Ponadczasowa

13:02

Handel danymi osobowymi sprawił, że w mojej skrzynce na listy znalazła się przesyłka adresowana do mnie. Przez foliową torebkę z okładki kolorowego magazynu spoglądała na mnie twarz uśmiechniętej pani  w wieku bliżej nieokreślonym, a na samej górze, czarnymi literami dawało po oczach „Magazyn dla ponadczasowych kobiet”. Aż przysiadłam z wrażenia, bo o wielu rzeczach słyszałam, ale o ponadczasowych kobietach to jeszcze nie.

 
W tym przysiadzie myśl moja pogalopowała rączo przez zwoje i dotarło do mnie, że skoro niczego takiego nie zamawiałam - a mam! - to znaczy, że dla kogoś jestem tą kobietą ponadczasową.
No to jednak zmienia postać rzeczy – pomyślałam. Dotychczas to ja znałam jedynie ponadczasowe idee. A! i jeszcze z rzeczy ponad, to znałam prędkość ponaddźwiękową. I to by było na tyle – że posłużę się cytatem z mistrza bliskiego mojemu pokoleniu. A tu proszę – bach i mam w ręku dowód, że kobieta istotą ponadczasową być może i basta. Nie tylko bowiem mam to czarno na białym (w tym przypadku rozumianym jako beżowym), ale jeszcze dostałam ten dowód, jako grupa docelowa. Jako właśnie świeżo odkryta kobieta ponadczasowa rozejrzałam się po okolicy, czy ludzkość zareagowała na ten ważny dla niej fakt, ale pies z kulawą nogą nie zainteresował się tym odkryciem i moja świeżo odkryta ponadczasowość przechodziła jakoś bez echa.
W tej sytuacji postanowiłam niezwłocznie przestudiować ten materiał i zdecydowanie wkroczyłam do domu, informując małżonka, że obiadu nie będzie i musi sobie poradzić, bo ja jako świeżo odkryta kobieta ponadczasowa powinnam zapoznać się ze swoją nową sytuacją życiową. Tym bardziej, że (ciągle jeszcze przez folię) odczytałam kolejną zachętę „Dlaczego wspaniale jest być kobietą po pięćdziesiątce?”. Mąż nie dyskutował, bo chłop swój rozum ma i widzi, kiedy może. Nie miał szans, więc wycofał się do swojego kątka, a ja rzuciłam się na kolorowy magazyn.

Najpierw na pierwszej stronie zobaczyłam wielki napis „Drogie Czytelniczki”. Tak wielki, że czytał się bez okularów. Czarnym drukiem, nie żadnym popielatym, który zmusza do noszenia lupy i lampy, albo rezygnacji z czytania. Potem jeszcze w słowie wstępnym przeczytałam, że „W końcu nadszedł więc czas na pielęgnowanie pasji i zainteresowań. Czas by żyć pełnią życia”.
No! Kochana! Dożyłaś! – pomyślałam sobie i odwróciłam stronę, by przejść do konkretów. A tam był artykuł wyjaśniający „Dlaczego wspaniale jest być kobietą po 50-tce”
Dlaczego?
Ano dlatego, że:
1.       Kobiety po 50-tce są świetne!
2.       Nastała moda na kobiety po 50+.
3.       Kobiety po 50-tce nieustannie się rozwijają.
4.       Kobiety po 50-tce pragną dla siebie tego, co najlepsze.

