Cytat

13:59

Postanowiłam.
Na Święta podzielę się odkrytym niedawno i ulubionym (ostatnio!) cytatem. Pochodzi z książki Miłoszewskiego „Jak zawsze”:
„Witamina D. Bardzo ważny składnik organizm, walczy z chorobami, zapobiega grypie, nowotworom i próchnicy; w ciążę też łatwiej zajść, ambrozja i panaceum w jednym. Człowiek ją sobie bierze ze słońca, wystarcza pół godziny dziennie, żeby witaminę D wytworzyć w wystarczającej ilości. I serotoninę, żeby czuć się dobrze, i melatoninę, żeby lepiej spać. Ależ to natura genialnie wymyśliła – wystarczy wyjść na słońce i człowiek zdrowy, wyspany i szczęśliwy. Szkoda tylko, że nie przewidziała, że jedno z ludzkich plemion w jakimś samobójczym pędzie postanowi osiedlić się w Polsce i będzie tu trwało uparcie w najbardziej kurewskim miejscu planety, gdzie geografia, fizyka i meteorologia  sprawiają, że słońca albo zwyczajnie nie ma, albo go nie widać, gdyż jest zasłonięte mokrą, brudną szarą szmatą. A ludzie chodzą ledwie żywi z wściekłości ponieważ są jednocześnie niewyspani (niedobór melatoniny), zgorzkniali i smutni (niedobór serotoniny) oraz cierpiący na wieczne katary, przeziębienia i bóle zębów (niedobór witaminy D). Tak naprawdę powinniśmy się wszyscy spakować, wyjechać gdziekolwiek bądź, żeby zażywać szczęścia w słońcu i sprzedać komuś ten mroczny poligon do testowania broni atomowej.”

Lepiej bym tego nie ujęła.
Dawno żaden cytat nie przypadł mi tak do gustu, jak ten. Tym bardziej, że mam zaszczyt być żoną osobnika o wyjątkowo silnych genach protoplastów o samobójczych skłonnościach, który bez słońca zwyczajnie nie żyje. Poziom serotoniny ma już od połowy listopada w dolnej strefie stanów niskich i do końca roku jedzie na rezerwie. Od stycznia jest klops, kicha i właściwie jedynie rozwiązanie to ucieczka z tego kraju nieszczęśników skazanych na chłody i wieczne opady. W marcu to jest cień człowieka.
Od powrotu z Hiszpanii o niczym innym nie rozmawiam spotykając innych użytkowników naszego miejsca na planecie, tylko o tym jak jest zimno. Bo wszystkim jest zimno. O śniegu, deszczu i wszechobecnym chłodzie. O wiośnie , której nie ma, a która już była tak blisko. Odpieram ataki zgorzkniałych i wymarzniętych, którzy podejrzewają, że moja hiszpańska przygoda z chłodem w tle, była tylko literacką fantazją. Zapewniam - to nie fantazja. To doświadczenie.

Ale słońce widziałam i nawet raz usiadłam na ławce, by mnie grzało. Pocieszam zakatarzonych i tych z bolącymi zębami. Mam tak samo dość, jak wszyscy inni. I marzę o słońcu, wiośnie, uśmiechniętych ludziach, bo na tamtej ławce siedziałam stanowczo za krótko.

I bardzo chcę, żeby ktoś już zdjął tę brudną szarą szmatę i umożliwił korzystanie z tego, co daje natura.
Słońce i serotonina dla wszystkich!
I tego Wam życzę na Święta.

Czytaj więcej »

