Oko w oko

10:55
Otóż w życiu najbardziej lubię niezwykłe zdarzenia. Dzięki wyjątkowemu poczuciu humoru mojego Taty, od maleńkości ćwiczyłam się  w dostrzeganiu zjawisk niespodziewanych i zabawnych. Nawet jeśli były to przygody mało przyjemne, to zawsze szukaliśmy i znajdowaliśmy w nich jakiś element absolutnie śmieszny, który pozwalał nam inaczej przeżyć zdarzenie. Czasem zdystansować się, czasem  oswoić. Ale zawsze budził naszą wesołość.

No i tak się nam zdarzyło w ubiegłym tygodniu.
Bohaterką tej przygody była moja Mateńka. Starsza Pani udała się na wypoczynek do ośrodka rehabilitacyjno-wypoczynkowego w niedalekiej odległości od Poznania. Niedalekiej, by nie męczyć się podróżą. Na początku wiosny, by nie zaniedbać ogrodu. W towarzystwie zaprzyjaźnionej ciut młodszej Koleżanki i dużo młodszej córki, która zna wszystkie potrzeby Mateńki i jest niezbędna do życia, bo wszystko wokół żyje już własnym życiem – począwszy od drobnych przedmiotów typu okulary i laseczka, a na pryncypiach kończąc. Właściwie to strach budzić się rano, bo nie wiadomo, czy uzyska się porozumienie z drobnicą, ciałem i pryncypiami i czy da się w tym porozumieniu żyć. Moja siostra jest w tym pożyciu i porozumieniu niezbędna. No więc pojechały sobie we trzy, by zażyć różnych uciech. I zażywały. Jedną z uciech był codzienny spacer do koni, które w ośrodku służyły do hipoterapii. Na szczęście te uciechy nie kosztowały, ale konie, jako cel spaceru, były akceptowane. Atrakcją były także lamy, ale te chowały się gdzieś w stajence i były zdecydowanie mniej towarzyskie i widoczne.
Jednego dnia podczas takiego spaceru zebrało się na burzę. Niebo poczerniało, wiatr zerwał się gwałtowny i wyglądało wszystko groźnie. Panie były właśnie koło koników, kiedy znaki przyrody już nie pozostawiały żadnych wątpliwości, że będzie się działo. I to za kilka minut.
Siostra moja rzuciła się  więc w te pędy do pokoju pozostawionego z otwartym oknem, a Mateńka w swoim naturalnym wolniejszym rytmie, stosownie do bagażu doświadczeń i dziewięćdziesięciu wiosen, podążała do hotelu. Koleżanki  z nimi nie było.
W ośrodku wszyscy przygotowywali się na nadejście burzy i w związku z tym opiekunowie zwierząt zadbali także o ich bezpieczeństwo. Między innymi z zagrody wyprowadzono dwie lamy, by doprowadzić je do bezpiecznego miejsca. Wspólnie z opiekunką poszły tą samą drogą, co moja Mateńka, w kierunku budynku. Następnie podobnie jak ona, weszły przez szerokie drzwi do eleganckiego holu, minęły recepcję i stukając kopytkami o marmurową posadzkę zbliżyły się do windy. Tu stanęły grzecznie wszystkie trzy - znaczy opiekunka i dwie lamy czekając na windę. W tym czasie tę drogę pokonała również Starsza Pani i podobnie jak lamy, nie budząc niczyjego zdziwienia, stukając laseczką podeszła do windy. Następnie nie zważając na jej zawartość, gdzie dwie lamy wraz ze swą opiekunką zdążyły już wejść, wkroczyła do windy i drzwi się zamknęły.