 
Siła tej argumentacji mnie powaliła, a rozwinięcie tych stwierdzeń przywołało reakcje obronne wyćwiczone podczas żmudnego czytania efektów zmagań pisarskich moich znakomitych uczniów, którzy pisali często teksty niezwykłe. Tak niezwykłe, że musiałam czytać na głos, by myśl jakąś znaleźć a i to nie zawsze się udawało. Wielu z nich ćwiczyło się w sztuce pisania w taki sposób, by broń Boże nic nie powiedzieć. Wielu osiągnęło mistrzostwo w tej dziedzinie i może teraz znaleźli robotę w tym magazynie dla ponadczasowych?
Na następnych stronach  były cenne porady dotyczące walki z cieniami pod oczami (pasjonujące!), a także poświęcone problemom z włosami, którym „dojrzałe Polki mówią dość” ( aż mnie podniosło, taka była siła tego tytułu!) Dalej słowo o elegancji, wynikającej z posiadania warkocza, który można na kilka sposobów ułożyć na głowie. Ten artykuł szczególnie przypadł mi do gustu, bo fryzurę mam jak znak firmowy, od 40 lat taką samą, ale przecież kto mi zabroni włos zapuścić i skroń owinąć? Szczególnie teraz skoro ja ponadczasowa jestem?  
Bardzo życzliwie nastawiona przeszłam przez artykuł o produktach wspierających pracę mózgu oraz o urokach biegania po 50 –tce. (po 50-tce, a nie po 50-tkę!)
Tu wzruszyłam się radą „by czerpać z biegania radość” i „zacząć powoli”. Zacząć powoli to bym może umiała, ale z tym czerpaniem radości …? No nie wiem.
Potem było o wymówkach w walce ze słabościami i do serca wzięłam sobie „Bądź przygotowana i odeprzyj niespodziewany atak głodu – miej pod ręką pokrojone w słupki warzywa, orzechy, jogurt lub humus”. Niespodziewany atak głodu dopada mnie zawsze, jak tylko zobaczę coś do jedzenia. Efekty dostrzegłam ostatnio, gdy postanowiłam ubrać się w małą czarną. Za małą. Rozumiem, że jednak muszę być lepiej przygotowana, a za mała czarna jest po prostu skutkiem braku przygotowania. Poprawię się.
Później przeczołgałam się przez zalety yogi po 50-tce, problemy wynikające z menopauzy i poznałam pożytki mycia zębów szczoteczką elektryczną. Głównie dla stawów pożytki.

Tak przygotowana przystąpiłam do lektury artykułu „Jak na nowo zakochać się we własnym mężu” , przy czym słowa własnym mężu wyłaziły wprost ze strony i napadały na czytelnika. Bo jak wiadomo w cudzym łatwiej. Nie ukrywam, że z największą ciekawością przystąpiłam do lektury, bo kilka moich koleżanek chciałoby, delikatnie mówiąc, rozwiązać kwestię swoich mężów. Najlepiej ostatecznie rozwiązać i ponowne zakochanie się na pewno nie było przez nie brane pod uwagę. Mogłabym podsunąć taki wariant, jako odkrywczy. Przeczytałam, ale ten, co to pisał, też ćwiczył się w sztuce niemówienia niczego mądrego, albo w sztuce powtarzania sloganów. Wyczytałam cztery sugestie – rady dla starych małżonków:
1.       Poznajcie swoje pasje!
(No faktycznie, jeśli po 40 latach pożycia mam poznać pasję swojego męża to problem jest duży. Bo albo mnie nie było przez te 40 lat, kiedy on o tej pasji mówił, albo to nie jest żadna pasja i nie ma o czym mówić.)

2.       Pamiętaj w kim się zakochałaś.
(Rany boskie! Z tej pamięci nic nie wynika, bo tamten cudny chłopak umarł już śmiercią naturalną kilkadziesiąt razy. Co po mojej pamięci?)

3.       Koniec kłótni.
(Tak może radzić tylko zadeklarowany singiel. Nie do zrobienia.)

4.       Rozpocznij rozmowę
(Zgodzę się, pod warunkiem, że rozmowa dotyczy tematów bezpiecznych, a tych w naszym kraju już nie ma, bo nawet o pogodę można się pokłócić. A szczególnie w roku wyborczym. I po 40 latach.)