Hiszpańskie biznesy

15:36

Już tydzień jest mi zimno.
I to właściwie jest główna myśl, która przychodzi mi do głowy, gdy próbuję zebrać wrażenia z pobytu, złapać je, jakoś uporządkować i opisać. Myśl pierwsza – nigdy tak nie zmarzłam. Ponieważ ktoś musi być winien, głupio wszystko zwalać na zmiany klimatu ustalam sama ze sobą, że właściwie wszystko przez Waldka, który zawodowo jeździ po Europie i zawsze, gdy jest w Hiszpanii, opowiada jak tu jest ciepło. Opowiada o tym w lipcu i w lutym. I w związku z tymi opowieściami uwierzyłam, że to absolutny standard, prawda ponadczasowa i ogólnoludzka, znaczy niepodważalna. W Hiszpanii jest ciepło – zawsze. Dlatego pakując walizkę zabrałam rzeczy raczej letnie. A tu kicha! Zimno przenikliwe, okropny wiatr. Z mojego przywiezionego, przygotowanego na urocze ciepło i hiszpańskie klimaty, zasobu odzieżowego wyjęłam wszystko, co było. Ubrałam to na siebie i tak chodzę już tydzień w tym samym, bo temperatura nie ulega zmianie. Kiedy skarżę się na swój los polskim znajomym i rodzinie, otrzymuję natychmiast informację, że w Polsce gorzej. Ja wcale nie zamierzam dyskutować. W Polsce zawsze jest gorzej. Ja wiem – jest śnieg, mróz i inne okropności. Tyle, że tam są w domach kaloryfery oraz moja szafa pełna czapek, rękawiczek i miliona szali. Tutaj tego nie ma. W apartamentach i hotelach nie ma także ciepłych kołderek, tylko cienkie okrycia na te obiecane upały. Więc śpię w polarze, głowę owijam bawełnianym szalem, a wczoraj wylądowałam w aptece. I tak się długo broniłam. Moja hiszpańska przygoda nieodparcie zaczyna kojarzyć mi się z hiszpanką – grypą, która sto lat temu dziesiątkowała ludność Europy.
Od tygodnia prawie codziennie przyglądamy się rynkowi nieruchomości.  Nie spodziewałam się, że będzie to tak interesujące zajęcie. Ruch w tym biznesie jest bardzo duży, bo zdaje się, że szykuje nam się w kraju kolejna fala emigracji. Znam bardzo wiele osób, które deklarują chęć wyjazdu z kraju w związku z dobrą zmianą. To w 80% jest podawane jako główny powód decyzji o zakupie mieszkania i wyjeździe z Polski. W miastach, które odwiedziliśmy mieszka wielu Polaków. Rozmawialiśmy o ofertach, problemach, minach na które można wdepnąć, procedurze zakupu. Wykonaliśmy szereg działań, umożliwiających nam zakup mieszkania. Teraz wystarczy już tylko kupić.
Oglądamy mieszkania oferowane do sprzedaży, poznajemy ludzi, którzy się zajmują pośrednictwem.
Z tych wszystkich odwiedzin zapamiętam kilka rzeczy. Po pierwsze hiszpańskie klatki schodowe. 
Nazwiedzałam się ich co niemiara. Ta na zdjęciu zachwyciła mnie swą urodą. W domach mieszkalnych, zazwyczaj wysokich, są wąskie i ciasne, dużo mniejsze niż nasze, bardzo niewygodne do wnoszenia czegokolwiek i być może dlatego kupuje się tutaj mieszkania z meblami (najczęściej). Kto by to znosił, skoro już raz wniesiono? Wynajmowaliśmy takie mieszkanie kupione na inwestycję przez Polaków. Było w nim wszystko czego potrzeba, z wyjątkiem grzejnika oczywiście. Na szczęście było kilka sypialń i okryłam się wszystkimi kocami, jakie w nich znalazłam. A meble i wyposażenie robiły wrażenie, jakby się było u cioci na imieninach.
Druga różnica to okna. A dokładniej ich brak. Dzisiaj widziałam piękne mieszkanie (120 metrów) właściwie z jednym oknem. Bo słońca i światła ma być jak najmniej. Dla mnie  - miłośniczki światła – nie do pomyślenia. W Hiszpanii standard. Tydzień temu nie mogłam się temu nadziwić, teraz już wiem, że tak tu jest. Na dodatek, to co jest wsadzone w te otwory okienne, jest tak cieniutkie, że przed niczym nie chroni. Na pewno nie przed zimnem, którego teoretycznie tutaj nie ma, tyle że jest. Choć Hiszpanie też się dziwią. Zimnu oczywiście. Że jest!
Ale poznałam niezwykłych ludzi i mimo przejmującego chłodu mile spędzamy czas.
No i na koniec najważniejsza korzyść.
Ja od dłuższego czasu próbuję ustalić sama ze sobą kim jestem. Nie żebym miała jakieś zaburzenia tożsamości, tylko „emerytowana nauczycielka” brzmi tak okropnie smutno i jest tak bardzo pozbawione wszystkiego, że gorzej już chyba być nie może. A tu nagle podczas załatwiania formalności związanych z możliwością zakupu okazało się, że ja nie jestem jakaś emerytowana nauczycielka, tylko
soy pensionista profesor.

