale ja robię. Nie ma mojej zgody, by tak zadeklarować, że nic, skoro dużo. Pytanie jest zresztą bez sensu, bo nie widzę żadnego związku z tym, z czym przyszłam. E tam powiem, że nic i że na emeryturze, i już. I już mam otwarte usta, by to wyrazić, gdy nagle słyszę własne:
 - Jestem pisarką! doktora wyprostowało za biurkiem..
- Kim?
- Pisarką – powtarzam głośniej i pewniej, bo najgorzej to pierwszy raz. PISARKĄ! Powtarzam.
- Jak to? To co pani robi? – patrzy na mnie, jakby się z jakiegoś snu wybudził, albo nagle oprzytomniał i świat mu jakoś się rozłaził.
- Piszę proszę pana! Pan ludziom wycina, a ja piszę.
- Ale co Pani pisze?
- Właściwie wszystko. Bloga, scenariusze, opowiadania, powieść, pracuję nad reportażem i monodramem. Piszę, co potrzebne.

Oczy miał wielkie, jak spodki i wyglądał, jakby się zawiesił. Pewnie zmąciłam mu jakiś porządek, w którym pisarz to dajmy na to Sienkiewicz. Znaczy facet, który umarł. A nie kobitka (jeszcze żywa) siedząca w jego gabinecie z potrzebą medycznej usługi. W gabinecie zapadła długa cisza. Much nie było, bo listopad. Był za to senny półmrok i atmosfera, jak w „Rosemary baby” Polańskiego. Wreszcie doktor dał znak życia mówiąc pod nosem:
- Coś takiego!
- Też nie mogę się nadziwić – odparłam  grzecznie, by być  w kontakcie  z lekarzem.
No i w ten sposób już jestem po inicjacji. Zmieniłam myślenie i już nigdy nikomu nie przedstawię się jako emerytowana nauczycielka. To było w innym życiu.
Dzisiaj rano obejrzałam w Bibliotece Raczyńskich wystawę poświęconą twórcom powieści kryminalnych, bez których upadłoby czytelnictwo na świece. Uważnie przeczytałam życiorys ulubionej Agaty Christie, z którego wynika niezbicie, że Królowa Agata głównie podróżowała w poszukiwaniu inspiracji.  Natychmiast zrozumiałam, że nie mam wyboru. Muszę i ja podróżować.  Tym razem w celu poszukiwania inspiracji udam się już jutro do Bangkoku.

Tam czeka na nas nasz przyjaciel i jego tajska rodzina.

Nareszcie znalazłam uzasadnienie.
Czytaj więcej »

Druga setka

12:14
A konkretniej rzecz ujmując jej pierwszy tydzień, był bardzo obfitujący w wydarzenia i na długo pozostanie w mej pamięci. Najpierw było Wielkie Święto – jedyne takie, bo tylko raz na sto lat. Obchodziłam je uroczyście, wg scenariusza, który w części napisało życie, w części ja sama. Napisałam i wyreżyserowałam. Święto przypadło w niedzielę, w której jak tradycja polska głosi (przynajmniej w mojej rodzinie) kobieta gotuje obiad dla swoich najbliższych. Uroczysty i wielodaniowy. Gotuje bez względu na to, jak bardzo czuje się feministką. Są granice niezależności. U mnie przebiega ona przez kuchenny próg. W dodatku strażniczką ustalonego porządku jest Mateńka, co to jako lokalne Dobro Narodowe, kobiece prawo do wolności popiera, z tym że nie w kuchni i nie w niedzielę. Jestem bardzo inteligentna i nie dyskutuję z Panią Matką, bo jakieś świętości muszą być.
Żeby ten rodzinny obiad uświęcić jeszcze bardziej, a przy okazji przeżyć nawał, który przyniosło życie, ustaliłam, że ten wyjątkowy jemy rodzinnie i z najlepszymi Przyjaciółmi wespółzespół. Bo Święto wielkie, sprawa narodowa, domy i serca należy otwierać. Przebiegłość moja była niezwykła, bo zapraszając Przyjaciół, odwołałam się do wzorca skandynawskiego, który kiedyś miałam okazję zaobserwować. Otóż w Danii znajomi skrzykują się na niedzielny obiad. Uczestniczyłam w takim skrzykniętym i do stołu siadało ze dwadzieścia osób. Każdy przynosił coś do jedzenia i przyprowadzał do tego stołu nieznanych innym swoich znajomych – czyli na przykład gości z Polski. Niewiele pamiętam z tamtego pobytu, ale to spotkanie zapadało w pamięć. Było przesympatyczne. Zazdrościłam Duńczykom tej praktyki bardziej niż luksusowych sklepów (był rok 1980!). I teraz z okazji stulecia postanowiłam, że ja też tak zrobię. Napisałam o tym pomyśle do najbliższych koleżanek i wszystkie uznały, że pomysł przedni. Spotykamy się na obiedzie, potem kawa, potem pojedziemy na uroczysty koncert, a potem siezobaczy! Przy okazji oczywiście ograniczyłam swój wkład pracy, bo koleżanki ochoczo podjęły wyzwanie podziału obowiązków. Wszystko było jasne.