A wtedy właśnie moja Siostra zbiegała ze schodów i kątem oka zobaczyła naszą Ulubioną Starszą Panią i jej niezwykłe towarzyszki odjeżdżającą w windzie w środku eleganckiego ośrodka.
Nie wierząc własnym oczom przysiadła z wrażenia, bo widok był niecodzienny. A ponieważ z wykształcenia i długoletniej praktyki jest psychologiem klinicznym i niejedno w życiu widziała, to pierwsze co jej przyszło do głowy było, że właśnie spotkało ją wspomniane niejedno.
I ma problem.
Z relacji Mateńki wiem tylko, że w trakcie tej niecodziennej podróży stała oko w oko ze zwierzęciem, bo wzrost miały podobny i nie miała żadnych wątpliwości, że coś tu jest nie halo.

Wszystkie zjechały do piwnicy. Tu lamy wysiadły i udały się do swojej stajenki. Bo to były bardzo eleganckie lamy.
Za to opiekunka zrobiła wielkie oczy, kiedy Mateńka zażądała podwiezienia na trzecie piętro.

- Ale u nas są tylko dwa! - rzekła przyglądając się starszej Pani ze zdziwieniem i wyraźnym niepokojem.
Całe zdarzenie opowiedziała mi siostra, krztusząc się ze śmiechu. Mateńka zapytana o wrażenia z tej podróży odrzekła filozoficznie:
- Dziecko! W moim wieku nic nie dziwi. Lamy jak to lamy.
Stały. Stałam i ja. Za to znacznie gorsi byli policjanci, którzy tu przyjechali na konferencję. Było ich chyba ze stu.
I każdy mi mówił dzień dobry.
No i trudno się  z tym nie zgodzić.

Też bym wolała dwie lamy  w windzie, niż stu policjantów na wybiegu.
Czytaj więcej »

Wiosna

11:18
Tym razem moje milczenie spowodowane było całym zestawem dodatkowych bodźców, którymi hojnie obdarowało mnie życie. Wśród nich były silne bodźce społeczne, czyli udział w wielu istotnych i podobno udanych spotkaniach, które spowodowały u mnie spadek formy, upadek ducha, zanik wiary, zjazd energetyczny i nieustannie nękające mnie pytanie - co ja tutaj robię. Co ja w ogóle robię? I dlaczego ja to robię. Co jest ze mną nie tak, że ja to jeszcze robię?
Nie będę się rozwodzić, przytaczać i udowadniać, bo ja się raczej obecnie nadaję na terapię indywidualną dla wysłużonych liderów, a nie na internetowe wyznania, po których stracę znajomych i grupę wsparcie. Tyle rozumu to jeszcze mam.
Ale stan jest ciężki, bo bodźców znacznie więcej. Są jeszcze bodźce rodzinne powiązane z gospodarczymi.
Otóż wiosna przyszła i obnażyła. Głównie obnażyła niedobory i rozpad. Rozpad dotyczył tarasu i schodów. A niedobory dotyczą głównie finansów ale i po trosze uczuć, a mówiąc wprost znieczulicy wobec trudnej sytuacji podmiotów gospodarczych.
A było tak.
Moja Mama, w odróżnieniu od reszty gatunku ludzkiego, żyje dzięki kontaktowi z ziemią. Musi sadzić, pielić, podlewać , obserwować, podlewać, obrywać, przycinać,  podlewać, przesadzać. Ponieważ siła przyrody jest wielka, więc wiek osiągnęła słuszny, determinację w walce o życiodajny kontakt z przyrodą ma ogromną. Proporcjonalną do wieku. Kto ją zna, wie o czym myślę. Kto nie zna, nie wyobrazi sobie i tak, więc nie ma sensu po próżnicy tłuc po klawiszach.
W każdym razie wiosna to zbawienie, dla tego udręczonego zimą ducha i ciała oraz dla całej rodziny, równie udręczonej nieustannymi pytaniami, kiedy będzie wiosna, kiedy ciepło i będzie można do ogrodu? I wreszcie przyszła. I można do ogrodu.
A tu masz babo placek i na drodze pojawiła się przeszkoda w postaci schodów z tarasu, prowadzących do ogrodu. Kafle na schodach stanowiły ze schodami tylko pozorną jedność i trzymały się kupy, chyba tylko ze względu na przejmujący chłód. Bo jak się zrobiło cieplej, to nagle niepokojąco oddaliły się od siebie i betonu, i zaczęły być groźne nie tylko dla starszej pani. Były zagrożeniem dla każdej i każdego. A tymczasem Mateńka po tych schodach kilkanaście razy dziennie  w te i z powrotem, więc strach wyobrazić sobie, co się mogłoby zdarzyć, jeśli zahaczy o te schodowe pułapki kopytkiem, laseczką, grabeczką, motyczką albo czymkolwiek, co nieustannie ma w ręce, jak oręż, i co stanowi obronę przed nieprzyjaznym światem robali, przesuszenia, zalania, przerostu itp.