No i to nareszcie jakoś brzmi.

Czytaj więcej »

Święto Ognia

02:28


Hiszpania kojarzy mi się z wiatrem, chłodem i ulewnym deszczem oraz głośnym śpiewem niemieckich emerytów. Pewnie dość nietypowo, ale poprzednie wizyty w tym kraju pozostawiły właśnie takie wspomnienia. Silne i niezatarte niczym. Kolejna wizyta przyniesie pewną odmianę, bo trafiłam właśnie na walencjańskie Falla - Święto Ognia – najważniejsze w roku święto dla miejscowej ludności.   Przyjechaliśmy tutaj w innym celu, ale jak ktoś ma szczęście, to na całego. Trafiliśmy na cztery świąteczne dni, karnawał na ulicach, wszechobecne petardy i łomot jak w powstaniu oraz wielką obietnicę zbiorowego palenia ogromnych figur, symbolizujących całe zło.
Mieszkańcy prowincji Walencja najpierw przez pół roku tworzą te wielkie figury, potem je ustawiają w głównych punktach miasta, by w poniedziałek wieczorem jej podpalić.
Angażują się w ten proces wszyscy, uczestnicząc w nim na różnych etapach mniej lub bardziej czynnie. Dzisiaj figury już stoją, są skończone, naprawdę pięknie zrobione, kolorowe i przyciągają wzrok. Niektóre mają kilkanaście metrów wysokości. Po ulicach biegają młodzieńcy i odpalają petardy, chodzą orkiestry dęte i pochody przebierańców.
Ludzie tańczą i świetnie się bawią. Acha! I jeszcze jedno.
W tym roku w Gandii figury mają twarze lokalnych polityków.
I jak nam powiedział pośrednik nieruchomości, to jest symboliczne, bo polityków nikt tutaj nie lubi. Nie wchodziłam w dyskusję, gdzie ich bardziej nie lubią. Pokiwałam głową ze zrozumieniem.
Od teraz będę kojarzyła Hiszpanię z wybuchami.
WIELKIM zrozumieniem.
Tym razem już sama podróż do Hiszpanii także była dla mnie wyzwaniem. Pierwszy raz leciałam Ryanairem. Tak się starałam, tak obczytywałam co można włożyć, a co nie do bagażu, który w całości jest podręcznym, że w efekcie wylądowałam, co prawda o czasie i w całości, ale kompletnie bez potrzebnych kosmetyków. Najpierw z obłędem w oku szukałam toreb na wymiar tej linii. Walizka w potrzebnym wymiarze w domu była jedna, torebki w wymiarach 35x20x20 nie mieliśmy żadnej. Przez ostatnie dziesięć lat nie spędziliśmy łącznie razem z mężem tyle czasu w galeriach handlowych, co teraz, na poszukiwaniach toreb, żeby spełnić to żądanie. Torebki owszem były w zbliżonych wymiarach. Najczęściej dwóch. Trzeci nigdy nie pasował. W końcu podjęłam decyzję, że jadę z tym co mam. Najwyżej mnie cofną. Z tego przejęcia zapakowaną kosmetyczkę z akcesoriami do makijażu zostawiłam  w łazience, w której skrupulatnie pakowałam w pojemniczki stumililitrowe potrzebne szampon, balsamy i inne takie. Napakowałam pełną kosmetyczkę o wymiarach zbliżonych do podanych. A na lotnisku wściekła kobieta w mundurze kazała mi to wszystko wyrzucić, bo wziąć można tylko tyle pojemniczków ile się zmieści w specjalnym  woreczku. Kobieta miała mundur, śmierć w oczach, broń przy pasie więc nie dyskutowałam.  Próba upchania w woreczek wszystkiego wzbudziła wielkie zainteresowanie stojących w kolejce do wyrzucania. W efekcie upchałam odżywkę do włosów, płyn do demakijażu (kosmetyki, które miałabym ewentualnie zmywać zostały w Poznaniu) oraz pastę do zębów. Naprawdę uwielbiam te momenty, a najbardziej swoją głupotę, że dałam się wciągnąć w grę „lecimy tanimi liniami.
I teraz taka niewymalowana chodzę po Gandii i odwiedzam Hiszpanów. Bo my zwiedzamy. Tym razem nie zabytki, tylko mieszkania. Teoretycznie szukamy swego miejsca na starość, bo  Mąż postanowił, że trzeba takie miejsce mieć. Wybór ofert jest bogaty. Oglądamy wszystko, bo jesteśmy po prostu ciekawi. Na razie w Gandii, która jest ulubionym kierunkiem wypoczynkowym mieszkańców Madrytu, potem w Allicante i Walencji. A potem będziemy myśleć. Jakoś nie mogę trafić w Hiszpanii na upały i dość trudno mi wyobrazić sobie lato, kiedy odziana w zimową kurtkę łapię skąpe promienie słońca. W wynajętym przez nas mieszkaniu nie ma oczywiście kaloryferów, za to są małe okna z cieniutkimi pojedynczymi szybami. Są dużo mniejsze niż u nas, bo generalnie buduje się tu tak, by słońca nie dopuszczać. Zimą i wczesną wiosną w mieszkaniach  jest po prostu zimno. W naszym wynajętym mieszkaniu temperatura niebezpiecznie zbliża się do tej, przy której ja zaczynam chorować. Więc otwieram okna, by wpuścić to wczesno wiosenne słonce, ale i to niewiele daje.
Ale o ofertach nieruchomości w Hiszpanii mogę powiedzieć bardzo dużo i chętnie służę pomocą, doświadczeniem i kontaktami.
Za to psów ci tutaj dostatek. Są w prawie każdym domu i większość to prawdziwe miksery. Czasem widać, kto był protoplastą, ale w większości przypadków trudno byłoby zgadnąć. Siedzą w barach, spacerują po eleganckim deptaku, jeżdżą rowerem, a na starość czasem są wożone na wózku. Czyli tak, jak powinno być. Nie wiem, jak one radzą sobie ze Świętem Ognia, bo to kilkanaście dni (przygotowanie do świąt, święta właściwe i podzwonne) pełne wystrzałów i okrutnego hałasu. Ale może hiszpańskie psy są przyzwyczajone i bardziej odporne?