A potem życie przyniosło niespodzianki.
Najpierw posuły się samochody, którymi koleżanki jeżdżą po całej Wielkopolsce. Jedna polowała swoim na dziczyznę  (choć w rozpisce miała sałatkę) i udało jej się trafić dorodną sztukę. Ulubiony nowy samochód pojechał do naprawy. Na długo pojechał. Na bardzo długo. No to ustaliły z drugą, że ona nadłoży i jadąc ze swojego sąsiedniego miasta podjedzie po koleżankę od niespodziewanej dziczyzny. Sytuacja wydawała się opanowana. Ale druga też miała sałatkę i w przeddzień też jej się samochód zepsuł. Nigdzie go nie zabrali. Został na parkingu przed robotą w małej mieścinie.

Wizja wspólnego świątecznego obiadu zaczęła tracić na ostrości. Brak dwóch sałatek mógł poważnie nadszarpnąć stan polskiego stołu obfitującego w mięsiwo oraz jarzyny. Dobro Narodowe, czyli Mateńka, jest co prawda kulturalne, ale kulinarnie wymagające. Sałatki muszą być. W tej sytuacji namówiłam koleżankę od porzuconego na parkingu, na przyjazd pociągiem i obiecałam odbiór ze stacji PKP w Poznaniu. Koleżanka, równie silnie zmotywowana do świętowania, postanowiła podjąć wyzwanie. Zabrała sałatkę i ruszyła biegiem na dworzec, by złapać pociąg, bo rozkład świąteczny a obiad o drugiej. Przeciwności miała więcej, bo w jej miasteczku też świętowali. Były marsze, kwiaty i wiwaty. Nie było komunikacji.  Dobiegła chwilę po tym, jak pociąg odjechał.
Zadzwoniła z dworca, że ona ma już za sobą 3 kilometry biegu dla niepodległej, sałatkę przy sobie i teraz to ona sobie posiedzi na ławce w parku i pomyśli, co z tym zrobić. Ale już jej wystarczy na dzisiaj. I na następne sto lat!

Trudno było się nie zgodzić.
Chwilę po tym, zadzwoniła trzecia. Ta przynajmniej samochód ma od zawsze zepsuty i mieszka w Poznaniu. W samym centrum. Oświadczyła, że tłumy, które świętowały na głównych obchodach, właśnie wyszły z Placu Wolności i zapchały wszystko. Nawet jej podwórko i w związku z tym ona jedzie tramwajem (z zupą!), do którego cudem udało jej się wejść.  

O Matko! pomyślałam sobie - to i zupy nie będzie, jak tak dalej pójdzie. Natychmiast wysłałam męża z odsieczą! Dowiózł wszystko w najlepszym porządku, a koleżanka nie tylko zupę dowiozła, ale jeszcze ubrała się stosownie – czyli w czerwony żakiet i białą bluzeczkę, czym wzbudziła zachwyt mojej Mateńki, niewiele młodszej od Niepodległej.
Z koleżanką od dzika spotkaliśmy się przy stole tylko dzięki temu, że jej najbliższa rodzina okazała zrozumienie dla wagi tego spotkania i pożyczyła jej swój samochód, korzystając z komunikacji publicznej. Przyjechała prawie bez przygód. I potem było już naprawdę miło i świątecznie. Stół był pełen smakołyków. Wszyscy zjedliśmy na pewno za dużo, ale za to raz na sto lat. Ciepło wspominaliśmy nieobecnych, siedzących w parku z sałatką w misce.

A po kawie pojechaliśmy wspólnie na uroczysty koncert świetnej orkiestry z okazji setnej rocznicy. Nie napiszę gdzie i jakiej orkiestry, bo nie chcę nikogo dotknąć. Ale scenariusz tego koncertu zaczynał się od chrztu Polski, a ja naprawdę dziękowałam Bogu, że nie od narodzin Chrystusa. Bo przecież mógłby. Gdybyśmy my umieli innych rzeczy nauczyć Polaków tak, jak nauczyliśmy modelu patriotycznych obchodów. ECH!  Musi być poważnie, godnie i dostojnie. I tylko tak! I długo. No trudno! Podejrzewam, że koncert się skończył tylko dlatego, że zgrzana koleżanka nagle zdjęła płaszcz i ukazała się wszystkim w czerwonym żakiecie i białej bluzce. Była jak flaga na tle obowiązkowej dostojnej czerni. A to wiadomo znak jakiś na pewno!
No właśnie!
Miało być o tygodniu! Ale ja tak lubię moje Przyjaciółki, a tydzień był, jak ta niedziela. Pełen zdarzeń.
To już niech tak zostanie!
Raz na sto lat!
Czytaj więcej »