Jak nic pisał ten artykuł dojrzały stażysta na trzecim roku przed licencjatem. Na szczęście lubię swojego męża i nie muszę się ponownie zakochiwać, ale koleżankom pomóc nie mogę. Żadnej.
Potem już tylko były opisy nowych zapachów do domu, środków do prania i inne zapchajdziury, nawet nie próbujące sprawiać wrażenia ważnych. Albo interesujących. Wszystko ozdobione reklamami wszystkiego, co koniecznie musimy kupić i z wykorzystaniem fotek pięknych modelek – obrzydliwie nieponadczasowych.

Po uważnej lekturze myślę, że nie ma sensu podawanie tytułu tego magazynu, bo on się niczym nie różni od innych piśmideł adresowanych do  kobiet. Nawet zdjęć nie zmienili.

A ponadczasowość ma w tym przypadku sens tylko po przywołaniu powiedzenia, że „darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda”.
Nie warto.
I niech jednak dotyczy  powiedzenia.

Czytaj więcej »

#metoo

13:27
Nie wiem, kto wpadł na ten pomysł. Nie wiem, kto, kogo i do czego przekonywał. Nie zdążyłam dopytać, ale to zrobię. Dowiem się na pewno. Wszystko potoczyło się tak szybko, że nawet moja wrodzona ciekawość świata, ludzi i mechanizmów nie zdążyła się włączyć. I teraz jest już po wszystkim, a ja nie wiem komu właściwie to zawdzięczam. I trochę jest ze mną tak, jak z bohaterką starego dowcipu, która wchodzi do pociągu i siada na miejscu dla matki z dzieckiem i kobiet w ciąży. Ktoś życzliwy dopytuje, czy jest w ciąży, bo przecież nie ma dziecka.
Na co ona:
- Właśnie zaszłam. Jeszcze nie mogę się otrząsnąć.
No i właśnie w takim jestem stanie. Ciągle nie mogę się otrząsnąć. W dodatku wszystko kojarzy mi się z seksem. Nic dziwnego. Po takim maratonie?