W końcu hiszpańskie.  

Czytaj więcej »

Już jest

07:57

Wiosnę zauważyłam w błysku oka mojego sąsiada, pilnującego od rana sklepu z napojami. Chłop całą zimę ma spojrzenie mętne i przez to zmętnienie, jakby gorzej widział i mniej kojarzył. Myślę tak ponieważ „dzień dobry” mówi mi czasem. Czyli nie wtedy, gdy go mijam, tylko wtedy, gdy zajarzy. Zimą i późną jesienią jarzy jakby trudniej, ale  w końcu kto ja jestem, by mnie dostrzegał za każdym razem? Ale teraz stał oparty o mur, patrzył przed siebie, czyli na mnie nadchodzącą i chyba w tym porannym słońcu, mimo mojego słusznego wieku, nikłej postury i zimowej kurtki spowijającej moje nadobne kształty, musiałam mu coś wiosenno-ludzkiego przypomnieć, bo usłyszałam;
- Dzień dobry! Pani to się zawsze uśmiecha. – wtedy błysnął tym okiem, tak wiosennie. Kilka razy ten błysk już w życiu widziałam i wiem, że z reguły nie wróży on nic dobrego. Możliwości są dwie. Albo poprosi mnie o wsparcie groszem na piwo, albo….. No właśnie! Obdaruje mnie komplementem, po którym moja ugruntowana samoocena może się zachwiać. W tej sytuacji niezwykle błyskotliwie odpowiedziałam:
- Bo świat taki piękny Panie sąsiedzie! – i zwinnie ominęłam grupę robotników wynoszących graty z demolowanej właśnie lokalnej „Żabki”, by z tego chaosu, ich ciężkiej pracy i wyzwisk gromko rzucanych w powietrze, powstała nowa jakość, czyli….„Żabka”. Tylko bardziej zielona i z większymi możliwościami zaopatrzenia mojego sąsiada w piwo i napoje wyskokowe.
Sąsiadowi nie dałam szans, ale wiośniany sygnał zabrałam ze sobą.