Lublin

14:14

To, co zdarzyło się ostatnio w moim życiu, jest jak jakaś fiesta lub nieustający karnawał. Nie umiem ogarnąć myśli, bo wrażeń tyle, że starczyłoby na kilka miesięcy, a nawet lat. A u mnie jak zwykle – bez umiaru, za to z siłą wodospadu i na jednego człowieka. A dokładniej kobietę o mikrej posturze (nie licząc rzecz jasna przybrania tu i tam). W dodatku wszystkimi bodźcami i po wszystkich neuronach. W głowie się miesza.
To teraz po kolei. Najpierw zachwyt Lublinem.
Nie wierzyłam różnym znajomym, którzy piali peany i deklarowali miłość dozgonną dla tego miasta. Pojechałam, zobaczyłam i przepadłam. Lublin chwyta ze serce, trzyma i nie puści. Każdy inteligentny i wrażliwy człowiek przepadnie tak, jak ja i moi liczni znajomi. Zakochałam się w mieście i poznanych ludziach. I wcale nie myślę tu tylko o osobach, które przygotowywały uroczystość, w której uczestniczyłam. Myślę o zwykłych ludziach, których spotykałam na ulicy, w restauracji, w hotelu czy muzeum. Grzeczni, otwarci i bardzo życzliwi. Wyjechałam stamtąd z przekonaniem, że w tym mieście ludzie są dobrzy i szczęśliwi. Mam wrażenie, że mieli to wypisane na twarzy. Nie wiem, o co w tym chodzi, a mój racjonalizm i zdrowy (mimo wszystko) rozsądek, podpowiada, że to projekcja. Bo przecież pojechałam po wielkie wyróżnienie, bo sama jestem szczęśliwą szczęściarą w dodatku spełnioną, więc widzę u innych to, co sama czuję. Ale coś w tym Lublinie jest, skoro moi znajomi pojechali tam w zupełnie innym charakterze i po powrocie opowiadali o takich samych wrażeniach.

Tak myślę, że z Lublina człowiek wyjeżdża poruszony i lepszy. Zachwyca mnie energia ludzi, którzy starają się ocalić lub przywrócić klimat tego miasta. W Lublinie widać to na każdym kroku.
W piątek przed południem spacerowaliśmy po dzielnicy żydowskiej. Była piękna pogoda i zupełnie niepolski listopad. Miasto szykowało się do obchodów 100.rocznicy niepodległości, więc był duży ruch. Trzeba było przygotować place  do zgromadzeń, utworzyć zaplecze. Gwar turystów i przechodniów, samochody dostawcze, zamieszanie. Wyszliśmy na jakiś plac i nagle zobaczyłam starą, bardzo zniszczoną kamienicę.
Stała trochę schowana za okazałym budynkiem. Słońce ją oświetliło i wtedy w zabitych deskami otworach okiennych na pierwszym i drugim piętrze zobaczyłam zdjęcia ludzi. Wypełniały całe okna. Miałam wrażenie, że patrzą na mnie, że mówią o swoim życiu. Stara odrapana kamienica natychmiast ożyła. Twarze ludzi na fotografiach ożywiły wyobraźnię, chwyciły za gardło, bo dzielnicy żydowskiej już nie ma i nietrudno sobie wyobrazić, jaki było los jej mieszkańców. Stałam zachwycona pomysłem ożywienia domu, jego skutecznością. I wtedy usłyszałam muzykę. Dosłownie poszłam za nią. Na parterze tego budynku była żydowska restauracja „Mandragora”. Dźwięki chasydzkich melodii bardzo skutecznie wabiły do środka.  Szłam, jak po sznurku. W progu czekała na mnie śliczna dziewczyna w chusteczce na głowie. Wyglądała jak z powieści Singera i była tak zwyczajnie, po ludzku gościnna i serdeczna. Miałam wrażenie, że ja tam właśnie szłam. Wypiliśmy kawę, zjedliśmy cebularz. Chałki jeszcze się piekły. Dziewczyna sama z siebie przyniosła nam przewodnik po Lublinie „bo na pewno się przyda” i zachęcała, by wpaść na wieczorny koncert. Przed wyjściem kupiłam u niej płytę z nagraniami, które zwabiły mnie do tej restauracji. W drodze powrotnej do Poznania słuchaliśmy jej wielokrotnie. Jedna z piosenek opowiada o mojej przygodzie. Wszystko to, co ja tam poczułam i zobaczyłam.
Niewiarygodne. Lublin jest magiczny.
A potem, wieczorem był wielka uroczystość, pewnie najważniejsza w moim życiu. W sali, gdzie sto lat temu obradował i miał siedzibę pierwszy Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej, w rocznicę stulecia odzyskania niepodległości wręczano mi wielkie wyróżnienie za opowieść o Polaku. A wręczał je osobiście Adam Michnik – twórca i redaktor naczelny Gazety Wyborczej. Po tym niezwykłym i przepięknym wieczorze doszłam do wniosku, że na różne rzeczy w życiu jestem przygotowana, ale z jednym sobie nie radzę na pewno – z pochwałami. A wczoraj nasłuchałam się tylu, od ludzi, którzy sami piszą. W dodatku wygłaszanych publicznie.
Jakoś dałam radę. Natomiast największą niespodzianką i przeżyciem  było wysłuchanie mojej opowieści w znakomitej interpretacji Witolda Dąbrowskiego – aktora Teatru NN, opowiadacza historii. To było dla mnie niezwykłe przeżycie i kompletne zaskoczenie. Mój tekst o Stanisławie Fenrychu, przestał być mój. Stał się publiczny. Zaczął żyć własnym życiem. Bardzo się z tego cieszę. Niezwykłe i niezapomniane emocje. Najbardziej wzruszyły mnie reakcje ludzi, którzy słuchali w skupieniu, a potem przyszli podziękować za wzruszenia. Niektórzy mieli łzy w oczach.

