Zmowa

23:30

Los mnie doświadczył kolejnym mężczyzną mikrej postury, który stanął na mojej drodze. Mam ostatnio szczęście do niedużych. Ten nowy pojawił się równie niespodziewanie i równie silnie zaistniał, jak opisywany w poprzednim poście Polak Mały. A wszystko z powodu wielkiej potrzeby odrestaurowania i zrestartowania mojego Małżonka, który ostatnio podupadł na zdrowiu w wyniku  różnych niesprzyjających okoliczności.
Ucieczka na Turecką Riwierę powiodła nam się znakomicie. Trafiliśmy do hotelu nad samym morzem pełnym Rosjan. Tu nawet w obsłudze są Rosjanie, bo jak wiadomo tam dom mój, gdzie dają kasę. Mam wrażenie, że jesteśmy jedynymi osobami w tym wielkim hotelu, które nie mówią po rosyjsku. A ja się ćwiczę w cierpliwości, bo zwrot „Wy ruska? Wy otkuda?” brzmi w moich uszach, jak smagnięcie biczem. Z gracją odpowiadam, że jestem Polką i NIE ROZUMIEM. I czasem wydaje mi się, że ja nie w Turcji, tylko w jakiejś republice rosyjskiej się znalazłam. Ale to jednak ciągle Turcja.
A w każdym tureckim hotelu jest turecka łaźnia. Byliśmy z Mężem w takiej kilkanaście lat temu i skończyło się to dla mnie przerwaniem zabiegów parowych, bo okazało się, że mam serce. I ono jednak łaźni nie lubi. Wyklepali mnie wtedy, nałożyli maseczkę i owiniętą ręcznikami zostawili w spokoju. Mąż mój skorzystał z całego pakietu i odnowiony całkiem brylował potem przy basenie ściągając na siebie kuszące spojrzenia rodu niewieściego. Na mnie pies z kulawą nogą nie spojrzał, bo mało, że nieodnowiona byłam, to jeszcze świadomość,  że mam serce i ono może mnie nie słuchać i na przykład przestać równo pracować, dodała mi lat. Ale w pamięci po tamtym pobycie pozostały mi zachwyty Małżonka nad skutecznością zabiegów.
Dlatego namówiłam go, byśmy ponownie skorzystali z dobrodziejstw łaźni tureckiej. Łapacze klientów  z miejscowej „Turkish bath” mieli szczęście rozlane na twarzy, kiedy sami, dobrowolnie  weszliśmy na ich terytorium z prośbą, by nam pokazali, co mają.
„Wy ruskie” – zapytali.
Niet. My z Polszy. Pokazali. Dali „dobra cena”. Umówili. Poszliśmy.
W wyznaczonym czasie szłam na zabiegi z pewną nieśmiałością, ale w planie „B”, miałam ucieczkę z dusznej łaźni, bo tylko tam – ja i moje serce - mogliśmy mieć kłopoty. Mąż z radością, bo tak stargował cenę za zabiegi, że od właściciela otrzymał ksywę „staryj jewrej”.
O umówionej godzinie przy wejściu czekała na nas para naszych oprawców. Na męża czekała niewiasta. Przypominała Tajkę, która na wyspie Koh-czang katowała mojego męża ku uciesze jego i okolicznej tajskiej ludności, słuchającej z lubością jego jęków roznoszących się po okolicy, bo masowali nas wtedy w salonie masażu prawie pod gołym niebem. Po dwóch latach mąż mój wspomina tamtą panią z wielką lubością.
Na mnie czekał ON. Był wzrostu siedzącego psa, solidnej krępej postury, do pasa goły, a od pasa owinięty jedynie takim bawełnianym ręcznikiem zakrywającym całą resztę. Ręce miał złożone na piersiach. Twarz skupiona. Wyglądał, jak zawodnik sumo przed walką.
Przeczucie mówiło - uciekaj kobieto!