Potem, wracając do domu z gazetą i bułkami, zobaczyłam na dachu naszą ulubioną cukrówkę. Od kilku lat siada na szczycie dachu, nad oknem sypialni, lub na stojącym obok wielkim świerku i miarowo powtarza od świtu „nobuuudźsie!nobuuudźsie!nobuuudźsie!”.  Teraz jak najęta budziła nas, marnując swój potencjał energetyczny, bo my już dawno obudzeni. Może miała zamiar obudzić innych?
Wchodząc do domu, usłyszałam ulubionego dzięcioła. Zatrzymałam się przed drzwiami.
Jest! Przyleciał i wali. Będzie tak walił codziennie około 8.30. Jest punktualny, jak przedwojenne pociągi. Przylatuje do nas i obrabia drewniany słup telefoniczny lub telegraficzny. Słup jest już tylko słupem tego dzięcioła. Zachowały się jeszcze szczątki jakichś urządzeń umocowane do niego, ale druty zwisają i słup stoi osłupiały, samotny na mojej działce, wśród nowszych betonowych za płotem. Onegdaj uchroniłam go przed szaleńczą pracowitością mojego Męża, uzbrojonego w piłę elektryczną, który wyrzynał swego czasu różne rzeczy na naszej działce, czyniąc rewolucje w ogrodzie. Nie zdążyłam uratować czereśni, ale słup mi się udało. Bo ten słup dzierżawi nasz Dzięcioł. I ma w niego walić. Zawsze , kiedy uda mi się tam go zobaczyć, odzyskuję wiarę, że w waleniu jest jakiś sens. Mnie ten Dzięcioł trzyma w pionie.  A to, że tyle lat przylatuje do nas, rozczula i czyni mnie lepszą dla świata – jak to teraz mówią  – - en block.

Do tej narastającej orkiestry wiosennych dźwięków i sygnałów dołączyła Belka. Ona, jak na prawdziwego psa obrońcę wstaje w naszym domu ostatnia, a rozruch poranny ma powolny. Najpierw wyszła przed dom i zdziwiona zauważyła, że jakoś tak jaśniej i cieplej wokół, że w łapy mniej mokro i bez obrzydzenia usiąść można na ścieżce. No to usiadła. I popatrzała przed siebie, niczym mój sąsiad przed sklepem. I nagle zobaczyła JEGO! Wroga swego odwiecznego, jak w tym samym porannym słońcu siedział pod krzakiem i wpatrywał się w nasz kompostownik. Siedział za płotem, bo tam ma swoje stanowisko do sprawowania swej kociej powinności. W kompostowniku mieszka bowiem mysia rodzina, którą systematycznie dokarmiamy, ku jej uciesze. Kompostownik stał się więc areną rozgrywek oraz wojny na śmierć i życie między Belką i Bezczelnym Kociambrem. Kot jest bystry, więc poluje na nasze myszy za płotem. Wejście na teren działania Belki, jest jednak zbyt ryzykowne, bo terriery to zdrobniale terrorysty- wiadomo. Koty dobrze o tym wiedzą. I kiedy tylko Belka dojrzała siedzącego wroga swego, wydała przeciągły skowyt, jakby ją zarzynali i siłą nie wiedzieć jakiego napędu, wyrzuciło ją do przodu w kierunku kompostownika, którego strzec trzeba, jak oka w głowie.
A w tej chwili, o której człek marzy całą zimę pełną ołowianych poranków, z mroku domostwa naszego wyłonił się Mąż Mój Zacny. Wyłonił się był już po trzeciej kawie, we wdzięcznym stroju roboczym, składającym się z niesamowicie praktycznej kamizeli z milionem kieszeni na wszystkie śrubokręty oraz spodni, podkreślających nie tyle figurę, męskość czy inne takie fiubździu, ile związek mężczyzny z ziemią, po której stąpa. Twardo stąpa. W tym swoim rynsztunku, gotowy do zmagań ze stawiającą opór przyrodą, spojrzał na mnie, a zobaczywszy moje niewinne oczęta, w których życie na stałe wpisało pytanie „A gdzież to Ty Mój Bohaterze idziesz? odparł pytany nie wprost:

- Działkę sprzątać idę! Będą rewolucje! – i ruszył chłop przed siebie, z piłą w ręce.
Bo wiosna przyszła.

A Ty Mój Drogi Czytelniku lub Czytelniczko równie Droga, jeśli doczytałeś do tego momentu ten zapis chwil kilku, w którym myśli głębszej żadnej,  to znaczy że wiosna też już Ciebie dotknęła i gotów jesteś na to, by życiem się po prostu ucieszyć.

Radości wiosennej!
Czytaj więcej »

Przed Dniem Kobiet

08:35

To, co teraz napiszę, spowoduje być może rozruchy społeczne, falę ostracyzmu, pokątne plotki i inne sposoby nieformalnego wyrażania negatywnych opinii przez obserwatorów życia publicznego.
Ale napiszę.
Co tam: Ja lubię kobiety! I podziwiam. Przez cały rok trwam w podziwie dla kobiet, z którymi się spotykam. Współpracuję z nimi, słucham ich historii, rozumiem wybory, rozmawiam. Czasem słucham zabawnych zdarzeń, częściej niestety różnych tragicznych lub bardzo niebezpiecznych. Rzadko zdarza mi się spotkać kobietę tak nadętą, tak przekonaną o swojej racji, że nie da się z nią pogadać i dogadać. Nie wiem, czy dystans do siebie jest przypisany płci, ale mam wrażenie, że u kobiet jest on cechą dominującą, u panów bywa w zaniku.
Wszystkie kobiety, z którymi się przyjaźnię mają poczucie humoru. I za to je uwielbiam.

No i to tyle tytułem wyznania od serca.
Natomiast najmniej ze wszystkich świąt lubię „Dzień Kobiet”. I tak mam od zawsze. Od pierwszego kwiatka wręczanego przez kolegów z klasy, bo nigdy nie wiedziałam, jak mam się zachować. Podświadomie czułam, że coś mi zgrzyta i że to takie święto, nie święto. Nigdy nie miałam charakteru wdzięcznej dzieweczki, co to oznaki męskiej sympatii przyjmuje z rozczuleniem. Szczególnie okazywanej raz do roku. Ja tam wolałam mieć tę sympatię cały czas, bo ja pazerna jestem. Głównie na uczucia i sympatię.
Później, gdy trochę zmądrzałam, zorientowałam się szybko, że ten jeden dzień jest mi dany za to, że generalnie w pozostałe 364 dni mam i będę miała zawsze gorzej, z racji bycia dziewczyną, kobietą. I że ten dzień jest bardzo potrzebny panom, by rozładowali swoje napięcia w tym zmieniającym się świecie, w którym kobiety zaczęły domagać się równego traktowania. A w czasach mojego dzieciństwa panowie rozładowywali te napięcia bez żadnych zahamowań, najpierw rozdając paniom po goździku i rajstopach wg rozdzielnika (uwaga! bez uwzględniania rozmiarów obdarowanych!!!), a później wypijając niezliczone toasty za zdrowie pań z wielkim poświęceniem do białego rana. Uraz mi pozostał i już. Nie lubię i unikam.