Boże! gdyby ktoś mi dwa tygodnie  temu powiedział, że to się zdarzy, stukałabym się w czoło. Tak samo, jak sąsiedzi Fenrycha, gdy ten kupił Pudliszki.
No i niby człowiek, (znaczy ja!), taki mądry, niby mówi i wie, że życie jest pełne niespodzianek.

A potem, jak przyjdzie co do czego i nagle dostaje coś wielkiego od losu, to jest całkiem pogubiony, zamiast jak chasydzi z malowidła w "Mandragorze" tańcować i głosić chwałę Pana i urodę życia.
A tu wielkie Święto za pasem.
Cieszmy się!
Mamy z czego!
Czytaj więcej »

Kulisy wygranej

14:07
W moim prywatnym życiu zawirowało, tąpnęło i nastąpiło emocjonalne trzęsienie ziemi. Na tyle mocne, że po egzemplarz Gazety Wyborczej biegłam przed świtem, bo dospać nie mogłam, a ciekawość mnie gnała, jak młódkę. Na szczęście zdążyłam się ubrać. Z emocji to nawet wzrok mi się poprawił i bez okularów dojrzałam, że pierwszą nagrodę wygrał mój tekst. Potem z radości rodzinę postawiłam do pionu w połowie nocy - czyli koło siódmej rano, bo radość trzeba z kimś dzielić. Mąż jakoś to zniósł, bo to człowiek oćwiczony przez życie, ale pies wyraźnie poruszony biegał, szczekał i po psiemu tańcował. Takiej, to my naszej suni jeszcze nie widzieliśmy. Inteligentna bestyja i tyle. Zrozumiała, że oto jej pani ma sukces i najlepiej światu to wyszczekać.
Potem zaczęły się głaski na fejsie i płynęły słowa pieszczące moje ego. Z całej Polski płynęły, więc teraz taka wypieszczona, wielokrotnie polubiona i udostępniona, wyjaśniam, jak do tego doszło.

Najpierw – chyba w lutym -  zadzwoniła Agnieszka Wujek z Gminnego Centrum Kultury i Rekreacji im. Jana z Domachowa Bzdęgi w Krobi z pytaniem, czy nie chciałabym zmierzyć się z wyzwaniem i napisać kilka odcinków słuchowiska radiowego o pewnym przedsiębiorcy, który zasłużył się dla lokalnej społeczności. W tym projekcie najbardziej spodobał mi się pomysł Agnieszki, że napisane przez mnie słuchowiska, nagrają  mieszkańcy okolic Krobi i Pudliszek. Lubię projekty, które naprawdę aktywizują ludzi.
Bohatera nie znałam i NIGDY o nim nic nie słyszałam, słuchowisk też nigdy nie pisałam, ale propozycja, była bardzo kusząca, bo rozwojowa. Zgodziłam się, zanim zdrowy rozsądek podpowiedział wątpliwości, pokazał rafy i obniżył motywację. Potem zaczęłam szukać materiałów, pytać ludzi, zbierać informację. Pojechałam do Pudliszek, by poczuć klimat, zrozumieć bohatera i jemu współczesnych. Wtedy już wiedziałam bardzo dużo o Stanisławie Fenrychu. Kiedy stanęłam przed zaniedbanym pałacem w Pudliszkach, kiedy zobaczyłam co zbudował i czym zarządzał, zrozumiałam, że to był naprawdę niezwykły człowiek.