Ale ja poszłam za nim, bo nic tak nie osłabia czujności, jak pobyt w hotelu, gdzie karmią 5 razy dziennie i poją, ile kto chce. Trochę miałam nadzieję, że zrobi mi się słabo w łaźni i wyjdę z honorem. Tymczasem nic mi się nie zrobiło w grocie solnej, saunie, łaźni. Nic. Nic przy peelingach i przy masażach w pianie  Czujność mi spadła i potulnie poszłam na masaż ciała.
Milczący i skupiony oprawca położył mnie na łóżku do masowania i rozpoczęła się nasza wojna. Bezbłędnie naciskał, dusił i ucierał wszędzie tam, gdzie ból pojawiał się natychmiast, docierał do mózgu i drążył. Już po chwili wiedziałam, że fotel dentystyczny to dziecinna igraszka w porównaniu z masażem. Przy masażu pięt podskakiwałam tak wysoko, że masażysta wyraźnie zwątpił. Naciąganie palców u nóg z trudem wytrzymałam w milczeniu. Łydki bolały, jak diabli, przy udach myślałam, że umrę. Ratowała mnie myśl, że nie jestem stonogą i wkrótce będzie koniec tej udręki. No ale potem były plecy. Skupiony masażysta, który na pewno w chwilach wolnych trenuje sumo, potraktował mnie łokciem, kolanem, kamieniami i za każdym razem odkrywał moje bogate bolesne wnętrze, o którym dotychczas nic nie wiedziałam. Zakończył masażem głowy, a efektem końcowym było naciąganie kręgosłupa do tego stopnia, że włosy stanęły mi dęba i z takimi opuszczałam jego gabinet. Przez cały czas milczał, od czasu do czasu powtarzając jedynie „niebojsia” ewentualnie szemrał coś pod nosem w zupełnie nieznanym języka.
Po pół godzinie wymasowana i ustawiona do pionu łącznie z włosami, zległam w pomieszczeniu do relaksu, gdzie nałożono mi maseczkę upiększającą i podano czaj. Obok, również z maseczką, leżał mój mąż – znaczy staryj jewrej. I jak już tak całkiem dobrze mi się zrobiło, do naszego pomieszczenia weszli właściciel tego miejsca uciech cielesnych, mój skupiony zawodnik sumo, dwóch innych kierowników znających języki i piąty przypadkowy.  Wszyscy stanęli nad naszymi leżankami.Kierownik spojrzał na mojego męża z wyrzutem i rzekł
- „on gawarit (tu wskazał milczącego zawodnika stojącego znowu jak przed walką) „szto twaja żena sto lat nie masowana. U was ból spiny jest? Ja was postawliu na szestć miesiacza. Ja mam dla was dobra cena na masaż.” Wszyscy kiwnęli głowami.
Stali nad nami, jak jakaś turecko-rosyjska mafia. W dodatku człowiek w maseczce i w pozycji horyzontalnej jest mniej wojowniczy. Strach było odmówić. Poza tym wyrzuty sumienia poczułam od razu. Sto lat. Faktycznie. Jak można tak się zaniedbać? Tak się po prostu NIE MASOWAĆ! Skoro cały świat dba o body i tylko mnie moje body w niczym nie przeszkadza.
No nie przeszkadzało, bo ten od sumo mi już udowodnił, że jednak i nawet bardzo.
Mąż mój rzucił na mnie okiem spod maseczki i rzekł: no sama widzisz. Masować się trzeba! Trzeba się wziąć za siebie.
- Kakaja ciena? –zapytał
- Dla was – choroszaja! – rzekł właściciel gabinetów.
- Ja was żdu utro ransze – powiedział mój zawodnik spoglądając wymownie w moje oczy i odszedł.
I teraz mam go codziennie. A rano budzę się z myślą, że to jakaś zmowa małych facetów, którzy chcą mnie wykończyć.
Tiepier mieżdunarodnaja.