Ale czasami się ugnę. I właściwie wszystko to, co dalej napiszę, to jest jakiś wkład w opisywanie odchodzącego świata. Od dawna wydaje mi się, że jestem już w grupie dinozaurów - na wyginięciu. Jak się okazuje nie sama! Otóż nasz dobry znajomy zadzwonił do mojego męża z propozycją, by z okazji DNIA KOBIET zaprosić żony na kolację. Własne dodam! Tak jak drzewiej bywało! Mój mąż zachował się przytomnie, bo zaraz  sprawdził, co ja na to? Ja na to, jak na lato. Kolacja z przyjaciółmi? Zawsze.
Kolega natomiast rozzuchwalił się, poszedł po bandzie i jedynie poinformował  swoją wieloletnią żonę, a moją przyjaciółkę, że wychodzą na spotkanie z kimś. I że to będzie niespodzianka. A ona miała czarne myśli, kto będzie tym kimś, oraz gotowość do rejterady w sytuacji, gdyby w ramach niespodzianki przyszło jej jeść kolację, z którymś z potencjalnie gotowych do niespodzianek kolegów męża z ewentualną partnerką. Tak się dziewczyna (przez blisko 24 godziny) mobilizowała do tej ucieczki, że przed restauracją wyglądała jak chmura gradowa, gotowa na wszystko i gdybyśmy się chwilę spóźnili, kto wie jak wyglądałoby ich małżeństwo.

Mężczyźni mnie jednak zadziwiają swoją odwagą.
 
Kolega zarezerwował stolik, bo spodziewał się tłumów. W najlepszym z możliwych lokali w Poznaniu uczynił tę rezerwację, czyli w Bazarze – tam, gdzie kilkadziesiąt lat temu zabierało się kobiety, kiedy okazja była naprawdę zacna. Na przykład Dzień Kobiet. Po wejściu było tak, jak na tym zdjęciu, a potem było już tylko lepiej.
 
No ale okazja była przecież naprawdę wyjątkowa, bo to w końcu obchody Dnia Kobiet w rocznicę stulecia praw kobiet i w Roku Kobiet. Ponieważ ostatnio obczytuję się w materiałach na temat Poznania pod pruskim zaborem, czułam, że jestem we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Bo w Bazarze siła tradycji jest tak wielka, że nawet herbata smakuje inaczej. A my na herbacie nie skończyliśmy. Z każdego kątka wychylają się tam wspomnienia czasów, kiedy kobiety nie miały praw wyborczych i generalnie, jako część ludzkości, były gorszego sortu. I dopiero, jak się tak człowiek wczyta w różne opracowania historyczne, widać wyraźnie, ile zawdzięczamy naszym myślącym i walczącym babkom. Aż strach pomyśleć, gdzie byśmy były, gdyby nie ich dążenia. Podobnie jest obecnie. Aż strach pomyśleć, co by się działo, gdybyśmy teraz zaprzestały wojny o podmiotowe traktowanie kobiet.
Wieczór upłynął nam bardzo miło. W kompletnie pustym lokalu, bo kolacja z okazji Dnia Kobiet jest jednak z innej epoki. Szczególnie zorganizowana z tygodniowym wyprzedzeniem. Ale tak musiało być, bo inaczej przy dwóch wyemancypowanych żonach, pierwszy wolny wspólny możliwy  dla wszystkich termin wypadał na przełomie maja i czerwca. No to już nawet Rok Kobiet by nie pomógł, jako motywacja.
Po kolacji, podczas której sporo rozmawialiśmy o aktywności kobiet, atakującym feminizmie i wszechobecnym patriarchacie, przy wyjściu z lokalu znalazłam plakat - reprint strony z reklamami pochodzącymi z czasów zaboru pruskiego.

Ten plakat był jak puenta naszego spotkania i naszych rozmów.  Obie z koleżanką przeczytałyśmy wszystkie anonse w poszukiwaniu śladu przedsiębiorczości kobiecej. Nie było żadnego, choć głowę daję, że niejedna niewiasta stała za tymi męskimi biznesami.

Ale za to po wczytaniu się, na osłodę znalazłyśmy taki śliczny komunikat:
Aparaty fotograficzne
oraz
wszelkie przybory
po najniższych cenach.
Chemikalia, płyty i papiery fotograficzne
zawsze świeże, bo wielki odbyt.
 
Wszystkim Paniom, tym młodszym i starszym, z okazji Dnia Kobiet życzę siły na manify, protesty, marsze w obronie i przeciw, oraz na życzenia, które popłyną do Was od Panów w każdym wieku.

Dziewczyny!
TrzymajMY się!


Czytaj więcej »