Wiosennie obnażone wyszczerzone schody śniły mi się po nocach. I Mateńka na nich.

No cóż. Miały być na zawsze, wystarczyły na kilkanaście lat. Trudno – pomyślałam. Trzeba je wyremontować. I udałam się do profesjonalnej firmy w centrum miasta, by znaleźć fachowca. Dobrego i skutecznego.
- Pani! Nie ma fachowców! Wyjechali. Wszyscy. – powiedział pan właściciel Centrum Naprawy Wyszczerzonych Schodów i Zepsutych Tarasów. I pewnie jeszcze, by Pani chciała szybko?
Rumieńcem spłonęłam, jak dzierlatka, bo złapał mnie na gorącym uczynku, a raczej ukrytym marzeniu.
- Oj bardzo bym chciała szybko. I dobrze. – dodałam z determinacją. Co mi tam. Kraj nie wiem, czy nadal wolny, to sobie chociaż marzenia zachowam, jako rodzaj niezależności.

Tu Pan spojrzał spod krzaczastych siwych brwi, popatrzał długo w moje wpatrzone w niego oczy. I powiedział:
- Oj ludzie, ludzie! Wy wszyscy tacy sami.

No nie ukrywam,  trochę się zaniepokoiłam, bo byłam z mężem moim ulubionym, który ostatnio zdziebko przytył i tego porównania mogłam nie wytrzymać. Jakby mnie jeszcze do jakiejś wychudzonej laski przyrównał to i owszem. Bo ja nie z każdym bym chciała być taka sama. Ale szybko się zorientowałam, że to była taka ogólna refleksja filozoficzna nad ułomnością intelektualną społeczeństwa i kompletną ignorancją w kwestii obnażeń i wyszczerzeń wiosennych na schodach i tarasach.
- Czy pani wie, że my mamy jeszcze roboty z poprzedniego sezonu? Bo schody i tarasy, to proszę pani robota sezonowa. I u wszystkich tak samo są źle położone. Po czym Pan uniósł pochyloną smętnie głowę, rzucił okiem na stojąca obok planszę i z werwą, w niezwykle szczegółowy sposób wyjaśnił na czym polega problem źle położonych tarasów zaczynając od słów : Woda, proszę pani. Woda i temperatura.

Wysłuchałam grzecznie i po godzinie konsultacji miałam już dwa numery telefonów do fachowców, ale tylko dlatego, że mój problem, to nie tylko schody, ale jeszcze równie sezonowa jak roboty  Mateńka, która już ma kilka sezonów na karku i następnego sezonu nie dożyje, jak jej schodów nie naprawię.
Telefon do poleconego, choć obłożonego robotą fachowca wykonywałam z należytym szacunkiem – na stojąco. Toż to prawie skarb narodowy taki specjalista i znawca wyszczerzeń na schodach. W sezonie!
Odebrał. Nie robił wrażenia strasznie zagonionego. Wyjaśnił, jak naprawia. Wyraził gotowość, że przyjedzie i obejrzy. Jutro na przykład.
Jezu! – no ze szczęścia, to ja ustać wprost nie mogłam. Cała rodzina była poruszona tą wizytą.
Moja Mateńka przed przyjściem tego Pana osobiście zebrała cały odpadający gruz z rozwalonych schodów, żeby było ładnie. Tak się przejęliśmy.