Czytaj więcej »

Polak Mały

05:15
Pojawił się w moim życiu przez zbieg okoliczności. Niesprzyjających rzecz jasna. Nie zareagowałam dość mocno i stanowczo, gdy tylko mignął mi na horyzoncie. Przespałam, kiedy przekraczał próg mojego ogródka. A teraz, kiedy wita się z gąską (chyba GESIĄ!) i mości się wygodnie w moim otoczeniu i życiu, mogę sobie tylko napluć w brodę.
Mam go. Jak dopust boży. Jak dowód rzeczowy, że gdy Pan Bóg chce kogoś ukarać to mu rozum odbiera i bliźniego podsyła. Mam go.
Polak Mały spędza mi sen z powiek. Przyglądam mu się z bliska, a każde spotkanie z nim wprawia mnie w takie przygnębienie, że nic, tylko dołek sobie wykopać. Jest podejrzliwy, zawistny, nieufny, arogancki, wszechwiedzący i przekonany o nieomylności. Podsłuchuje, podpatruje, węszy. Nie zgadza się z nikim i z niczym. Rządzi, nakazuje, wymaga. Najpierw nie mogłam uwierzyć, że to może być prawda. Wychowałam się i żyję wśród ludzi, którzy nawet w ostrym konflikcie trzymali fason. Teraz uczę się, że konflikt można zbudować wszędzie i dorobić do wszystkiego. Należy go odrobinę tylko pielęgnować, a potem sam wyrośnie, jak barszcz Sosnowskiego.  Poparzy, rozrośnie i w końcu zabije wszystko.
Polak Mały buduje koalicję, dzieląc się swoimi spostrzeżeniami, wywęszonymi niusami z kim się da. Byle tylko zyskać stronników i żołnierzy. Podsyca niepokój, sieje zamęt i powoduje, że nawet najbardziej ufni zaczynają się gubić w tym gąszczu pomówień. Ze mną Polak Mały nie rozmawia. On do mnie mówi, wymachując w moim kierunku wskazującym paluchem. Ten paluch jest jak miecz. Wtedy pluje jadem, ogniem piekielnym i gdyby mógł, to spojrzeniem, by mnie zabił. Na razie próbuje. Nawet dzień dobry nie może odpowiedzieć, bo to zbyt dużo dobrego.
Poza tym Polak Mały do mnie nie mówi, tylko pisze. Wysyła listy polecone, za potwierdzeniem odbioru. Każdy jego list jest napisany dużą czcionką i wyboldowany, żebym lepiej zrozumiała sens i treść. List nie kończy się żadnym wyrazem , który mógłby przeze mnie zostać odebrany jako zwrot grzecznościowy,  czy sympatyczny. Są za to sformułowania  o ostatecznym stanowisku, prawnych konsekwencjach i zamaszysty podpis. Bo Polak Mały jest kształcony. W zawodzie instalator albo ślusarz. A ja się nie mam odzywać, bo jestem od niego młodsza. Tak twierdzi. Pewnie się nie myli, bo węszy i na pewno wie.  I to jest jedyne, za co mogłabym go lubić, gdyby nie to, że nic mi z tego faktu nie przyjdzie. I tak zejdę pierwsza, bo na polactwomałe jestem całkowicie nieodporna. Jak nowonarodzona dzidzia nigdy nieszczepiona.
Z tego życiowego ambarasu, w którym się znalazłam, skorzystają psychoterapeuta i prawnik. Pierwszy jeszcze nie wie, bo nie miałam sił, by iść doń. Drugi aż ręce zacierał.
Oj! OJ – jak ja takich lubię! – mówił zacierając wypielęgnowane dłonie. Ileż to będzie, pism. Ileż czynności prawnych, ile terminów, ile rozpraw. Przez takich jak on w sądach są zatory. – tu usta rozciągnął w uśmiechu. Dzięki takim , jak on żyjemy – mówił patrząc mi głęboko w oczy. I my, i nasi koledzy. Bo przecież, on też będzie musiał skorzystać z pomocy kancelarii. I jakiś mój kolega zarobi. Pewnie więcej niż ja – dodał z odrobiną żalu. Bo on będzie bardziej niezłomny, niż Pani.
Oj zaboli tego Pana, zaboli.
O moim bólu nie rozmawialiśmy.
Po ostatnim spotkaniu z Polakiem Małym uznałam, że nadszedł czas na renowację wewnętrzną i należy uciekać do kraju, gdzie jest ciepło i mówią w języku kompletnie obcym. Trzeba w ciszy i cieniu parasola zbudować strategię i przygotować się do walki. Nie da się inaczej. Planowałam na ten wyjazd, jako lekturę obowiązkową, nową Masłowską. Ale w niedzielę przeczytałam wywiad z autorką w jednym z czasopism, w którym autorka mówi:

”I cieszę się, że czuć to w tej książce. Wiszącą w powietrzu pięść. Albo wiele pięści należących do różnych ludzi. Moim zdaniem to jest wyraźne, że konflikt wewnątrzspołeczny dochodzi do jakiegoś skraju, do momentu, gdy coś się musi wydarzyć.”
Nie ukrywam, że po lekturze poprzedniej książki tej autorki zbierałam się kilka tygodni. To może ja jednak w tej swojej nowej życiowej sytuacji wezmę Kubusia Puchatka.

A na koniec dodam, że Polak Mały jest mniejszy ode mnie.
Co jak powszechnie wiadomo, łatwe nie jest. :))
Czytaj więcej »

Opłaciło się!