 
Od piątku do środy uczestniczyłam w przygotowaniu czytania performatywnego  „#metoo ze sceny” w Teatrze Polskim w Poznaniu. Zaprosiła mnie do udziału Ula Kijak – reżyserka (mniej zorientowanych informuję, że reżyserka, to kobieta reżyser, a nie pomieszczenie, w którym siedzi pan reżyser! To wcale nie jest żart, nawet ludzie wykształceni tak myślą – słyszałam na własne uszy!). Byłam jedną z sześciu kobiet występujących w tym wydarzeniu. Zgodziłam się  bardziej ze względu na przygodę teatralną, niż z powodów ideologicznych. A dziś, po tych kilku intensywnych dniach, mam przewrócone w głowie. I spowodowały to teksty, które czytałyśmy, atmosfera kobiecego zespołu i znakomitej współpracy, uważność i profesjonalizm moich nowych koleżanek, serdeczność, przyjaźń i poczucie wspólnoty. Po wczorajszym spektaklu, po dyskusji z udziałem Moniki Płatek i Joanny Krakowskiej oraz wysłuchaniu mądrych uwagach publiczności,  po reakcjach moich znajomych, doszło jeszcze poczucie misji. Więc chyba nic dziwnego, że nie mogę się otrząsnąć?
Akcja #metoo przewalająca się przez Internet nie była dla mnie szczególnie istotnym wydarzeniem. I to wcale nie dlatego, że  ja sama nigdy nie przeżyłam traumy związanej z molestowaniem, nagabywaniem, czy przemocą o podłożu seksualnym. Tak się stało, ponieważ wszystkie akcje na FB są dla mnie jednak mniej angażujące, niż inne, te na „żywo”. To różnica pokoleniowa i tyle. Wiem, że trzeba być na Facebooku, bo inaczej się nie żyje. Ale żyć wolę w realu. Więc o akcji słyszałam, ale nie śledziłam postów,  a moje bogate osobiste życie przyniosło mi w tym czasie kilka innych wzruszeń i wkurzeń. #metto zostało gdzieś w tle.
I dopiero Ula spowodowała, że ocknęłam się z letargu i dotarło. Dopiero spotkania, próby, rozmowy, czytanie kolejnych wpisów, wybranych z internetowego morza, przez Ulę, własne przeżycia te - wypowiedziane na forum i te, które skutecznie wyparte siedzą przyczajone w każdej kobiecej głowie, zwielokrotnione o miliony doświadczeń i przeżyć, pokazały, na co przymknęłam oko i co mi umknęło.
Czasu pracy nad tym czytaniem i samego wydarzenia nigdy nie zapomnę. To jedno z ciekawszych życiowych doświadczeń. Praca z Ulą i obserwacja tego, jak powstaje spektakl. Świetnie przygotowane aktorki, szukające w swoich zasobach odpowiednich środków wyrazu, pomysłów na interpretację. Wrażliwość i skupienie. A do tego temat – bardzo osobisty, trudny i niestety  znajomy. Dla mnie to było niezwykle inspirujące przeżycie.
Nie wiem, jak to wypadło, bo nie widziałam. Ale „#metto ze sceny”, powinno być oceniane nie tylko jako wydarzenie kulturalne, ale także jako wydarzenie społeczne. W końcu cały nasz wysiłek, to głos w ważnej sprawie. Zaprosiłam na czytanie i dyskusję kilka moich znajomych koleżanek – dojrzałych kobiet. Każda z nich podkreślała wielkie znaczenie tego wydarzenia. Każda mówiła o tym, co sama wyniosła. Poczuły się silniejsze, upewniły w tym, co robią i jak myślą, uświadomiły sobie. „małe ustępstwa”, które prowadzą do wielkich problemów, zajrzały pod swój dywan i zrozumiały, że trzeba się sprzeciwiać, a przynajmniej reagować. Jedna z nich, regularnie chodząca do teatru, powiedziała, że podczas „#metto ze sceny” wreszcie poczuła się we właściwym miejscu i czasie. Kilka poprzednich wizyt w teatrze było dla niej przyczyną głębokich rozterek i wątpliwości, czy warto kupować bilety i chodzić na spektakle. Bardzo ważne i budujące były dla nich wypowiedzi Moniki Płatek i Joanny Krakowskiej. Dla mnie też. To bardzo mądre kobiety.
Z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku i wielką satysfakcją wracałam wczoraj wieczorem do domu. Jako przećwiczona w czytaniu performatywnym, zapowiedziałam najbliższej rodzinie zbiorowe odczytanie „umowy o dzieło”, którą spisał ze mną Dyrektor Teatru Polskiego oraz przećwiczenie aktu strzelistego gratulacji, które złożył nam osobiście Pan Maciej Nowak, jak w prawdziwym teatrze przystało– w garderobie. Dla mnie było to bardzo ważne, bo w końcu w moim przypadku debiut spóźniony, ale debiut. Umowa zostanie oprawiona w ramki i powieszona w miejscu rzucającym się w oczy. Żeby nikt nie miał wątpliwości, że w wieku dojrzałym też można. A nawet trzeba.
Do każdego zdarzenia życie dopisuje puentę. Wracam ja sobie dzisiaj z Urzędu Miasta, gdzie miałam przyjemność dyskutować w gronie ekspertów o polityce oświatowej miasta i oto na Starym Rynku , przed jednym z lokali widzę potykacz – tablicę, która ma zachęcić do wejścia i skorzystania z oferty gastronomicznej.
Ponieważ czytam wszystko po drodze, więc przeczytałam i to:
„Zabierz go na piwo, zanim inna zabierze go na loda”.
Wmurowało mnie. Co za świnia to napisała? I dlaczego ja mam to czytać?
My naprawdę potrzebujemy edukacji seksualnej, lekcji o seksizmie, mizoginii, przemocy. Także słownej.