Pan przyjechał, stanął, spojrzał krytycznie na ten dowód kompletnego braku fachowości poprzedniej ekipy i powiedział:
- No nic! Nie ma rady! Trzeba, jak u dentysty, do samego dna borować. - stałyśmy z tyłu oczarowane jego wiedzą i spostrzegawczością. I ta precyzja! Ta pewność! Od razu widać, że nasze wyszczerbione schody znajdą się w dobrych rękach.
Po czym Pan opowiedział nam wszystko , co on musi zrobić. Generalnie szykowało się prawdziwe pandemonium, które mogło się zacząć jeszcze w tym tygodniu i licząc przerwy technologiczne, trwać miało od początku do końca około 3 miesięcy.  Oczy miałam, jak talary. Chłop się poczuł w swoim żywiole, za to ja z każdym kolejnym zdaniem odczuwałam rosnący  niepokój.

- No i sama pani widzi, ile tu roboty. Ludzie sobie myślą, że to jakieś hop-siup. A tu Pani kochana roboty do cholery. I dlatego proszę pani, to musi kosztować. Ja dziś pani nie powiem ile, ale od metra biorę od 600-1100 złotych. Pani wie, jakie ja koszty będę musiał ponieść? Ciężko jest.
Czułam, jak krew mi odpływa z mózgu i spływa do nóg, które stały na 40 – metrowym tarasie zakończonym 36 metrami schodów.  

Wrosłam i trwałam. Czyli gdzieś około 70 000 łomotało po głowie. Łomatkobosko. Byłam, jak bohater tragiczny. Każde wyjście złe. Albo długi, albo odcięcie Mateńki od życiodajnego ogrodu. Na szczęście przypomniało mi się, że nikt nam nie da takiego kredytu i mogę panu spokojnie podziękować.
Życząc mu oczywiście udanego sezonu.
Bo schody to robota sezonowa.
Ale od tych bodźców wiosennych, to ja się pozbierać nie mogę.
Czytaj więcej »
#metoo

O dwóch takich...

13:50

Jest sobota. Pierwszy tegoroczny, prawdziwie wiosenny wieczór. Ludzie – potomkowie samobójczego plemienia, które wbrew zdrowemu rozsądkowi setki lat temu osiedliło się w tej nieprzyjaznej szerokości geograficznej, umęczeni chłodem, obrzydliwie długą zimą wylegli na ulicę. Idą na piwo, do znajomych, przed siebie. Idą, bo wiele miesięcy czekali, by tak po prostu iść.
Ja wsiadam do tramwaju. Nigdzie nie pójdę, bo jestem zmęczona. Sukcesy są wyczerpujące. Im człowiek starszy, tym bardziej. Więc wsiadam. Osuwam się na siedzące miejsce, a nade mną znacząco widnieje ikonka człowieka z laską. Normalnie bym ominęła, bo ja mentalnie jeszcze ciągle bardziej laska, niż z laską, ale dziś zajmuję to miejsce. Dziś jest bardzo właściwe. Jestem wyczerpana i trochę oszołomiona. Trochę, oszołomiona, bo ja już wszystko tylko trochę.  Tylko zmęczona całkiem. Kilka minut temu skończył się  spektakl #metoo, w którym występowałam, wystawiany w ramach Wielkopolskiego Kongresu Kobiet. Na sali aktywne kobiety. Bardzo wymagająca publiczność. Więc dla całego zespołu ten występ, to wielkie przeżycie, wyrzut adrenaliny, trema, wszystkie lęki świata i tysiące wątpliwości. Ale mam to już sobą. Więc teraz siadam i czuję, jak ze mnie spływa. Właściwie to jest mi bardzo dobrze w tym tramwaju. Tylko w głowie uporczywie łomoczą mi  słowa z początku  mojego tekstu „To jest historia o tym, jak myślałam, że gorzej być już nie może i o dwóch takich, którzy pokazali mi, jak bardzo się myliłam….” I dalej - kto był, ten wie. Kto nie był – niech przyjdzie.
Ale słowa tak mi się jakoś wgrały i powtarzają się same. Nie myślę nic o kobiecie, która je napisała w ramach akcji #metoo, nie myślę o Uli, która je znalazła w Internecie, wyciągnęła razem z wieloma innymi tekstami i ubrała w teatr, a potem obudowała wydarzeniem społecznym. Zrobiła kawał dobrej społecznej roboty. Jest mądra, pracowita i bardzo zdolna. To wiem od dawna. Ale teraz nic o niej nie myślę, bo ja jestem trup sceniczny, ofiara własnych chceń i ciekawości życia, ofiara ciągot i innych takich, co to się w ludzkich głowach lęgną. Siedzę pod ikonką faceta z laską, tramwaj jedzie i dźwięczy, jak to tramwaj, w głowie brzmi ciągle ten sam cytat.
Półśpię, a na pewno całoletarguję.