Wróciłam zakochana w Fenrychu, bo ja od dzieciństwa mam słabość do liderów.
Pisanie słuchowisk okazało się przepiękną przygodą. Z każdym odcinkiem lubiłam Fenrycha  bardziej. W mojej wyobraźni pojawili się różni bohaterowie, którzy teraz ożyją w wersji audio i wkrótce będę udostępniać linki do kolejnych pięciu odcinków nagranych przez mieszkańców okolic Krobi. Wiem, że ludzie się w to zaangażowali i jestem bardzo ciekawa efektów. A Agnieszce Wujek gratuluję pomysłu, bo jest genialny w swojej prostocie. I bardzo dziękuję za zaufanie.
Kiedy kończyłam pisanie słuchowisk, dowiedziałam się o konkursie Gazety Wyborczej „Nieznani bohaterowie naszej niepodległości”. Kto, jak nie Fenrych? – pomyślałam. Musiałam napisać, bo było mi wstyd, że ja i inni nic o nim nie wiedzą. Chciałam napisać, bo zachwycają mnie społeczne efekty pracy tego człowieka. Sto lat później ludzie go lubią i bardzo szanują! W dodatku ta historia opowiada się sama, bo jest w niej wszystko – piękna miłość, przeciwności losu, wielki sukces i tragedia. Grzechem byłoby nie napisać.

Kiedy dzisiaj rano zobaczyłam, że tekst o Stanisławie Fenrychu wygrał konkurs pomyślałam sobie, że to wielka zasługa tego bohatera, bo on i jego historia chwytają za serce. A ja byłam tylko kolejną osobą, którą zmusił do działania i przy okazji zmienił jej życie. Dokładnie tak samo, jak robił to sto lat temu ze swoimi sąsiadami, których zapraszał do współpracy, uczył, wspierał i… bogacił.
Jestem bardzo szczęśliwa, bo o swoim pisaniu ciągle myślę z niedowierzaniem i nieufnością. Wszystkim dziękuję za gratulacje i miłe słowa.
A kto jeszcze nie wie nic o moim szczęściu, niech zajrzy tu i przeczyta osobiście http://wyborcza.pl/AkcjeSpecjalne/7,155762,24128685,rozstrzygamy-konkurs-akademia-opowiesci-napisaliscie-600-wersji.html
Czytaj więcej »