Dobrze, że to zobaczyłam.
#metto
Czytaj więcej »
#sluzbazdrowia

Prosto z gabinetu

11:28
Stało się! Przelało się! Nadmiar nie służy. Nic nie pomaga, więc trzeba szukać pomocy. Stare sposoby przestały działać, a mądrość życiowa nakazuje reagować na pierwsze symptomy, a nie czekać aż się rozpadnę całkowicie. No i trudno. Zdrowie jest ważniejsze.
Na pierwszy ogień wizyta u psychoterapeuty. Jestem bardzo otwarta na tę formę pomocy, bo wierzę, że kontakt z człowiekiem i mądra rozmowa ma niezwykłą moc. Mam dużo szczęścia, bo ktoś odwołał wizytę i wpisuję się z dnia na dzień. Idę ochoczo, bo specjalistka sprawdzona i żadna tam siusiumajtka, tylko solidna kobitka, z doświadczeniem w stawianiu do pionu i nazwiskiem znanym w mieście. Normalnie z listy, to wolne terminy gdzieś tam w pierwszej połowie drugiego półrocza. No to jak się nie cieszyć, skoro mnie życie przygniotło właśnie teraz, a za kilka miesięcy to ja ze zgryzoty zdechnę pod płotem. Więc idę. Oczywiście gabinet prywatny
Rozmowę o kłopotach, z którymi przychodzę zaczynam od próby zarysowania sytuacji – czyli skrótowego przedstawienia kilku obszarów, z którymi muszę się zmierzyć. Przy czwartym Pani odkłada długopis. Po siódmym patrzy na mnie z życzliwością, więc pomijam już ósmy i dziewiąty – równie trudne jak siedem pierwszych i cichym głosem puentuję – no i ja teraz gorzej śpię, nie mogę się skupić i nie mam siły żyć. I co z tym zrobić? – z nadzieją pytam specjalistkę od ludzkich problemów.

- Antypody – słyszę
Chyba oczy zrobiły mi się większe, niż talerze, bo Pani natychmiast dopowiedziała:
- Tylko uciekać – mówi. I to na antypody. Bo bliżej nie ma sensu. Pani nie psychoterapeuta potrzebny, tylko, albo musi się pani przez to życie przeczołgać, albo ucieczka na antypody. Pani ma wszystko świetnie w głowie poukładane, więc niczego z panią nie trzeba przerabiać. Pewnie pani nigdzie nie ucieknie, więc jedyne co może pani dla siebie zrobić to zadbać o siebie. I trzeba przeżyć.
No i w tym miejscu serce mi lekko zmroziło, ale na twarzy pojawił się uśmiech.
Zmroziła perspektywa braku ucieczki i tego, że z tym bałaganem nic nie mogę zrobić. I jeszcze to czołganie! Z drugiej strony patrząc - skoro przy trzeciej życiowej próbie szukania pomocy u terapeuty, usłyszałam kolejny raz dokładnie to samo – pani ma to wszystko świetnie poukładane, no to jednak jakaś myśl pozytywna w tym wszystkim jest. Przynajmniej w tym jednym jestem stała. Trzy próby miałam w kilkunastoletnich odstępach  czasowych, więc chyba mogę o sobie myśleć, że jestem raczej stabilna psychicznie. I właściwie ta diagnoza dodaje mi sił.  Teraz tylko wystarczy o siebie zadbać.

A Pani psychoterapeutka – jak na mądrą kobietę przystało – melduje: należy się dwieście złotych.
Płacę bez żalu, choć wysokość kwoty też jest dyskusyjna. Jeśli ją odnieść do mojej emerytury, to niech to jasna cholera. Ale gdy pomyślę o niej z perspektywy częstotliwości ponoszenia takich kosztów, to wychodzi, że średnio raz na dwadzieścia lat. No to co? Nie stać mnie?

Na drugi ogień biorę wizytę u lekarza specjalisty w dziedzinie zdrowia psychicznego, bo dla lepszego funkcjonowania i zadbania o siebie potrzebne są leki. Znowu gabinet prywatny i znowu wstrzeliwuję się w lukę dzięki rezygnacji pacjenta.
Podobno do każdego lekarza psychiatry w Polsce stoi kolejka 12 000 moich rodaków. Tylu Polaków  w potrzebie przypada na jednego lekarza. Statystycznie rzecz jasna. Koleżanka przyniosła taką informację ze szkolenia dla pracowników poradni psychologiczno-pedagogicznych. Lekko mnie to wytrąciło z równowagi, bo wolałabym chyba żyć w nieświadomości. Rozumiem, że statystyczny Polak, który powinien skorzystać z pomocy, to wcale nie ten, który tego chce. Więc pewnie kolejka jest mniejsza, ale nawet skrócona o połowę straszy.