I nagle bach:
- Jak pan myśli , że pan z tym psem bez kagańca pojedzie, to pan się myli bardzo – głos donośny lekko tylko zniekształcony mikrofonem rozlega się w całym tramwaju. Ocknęłam się natychmiast (powinno być chyba ocykam się?)  Stoimy na przystanku. Domyślam się , że to był głos motorniczego.
Pierwsza myśl „To oni mają mikrofony?”
Druga „Chyba będzie problem, bo jak jest pan, piesek i kaganiec, to znaczy, że będzie zwarcie na linii motorniczy-lud”
Trzecia „ Nie ruszam się, nie mam siły”

Z tyłu słyszę drugi stanowczy męski głos, ale „on ma tylko 5 miesięcy”.
Motorniczy chyba nie słyszał, bo otwiera drzwi swojej kabiny i objawia się wszystkim, jako zdecydowany wróg nieprzestrzegających regulaminu właścicieli piesków bez kagańca. Idzie zdecydowanym krokiem szeryfa na koniec tramwaju. Nie oglądam się. Nie mam siły i jest mi wszystko jedno. Nie słyszę żadnej awantury, a po chwili motorniczy wraca i melduje spokojnie, że dalej nie pojedziemy, bo pan nie chce wysiąść, więc wołamy policję.
Zalega cisza. Złowroga. Ludzie wysiadają, ale po chwili wsiadają z powrotem, bo gdzie tu iść w ten wiosenny wieczór, jak się chciało jechać. Motorniczy w czeluści swojej kabiny dzwoni po właściwe służby. Facet z psem tkwi niewzruszenie z tyłu tramwaju. Czekamy. Z nudów się rozglądam. W tramwaju zostały same kobiety. No i pewnie ten miłośnik zwierząt, który gdzieś tam z tyłu siedzi w aurze nienawiści do regulaminów, motorniczego i chyba całego świata. Nie widzę go, ale drzwi tramwaju zostały zamknięte, jak tylko wezwano policję, więc na pewno jest. On i piesek. Bez kagańca.
Czekamy. Co jakiś czas, któraś chwyta za telefon i informuje swoich bliskich lub umówionych, że jest, że jedzie - znaczy stoi, bo pies bez kagańca, bo policja. Za nami stają kolejne tramwaje. Podobno już pięć. Co jakiś czas ktoś wsadza głowę przez drzwi koło motorniczego i pyta, kiedy pojedziemy? Jak przyjedzie policja – pada odpowiedź. Policja ma pełne ręce roboty, więc stoimy. 10 minut, 25, 40. Teraz wszystkie tkwią w jakimś letargu.

I nagle w ten letarg wdziera się sygnał nadjeżdżającego radiowozu. Wtedy pan z pieskiem decyduje się jednak na opuszczenie tramwaju. Ale zanim z godnością odejdzie, jeszcze idzie wzdłuż pojazdu, jeszcze wsadza głowę przez te pierwsze drzwi i jeszcze, zanim się oddali, mówi:

- a powiedz ty mi ch… jeden, jaki masz k… numer! Bo ja cię k.. za…., bo ty głupi ch…..jesteś.
- 2977 – padło w odpowiedzi  z kabiny motorniczego, bo ten pan z kolei nie miał niczego do ukrycia i jeszcze prawo po swojej stronie. Ale pan od pieska już nie usłyszał, bo w obliczu umundurowanego przedstawiciela władzy, nagle zaczął mówić grzecznie i w dodatku swoja łysą łepetynę osadzoną na szerokim karku skierował uprzejmie w stronę przedstawiciela. Jeszcze kilka minut staliśmy, teraz już wszyscy zainteresowani ciągiem dalszym, którego zresztą nie było. Tylko piesek hasał swym pięciomiesięcznym rozbrykaniem bez kagańca, targając smycz i szarpiąc swego pana, by udał się z nim wreszcie na długi wiosenny spacer, zamiast stać w miejscu bez końca. Piesek miał pecha, bo na pierwszy rzut oka był groźny. Na drugi też. Podobnie, zresztą jak jego pan.

Po godzinie tramwaj ruszył, a za nim cała kawalkada innych. Słońce już dawno zaszło. Poirytowane pasażerki zadzwoniły do swoich bliskich lub umówionych, że znów jadą. A jedna z młodszych pań, siedząca przede mną, powiedziała, że „dziś dzień takich wariatów”. I było widać, że wie, co mówi. W zgodny rytm kół wdarł się ponownie mój cytat „To jest historia o tym, jak myślałam, że gorzej być już nie może i o dwóch takich, którzy pokazali mi, jak bardzo się myliłam….”
I tak sobie myślę, że Makuszyński to powinien za ten zwrot „o dwóch takich co..” dostać znaczącą nagrodę literacką. Albo społeczną.

Bo jakoś tak jest, że dwóch facetów namiesza, a kupa bab cierpi.
I niech to będzie zamiast puenty.
Pozdrawiam Organizatorki Kongresu Kobiet.
I Ulę Kijak –reżyserkę #metoo
Czytaj więcej »

I już po..

06:53

Święta minęły na czytaniu. To bardzo dobre rozwiązanie w naszym położeniu geograficznym. Sprawdza się zarówno na obrzydliwie deszczowe Gwiazdki, mroźne Wielkanoce lub chmurne i smagające zimnym wiatrem pierwsze maje. Kocyk, książeczka, stosik gazetek, coś pysznego i jest ok. W tym roku mieliśmy gratkę nie lada, bo rodzinnie zachwyciliśmy się tekstem Jacka Santorskiego z Wyborczej na Wielkanoc, „Zmartwychwstanie, czyli jak dożyć do setki i wyrobić w sobie dobre nawyki, a zapomnieć o starych, niekoniecznie dziś przydatnych”. Średnia wieku przy naszym świątecznym stole wynosiła 60 wiosen, więc stawiam tezę, że tekst został napisany z myślą o nas. Po prostu na zamówienie.
Na zdjęciu Santorski w zalotny sposób łypie oczkiem zza eleganckich oprawek nowoczesnych okularów i uwodzi urodą dobrze wyglądającego, zadbanego mężczyzny w wieku dojrzałym. Aż miło popatrzeć.
Dekalog Santorskiego opiera się na jego osobistym doświadczeniu. Może dlatego trudno się z nim nie zgodzić.  Autor wskazuje trzy obszary, które w wieku dojrzałym należy szczególnie przepracować z sobą samym. Pierwszy obszar to ciało. Trzeba o nie dbać. Najpierw o wagę. Żeby nie przybyło. Tu rodzinnie nie wykazaliśmy się zdrowym rozsądkiem, ale mamy mocne postanowienie poprawy na zaraz po świętach. Ja nawet próbowałam już w święta dokonać próby intensywnego marszu, ale była to próba prawie samobójcza. W trakcie przekonywania do spaceru użyłam cytatu z artykułu : „Człowiek jest zwierzęciem, zwierzęta nie siedzą, a nas kultura zmusza do siedzenia. Trzeba w każdej wolnej chwili chodzić”.  W wyniku moich  desperackich nacisków, namówiłam Męża i równie niechętnego psa (odzianego w nowy kubraczek) i chodziliśmy samotnie po kompletnie wyludnionym osiedlu. Mam wrażenie, że w Antoninku był w święta biegun zimna. Nie było żywej duszy. Mąż mój i pies nie wykazywali się, podobną do mojej, determinacją, a nawet wprost przeciwnie, poddawano w wątpliwość mój zdrowy rozsądek, dobrą wolę i chęć dożycia setki. Przy ostrzejszych podmuchach skandalicznie zimnego wiatru pojawiały się nieśmiałe sugestie, że mi rozum odebrało od tego czytania. I nie tylko nie dożyję setki, ale wszyscy pomrzemy od przemarznięcia. Uległam.