Prezent od losu

23:58
Leży przede mną bardzo ważna dla mnie książka. Z okładki spogląda na mnie sympatyczna twarz dojrzałego mężczyzny w czarnym nakryciu głowy, które znam z filmów o Oksfordzie. Mężczyzna się uśmiecha i budzi sympatię. Książka nosi tytuł „Podarunek życia” i jest biografią profesora Zbigniewa Pełczyńskiego, napisaną przez jego studenta Davida Mcavoy.
Śmiało mogę powiedzieć, że w pewnym sensie to jedna z najważniejszych postaci i książek w moim życiu osobistym i zawodowym. Jest historią życia wybitnego polskiego filozofa, wieloletniego wykładowcy Uniwersytetu Oksfordzkiego, nauczyciela wielu wybitnych osobistości z całego świata (m.in. Billa Clintona) i polskiego patrioty wspierającego rozwój polskiej demokracji. Książka przyszła wczoraj i jeszcze jej nie przeczytałam. Wiem tylko, że zaczyna się wspomnieniem Powstania Warszawskiego, w którym Zbigniew Pełczyński, jako młody chłopak brał udział. Znalazł się wtedy pod gruzami kamienicy i przez kilka godzin myślał, że to koniec jego życia. Kiedy ocknął się, poczuł na sobie promień słońca i usłyszał głosy ratowników uznał, że życie darowano mu po raz drugi. A to zobowiązuje i takiego podarunku nie wolno zmarnować.
Książka jest opisem tego, jak Zbigniew Pełczyński wykorzystał ten podarunek.
Piszę o niej z kilku powodów. Po pierwsze z racji tego, że jestem w pewnym sensie obdarowaną przez Profesora, jako jedna z kilku tysięcy osób w Polsce, które mogły rozwijać swoje kompetencje w założonej przez Profesora Szkole Liderów. Stworzył tę szkołę w Warszawie, kilka lat po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, widząc i rozumiejąc, jak bardzo w naszym kraju potrzebne będzie profesjonalne przygotowanie ludzi do ról społecznych, które pełnią lub będą pełnili w zmieniającej się rzeczywistości. Wielokrotnie powtarzał, podczas spotkań z członkami licznych programów rozwojowych, że Szkoła jest jego oczkiem w głowie. Gromadził koło siebie najlepszych fachowców, którzy opracowywali programy edukacyjne dla beneficjetów - sołtysów, wójtów, burmistrzów lub aktywnych osób, którym zależało na zmianie i którzy po uzyskaniu wsparcia, mogli z lepszym skutkiem pracować w swoich społecznościach lokalnych lub instytucjach. Bez podziałów i z przesłaniem o konieczności współpracy z każdym. Absolwenci Szkoły Liderów są rozrzuceni po całej Polsce.  Czasem są to politycy z pierwszych stron gazet, czasem lokalni liderzy. Wyróżniają się tym, że im bardzo zależy. Tylko tacy trafiają do programu, a po zakończeniu edycji wracają wzmocnieni, podbudowani i przekonani, że idą słuszną drogą.
Więc idą dalej.
Żadna forma edukacji, nie dała mi tyle, ile udział w IV edycji Programu Liderzy  Polsko Amerykańskiej Fundacji Wolności. Powtarzam to i bardzo zachęcam wszystkich do aplikowania do programów Szkoły Liderów. Jak nigdy potrzebujemy kompetentnych liderów. Wszędzie.
Drugi powód, to duma z faktu otrzymania tej książki. Polskie wydanie zostało sfinansowane publiczną zbiórką pieniędzy prowadzoną przez jeden z portali fundraisingowych. Fakt, że książka leży na moim biurku, jest dowodem na mój współudział w tym dziele. Nagrodą dla wspierających projekt, jest egzemplarz z podpisem Profesora i umieszczenie  nazwiska w spisie darczyńców.
Jestem bardzo dumna z tego powodu.
Trzeci powód jest jednak najistotniejszy. Historia życia Profesora Zbigniewa Pełczyńskiego, to historia Polaka patrioty. Człowieka, który całym swoim życiem świadczył służbę innym, czerpał radość z ich sukcesów i konsekwentnie uczył, że współpraca, zaangażowanie i szukanie porozumienia jest potężną siłą napędową rozwoju społeczeństwa. Niezbędną w dzisiejszym powikłanym świecie. Książka ukazała się w roku obchodów stulecia odzyskania niepodległości, które nie było ani łatwe, ani przyjemne. Wojna, totalitaryzm, przewroty – to wszystko ludzi niszczy. Dlatego ważne jest, by mówić i czytać o tych, którzy w tym chaosie, są jak stabilne filary – przenoszą na nowe pokolenia fundamentalne wartości i dodają innym sił i pewności. Mądrość Profesora, jego społeczna dojrzałość i odpowiedzialność przekłada się w ten sposób na polskie wsie, miasta i miasteczka, w których działają liderzy.

Oni budują jego pomnik. Taki bez spiżu.
A ja mam piękny prezent na Święto Niepodległości!
Czytaj więcej »

Jest

13:11

Na poznańskiej Śródce pojawiło się dzisiaj nowe zjawisko – „Zielona Symfonia”.
Byłam, widziałam, poświadczam. Piszę o tym, bo w szale kampanii wyborczej, mogłoby owo zjawisko ujść uwadze. A nie powinno! Trzy lata temu Poznaniacy tłumnie odwiedzali poznańską Śródkę, by zobaczyć mural. (tutaj) Bajecznie kolorowy i budzący dobry nastrój u największego marudera, nadal zachwyca i ściąga turystów z całej Polski. Autorką pomysłu i koordynatorką projektu była Arleta Kolasińska – Prezeska Fundacji Puenta, prywatnie żona, mama, biznes women. Kobieta, która wprawia w zachwyt swoją kreatywnością, determinacją, siłą i niezwykłą umiejętnością godzenia w życiu różnych ról.  Sama nie należę raczej do istot polegujących, lubiących jedynie ciszę i spokój, ale energia i pomysłowość Arlety zwala mnie z nóg. Dziś zwaliło mnie po raz kolejny, bo Zielona Symfonia to kolejny dowód, że szaleńcy są wśród nas, że ich choroba jest zaraźliwa, że potrafią się rozmnożyć i chwała im za to, bo dzięki nim moje miasto pięknieje, a ludzie stają się wspólnotą.
„Zielona symfonia” to  instalacja, którą utworzono na brzydkiej i wielkiej ścianie przedwojennej kamienicy na Śródce. Nie będę opisywać historii powstania tego dzieła, bo mogłabym coś przekręcić. Pomysł został podpatrzony w Europie, zrealizowany dzięki współpracy bardzo wielu ludzi, których łączy Arleta. Ona idzie, zaraża swoim zapałem i nagle wszystkim zależy. I nagle robią rzeczy niemożliwe. Wiem, jakie to trudne, stąd mój ogromny podziw i szacunek. Dla wszystkich zaangażowanych, ale dla niej szczególnie. Na wstępie celowo użyłam słowa zjawisko, bo dla mnie ta instalacja to efekt bardzo trudnego i złożonego procesu społeczno-kulturalno-instalatorskiego. Wszyscy liderzy organizacji pozarządowych, aktywiści lokalni wiedzą, o czym tu piszę, bo ćwiczą podobne procesy i rozumieją, ile w nich barier i przeszkód. Ktoś, kto tego nigdy nie robił, nie zrozumie. Z takimi projektami, jest jak z miłością – trzeba przeżyć, by zrozumieć, że może wykończyć.
W czasie uroczystego otwarcia instalacji, na niebie było piękne słońce, więc nie usłyszeliśmy, jak deszcz na rynnach gra. Pobiegnę posłuchać, jak tylko pogoda wróci do polskiej normy, ale nawet bez deszczu ściana wygląda intrygująco i na pewno stanie się kolejną atrakcją Poznania.
Na Śródce zrobiło się bardzo kulturalnie, muzycznie i poetycko.