Dlatego z satysfakcją wchodzę do gabinetu.
Pan doktor jest skupiony. Mnie rozprasza stojące na biurku oprawione w ramkę zdjęcie prawicowego celebryty w kolorowej koszuli obejmującego starszą panią. Celebryta ma ogólnie znane poglądy na politykę, kobiety i świat, które powodują, że po ich wysłuchaniu mam coraz większe kłopoty z normalnym funkcjonowaniem i zdrowiem psychicznym. Nie wiem dlaczego jego zdjęcie tam stoi. Może to jakiś komunikat dla pacjentów?
Opowiadam o swoich kłopotach krócej, bo w tym gabinecie puenta wydaje mi się ważniejsza – gorzej sypiam, trudniej się skupiam i generalnie jestem rozbita. Pan zaleca leki i obiecuje szybką poprawę. Wizyta zbliża się do końca. Nie wytrzymuję i pytam o to zdjęcie.

- To moja mama. Jesteśmy bardzo dumni z tego zdjęcia, bo to taki mądry  i miły człowiek. – mówi z uśmiechem
- On miły i mądry? milknę zdziwiona, zanim powiem, że to niedouczony cham, mizogin i ja się za niego wstydzę. Pewnie nie jestem pierwsza, która nie może uwierzyć w to, co widzi i słyszy, bo pan z uśmiechem dodaje:
- Najwyraźniej chyba mamy różne poglądy. Ja należę do tej grupy, która od dwóch lat jest bardzo szczęśliwa, bo nareszcie są widoczne zmiany. I przynajmniej nikt nie kradnie.
Sto pięćdziesiąt proszę.

Płacę bez słów. I bez kwitka.

Widać w tym gabinecie wróciła stara zasada z PRL-u „sprawiedliwości i uczciwości wymagaj od wszystkich innych, nigdy od siebie”
Bardzo staram się chronić swoje zdrowie psychiczne, ale ostatnio jest to coraz trudniejsze zadanie.
I nie tylko z powodu braku kadry, łatwiej o wpadkę.
Czytaj więcej »
#choroba

Zawał

02:42
Przyszedł znienacka. Dopadł wśród ludzi, ale zanim dopadł, uruchomił się odruch ćwiczony przez wszystkie lata, by nie robić innym kłopotu. By intymność niedyspozycji schować, ukryć. Przecież nie wypada. Na szczęście udało nam się zauważyć niepokojące zmiany, na szczęście karetka przyjechała szybko, na szczęście nikt z personelu medycznego nie kwestionował konieczności udzielenia pomocy. Na szczęście mieszkamy w dużym mieście i na szczęście….. mieliśmy szczęście.

Mama wraca do zdrowia.
Od tygodnia żyję w cieniu śmierci. Od tygodnia mierzę się z kruchością życia. Od tygodnia patrzę na służbę zdrowia. Od tygodnia, codziennie myślę, jak to będzie z leczeniem za kilka lat. Bo jak jest teraz, to widać gołym okiem.