Drugi obszar to relacje. Santorski sugeruje, by się uśmiechać do ludzi. Ma rację. Ćwiczę to na moim osiedlu. Uśmiecham się do nieznajomych. Skutkuje wzajemnością. Zaleca także, by w obszarze relacji „koło pięćdziesiątki stawiać na jakość, a nie na ilość” i oświadcza, że w dzień pięćdziesiątych urodzin wykreślił połowę kontaktów ze swojego kalendarza, bo nie był w stanie objąć swą uwagą tylu osób, co wcześniej. To fragment tekstu , który budzi mój opór. Trzeba być Jackiem Santorskim, by wyrzucić z kalendarza połowę ludzi i mieć nadal kilka osób, z którymi buduje się dobrą relację. W przypadku bardzo wielu zwyczajnych ludzi, których spotykam, jest to rada w moim przekonaniu mniej przydatna. W przedziwny sposób ludzie się wykruszają się sami, bez naszej pomocy. Nie pomagają nam także istniejące podziały społeczne.  A może mnie się tylko tak wydaje, bo  w inny sposób budowałam swój notatnik z adresami? Na pewno jednak warto istniejące relacje pogłębić i dbać o nie. Wiosna to dobry czas na ich pielęgnowanie.

Trzeci obszar to praca. Santorski zachęca by nie bać się ryzyka, nastawić na oduczanie i sugeruje, by pogodzić się z elektroniką. No cóż. W kwestii elektroniki to ze mną nawet Facebook zwycięża, ale się nie poddaję. Jak się tak zaweźmiemy z moim Mężem, to prawie dajemy radę, tylko potem nagle relacje nam zanikają. Bo to, co młodym wychodzi spod palca, w wieku dojrzałym przychodzi z większym trudem i trwa tak długo, że człowiek zapomina dlaczego zaczynał. Nie wiem, jak to wszystko pogodzić w praktyce. Ale z pewnością praca, rozumiana jako aktywność, a nie tylko obowiązek świadczenia w godzinach, to bardzo ważna rzecz.

Najbardziej cenna jest myśl zamykająca ten tekst „Jak nie wiesz co robić, pomagaj ludziom” Zapisz się na wolontariat – na całym świecie są ludzie, którzy bardziej potrzebują pomocy niż ty”.
No i teraz jest tak.
Za oknami wiosna, czas na zmiany. Więc wsiadam na rower, wyrzucam stare ciuchy i kupuję nowe okulary, podpisuję pakt z diabłem w kwestii bycia młodzieńczą, uśmiecham się do wszystkich, zapominam o krzywdach, wierna korzeniom otworzę się na nowych ludzi, pomyślę, gdzie by tu zaryzykować, oduczę się kilku głupot i całkowicie pogodzę się z elektroniką.

Rany boskie! Jak ja to przeżyję?
Ale teraz nareszcie rozumiem dlaczego jestem na emeryturze. Okazuje się, że dążenie do dożycia setki, to strasznie ciężka praca.

I szefa ma się zawsze przy sobie.
A artykuł wart tego, by go spopularyzować, szczególnie w środowisku kolegów i koleżanek z mojej piaskownicy, jest tu:  http://bialystok.wyborcza.pl/bialystok/7,35241,23205948,dozyc-do-setki-wystarczy-poznac-10-sposobow-na.html
Czytaj więcej »