Po otwarciu "Zielonej Symfonii" wróciłam do rzeczywistości i wsiadłam do tramwaju pełnego plakatów wyborczych kandydatów na prezydenta lub do rady miasta, sejmiku.  Wisieli wszędzie, na każdym fragmencie ściany lub przepierzenia. I z każdego plakatu spozierał na mnie jakiś pan. Nie wymienię ich nazwisk, ale w całym tramwaju nie zobaczyłam, ani jednej pani utrwalonej i powielonej w setkach odbitek, rozwieszonych w miejskiej komunikacji. Rozumiem, że pojawiające się coraz częściej hasło tegorocznych wyborów „Kobiety idą po władzę” należałoby rozszerzyć w tej sytuacji o część drugą - „a mężczyźni jadą tramwajem”.
W zadziwieniu przejechałam kilkanaście przystanków myśląc o tym, kiedy zmieni się społeczny układ sił i ile czasu potrzebujemy na to, by na listach wyborczych na miejscach znaczących pojawiły się kobiety? Nie mogę bowiem oprzeć się wrażeniu, że to one zmieniają Poznań, Wielkopolskę i cały kraj. Niektóre z tych aktywnych kobiet startują  w wyborach i bardzo trzymam za nie kciuki. Wiem, że aktywne działaczki są łakomym kąskiem przy układaniu każdej listy wyborczej, ale miejsca na liście dostają zawsze drugoplanowe – jakieś czwórki, piątki i szóstki. Ciekawa jestem, jak zmieni się Poznań po niedzielnych wyborach? Ile osób, podobnie jak ja, mając do wyboru rozsądną i sprawdzoną w działaniu kobietę oraz znanego mężczyznę, postawi krzyżyk przy nazwisku kobiety?
Ile kobiet tak zrobi?

Drogie Koleżanki! Skoro przez sto lat nie udało nam się doprowadzić do równego startu w wyborach i do obecności kobiet w gremiach decyzyjnych,  namawiam w czasie dokonywania wyboru do stosowania zasady „Panom dziękujemy”. A potem, po głosowaniu, do spaceru na Śródkę w celu obejrzenia na własne oczy „Zielonej Symfonii” i do refleksji o sile i skuteczności kobiet.
Ja mam taki plan!
Może spadnie deszcz i usłyszymy muzykę na muzycznej Śródce?
Czytaj więcej »

Złota karta

13:09

Mam ją! Leży przede mną i lśni nowością oraz jadowitą żółcią, mająca przypominać złoto. Bo w nazwie ma „złota”. Jechałam po nią bardzo długo. Blisko 15 miesięcy. Tak jakoś zeszło. I teraz już jesteśmy razem, po kres naszych dni. Moich i jej, bo nie wiadomo , która pierwsza z tego tandemu wypadnie. Złota Karta Seniora i ja – niespodziewanie dla siebie samej nagle uprawniona do odbioru. Wolałabym odebrać Złotą Kartę Seniorki, ale musiałabym się chyba urodzić w innym kraju, bo nawet w wolnym mieście Poznaniu nie ma tyle wolności, by kobieta po 60-tce  zachowała swoją płeć.