Rodzinnie przećwiczyliśmy działanie systemu opieki medycznej. Na wszystko, co w tym minionym tygodniu spotkało nas, starałam się patrzeć bez emocji. Dzięki Bogu rzadko chorujemy i w szpitalu bywam sporadycznie. Tym bardziej przyglądałam się z ciekawością ludziom, których spotykałam na szpitalnych korytarzach. Bo dla mnie to nowy świat, który pokazują co prawda w telewizji, ale co własne doświadczenie, to własne. A odkrywanie go, jest pewną przygodą, o ile w tej sytuacji można użyć tego słowa.
Mama od początku była pod dobrą opieką i to jako osoba anonimowa, przywieziona prosto z ulicy. Lekarze w sposób niezwykle ostrożny komunikowali się z nami, starając się usłyszeć i od nas, i od Mamy opinie o proponowanych sposobach diagnozowania i leczenia. Wszystkie procedury przebiegały sprawnie i mimo skromnych warunków szpitala (stary, brzydki i ciasny!) pobyt w szpitalu nie był traumatyczny. Nawet jedzenie było podobno dobre.
Ale – mam takie wrażenie – polskie szpitale kompletnie nie są przygotowane na starych ludzi, czyli na specyficzne połączenie ciężkiego stanu zdrowia ze starością.  A jest to połączenie wysokiego ryzyka, wymagające obecności, cierpliwości, kompetencji  i siły. Nikt z personelu nie stanął na wysokości zadania, choć myślę sobie, że poprzeczka jest w takich przypadkach naprawdę wysoka.

Byłyśmy koło Mamy i pełniłyśmy rolę bufora, chroniącego jej potrzeby. Inne starsze osoby, leżące obok nie miały tego komfortu.  I wtedy pobyt w szpitalu staje się traumą. Leżysz bez świadomości gdzie jesteś, co z tobą robią i dlaczego. Lekarz na wizycie, w otoczeniu grupy studentów coś mówi, ale bardziej do studentów, niż pacjenta. A pacjent w tym wieku zazwyczaj nic nie słyszy. I trzeba kilka razy powtórzyć, a najlepiej pochylić się i do ucha i wyraźnie powtórzyć. Z uśmiechem. Wtedy dociera.
Pielęgniarka (tylko trochę młodsza od pacjentki!) ma kilkadziesiąt łóżek do obsługi. Tempo z jakim lata po oddziale jest godne podziwu. Ale też nie pogada dłużej niż trwa podanie leku, czy podłączenie kroplówki.
Pozostały personel pomocniczy wykonuje swoje zadania z miną cierpiętniczą i złowieszczym błyskiem w oku. Człowiek tylko patrzy, jak miotła, którą macha personel, stanie się orężem walki z przeciwnościami losu.
Nikt się nie uśmiecha, nie zagadnie, nie powie nic miłego - bo tego nie ma w procedurze. Nie mówiąc już o tym, że nie zapyta, czy w czymś pomóc choremu. Na przykład pomóc się podnieść lub zmienić pozycję. Ile to wymaga sił, wie tylko ten, kto już tego doświadczył. Ale on ma zazwyczaj kilkadziesiąt lat i pomaga najbliższym. Personel nie nawiązuje ze starszym pacjentem żadnej relacji.

Od tego jest rodzina.

O ile jest. Bo jak jej nie ma, to kicha.
Nie mam ambicji odkrywania w swoich postach Ameryki. Ale mam zamiar dzielić się doświadczeniem, bo to jedyne, co możemy dla siebie nawzajem zrobić.

Kiedy byłam młoda, kobiety opowiadały sobie swoje przejścia z porodówek. I rosła kobieca społeczna niezgoda na traktowanie aktu narodzin, rodzących i noworodków, w sposób przedmiotowy. Z tego buntu powstał program „Rodzić po ludzku” i bardzo wiele zmienił.

Dziś jestem dużo starsza i już wiem na pewno, że ja też się zestarzeję. Pewnie też kiedyś będę miała zawał, bo wszystkie niedomagania mojej Mamy, są również moim udziałem. Różnię się od niej tylko tym, że nie mam córek, które są istotnym filarem polskiego systemu opieki zdrowotnej.
Często nie mają  córek, synów, sióstr moje koleżanki i koledzy. Nie mają wcale, lub co jeszcze bardziej popularne – nie mają koło siebie, bo dzieci od dawna mieszkają w innych miastach lub krajach.
Co z nami będzie?
Jakimi procedurami zastąpić rodzinę?
Czytaj więcej »