Niby - przyzwyczaiłam się. Ale wkurza.
Tych wkurzeń zresztą znacznie więcej. W drodze po odbiór karty przeżyłam ich kilka.
Pogoda piękna, jesień ozdobiła świat cudnymi kolorami, słońce prześwietla wszystko i w tę bajkową scenerię wyjeżdżam rowerem. Po drodze mijam festiwal plakatu wyborczego i wyborczych obietnic. Dzięki wprowadzonym ograniczeniom plakatów i banerów zdecydowanie mniej, ale i tak jest co czytać. Najpierw wpadam na baner pani, która kandyduje z mojego okręgu do Rady Miasta. Trochę się boję kandydatów z rozwianym włosem, bo odruchowo kojarzą mi się myśli nieuczesane.  Ponieważ widzę ten plakat po raz pierwszy staję i czytam. W haśle wyborczym, wytłuszczonym mocnym drukiem, żeby utkwiło w pamięci czytam „Zagłosuj za Twoim Poznaniem”.
To znaczy jakim? -  myślę sobie? Mój Poznań ma skończoną sześćdziesiątkę i strach w oczach. Mój Poznań ma zniżki na Złotą Kartę Seniora i znikome możliwości rozwoju po przejściu na emeryturę. Mój Poznań to 146 000 seniorów, którzy nie mają się gdzie podziać. Mam to ciągnąć dalej?
Czepiasz się dziewczyno! myślę i śmigam dalej.
Na następnym rogu wisi mój osobisty hicior tej kampanii. Z plakatu spogląda na mnie chłopczyna (dawniej o takich mówiono gołowąs) z ulizanym włosem oraz paluchem wycelowanym prosto we mnie. Oczka ma takie zimne i nieprzystępne, nieprzejednane,  a na usteczkach cień szyderczego uśmiechu. Hasło wyborcze brzmi dumnie „Przegonimy wspólnie leśnych dziadków z Sejmiku”. Staję przed nim i w myślach obrzucam inwektywami. Najgorszymi. Jest na tym plakacie wszystko to, czego się boję. Czarny kolor populistycznego ugrupowania, niczym nieuzasadniona pewność siebie kandydata wzorującego się na wzorcach amerykańskich sprzed kilku dekad oraz deklaracja podziałów. Jako żeński odpowiednik leśnego dziadka, czyli leśna babka, rzucam na tego kandydata urok. Mam taką moc. A co! O wynik mogę być spokojna. Chłopczyna nikogo nie przegoni, bo pewnie nawet nie wie, jakie ma marne szanse w związku ze sposobem liczenia głosów. Ale sam fakt, że to wisi na mojej drodze i „rzuca mię się na oczy!” wkurza. Ktoś mu to puścił. Ktoś równie mądry. Plakat jest z jeszcze jednego powodu wyjątkowy. Nazwisko kandydata jest świetnie dobrane do sytuacji, jako puenta. Nomen omen. Po prostu zemsta protoplastów. Nie napiszę jakie. Poznaniacy znajdą ten plakat na wyznaczonych powierzchniach do wieszania materiałów wyborczych. Zainteresowanym z innych miast wyślę zdjęcie na priv.
Jadę dalej i na dużym skrzyżowaniu trafiam na to wkurzające świństwo.

Poziom dowcipu spod budki z piwem. Przekaz także stamtąd. Wszystko, co dla  mnie ważne jest tu oplute. Demokratyczne wybory, kobiecość sprowadzona do seksualności rodem z burdelu i wpisany w to wszystko przekaz o roli kobiety w życiu społecznym. Nie kandyduję do żadnego gremium, ale czuję się  obrażona jako obywatelka biorąca udział w święcie demokracji. W życiu nie kupię rajstop tej firmy, choćbym miała na golasa latać po okolicy. Zresztą - leśnej babce ujdzie to na sucho.
I jeszcze namówię koleżanki.
Drogie Panie – Adrianowi dziękujemy!
Do Centrum Świadczeń dojeżdżam poruszona. Po odbiorze Złotej Karty Seniora telefon sygnalizuje nowe wiadomości. Otwieram, by nic nie przegapić. Widzę wpis kandydata na radnego, który obiecuje, że zadba, „by na każdym osiedlu powstał kącik seniora”.

Ło matko! W „Chłopach” seniorów trzymali w chlewiku. Tam sobie mieli dożyć po cichutku. Teraz będą kąciki?
Mnie do kącika? Nawet nie do kąta? Ludzie! Ratunku!

Jak mówić o życiu po sześćdziesiątce, by rozpocząć wielką zmianę w sposobie myślenia o potrzebach ludzi w bardziej dojrzałym wieku, których ciągle przybywa?
Na kogo głosować, by później mieć z kim rozmawiać i współdziałać? Jak sprawdzić, co kandydaci mają w głowie? Jak u nich z wyobraźnią i jak z doświadczeniem?

Na razie mam Złotą Kartę Seniora, choć od urodzenia jestem kobietą.
Mam zniżki na wszystko, wielki apetyt na życie i perspektywę kącika, o ile metoda D’Hondta pozwoli wejść do rady autorowi tego pomysłu.

Łatwo nie jest!
Idźcie na wybory!
Czytaj więcej »