14:02

A co jest nagrodą? – zapytała mnie  kilka tygodni temu moja koleżanka, kiedy zwierzyłam się, że postanowiłam wziąć udział w konkursie literackim „Maszyny do pisania” na opowiadanie z Powstaniem Wielkopolskim w tle.
To jest takie pytanie, po którym wtedy i kilka razy później,  zawsze milkłam skonfundowana. Bo właściwie z góry wiedziałam, że każda odpowiedź jest do bani.
Jeśli się przyznam i powiem prawdę – że nagrodą są w przypadku tego konkursu trzydniowe warsztaty pisarskie z Sylwią Chutnik , pisarką, którą lubię i bardzo chciałabym poznać - to upadną moje notowania u tej koleżanki, bo ona Sylwii Chutnik nie zna. Koleżanka raczej z tych, których drukowane męczy. A nawet jeśli gdzieś jej przeleciało przed oczyma lub obiło się o uszy (uwielbiam te dwa określenia, bo mówią prawdę o związku Polaków z literaturą w szczególe i kulturą w ogólności), to słowo warsztaty spowoduje u niej wszystkie możliwe odruchy obronne i obniży moje notowania na pewno. Co więcej! Wzbudzi podejrzenie, że zdrowy rozsądek straciłam razem z dziewictwem – czyli dawno. Trzeba bowiem być srogo poturbowanym na umyśle, by w majowy weekend spędzić  w nagrodę trzy dni na rozmowach o pisaniu, napisanym tekście, nienapisanym tekście, wymarzonym tekście, bogini PROKRASTRYNACJI i innych przeszkodach w tworzeniu. Obiektywnych oczywiście.  
To przecież święty czas przyjęć komunijnych, grillów i leżakowania.

Jeśli się nie przyznam i zmyślę nagrodę, to po pierwsze koleżanka może sprawdzić, bo w Internetach jest cała prawda o wszystkim. A wtedy nie tylko będę na umyśle poturbowana, ale jeszcze niewiarygodna. Po drugie brakuje mi wyobraźni, bo właściwie nie wiem ile musiałoby by być tej nagrody, by koleżanka zrozumiała i doceniła odpowiednio moje zaangażowanie.

Ale trudno! Niech wie, z kim się koleguje. Raz kozie śmierć.
- Warsztaty pisarskie z Sylwią Chutnik – mówię stanowczo. Trzydniowe. – dodałam, by nie było żadnych wątpliwości.
Koleżanka popatrzała z politowaniem i zapytała:
- I tobie się to opłaci?

No cóż. To jest kolejne pytanie, na które nie wiem jak odpowiedzieć, więc milczę stosownie do swej trudnej sytuacji. Na szczęście nie drążyła dalej i pytanie zawisło między nami bez jasnego stanowiska w kwestii opłacalności.
Widać mamy różne priorytety, bo dla mnie ta nagroda była bardzo nęcąca. Na tyle, że bogini prokrastynacji przegrała wojnę z moją determinacją. Na tyle, że nie ugrzęzłam na etapie zbierania materiałów i czytania tekstów źródłowych. Na tyle, że tekst wyjęłam z głowy, czyli z niczego i przelałam do pliku, mimo hiszpańskich pokus. Bo wyciągałam i przelewałam w zimnej Hiszpanii. Na tyle, że mimo braku Internetu wysłałam to jakimś cudem, zanim minął termin. Poszło. I zostało ocenione i docenione.
A ja dzięki temu, kilka tygodni później  znalazłam się w miejscu, gdzie w odległości metra ode mnie siedziała Sylwia Chutnik – prawdziwa i doceniona pisarka, która przez trzy dni występowała jako nauczycielka mojej grupy. A obok mnie siedziało pięcioro innych śmiałków, dla których ta nagroda również była nęcąca.
Wczoraj wieczorem zadzwoniła do mnie inna koleżanka w ważnej sprawie. Ta z kolei czyta wszystko i wszędzie. Wiedziałam, że w końcu padnie to pytanie  
„No i  jaka jest ta Sylwia Chutnik?”
W tym wypadku nie miałam kłopotów z odpowiedzią. Bo Sylwia Chutnik jako nauczycielka ma same zalety. I to mogłam powiedzieć z czystym sumieniem. W końcu na niczym innym nie znam się tak dobrze, jak na nauczaniu i na pracy z grupą. A jako człowiek jest bardzo skromna i sympatyczna. W dodatku kompetentna i z poczuciem humoru. Czysta przyjemność takie warsztaty. Faktycznie w nagrodę – dodałam, by nie pozostawiać żadnych wątpliwości.
- A takie warsztaty, to coś dają? – drążyła
-Ano dają! Solidnego kopa! – odpowiedziałam głosem osoby doświadczonej i wielokrotnie skopanej
- Ale jak się daje takiego kopa – dopytywała zagorzała czytelniczka
- Na przykład używając cytatu „Jak się chce napisać, to trzeba pisać”. Nie ma zmiłuj. I gdy to mówi Sylwia Chutnik, to się przyjmuje i wdraża. Bo ona wie, co mówi. Koniec miętolenia, sprzątania pawlaczy i czekania na wenę. Siadasz na zadzie i śmigasz po klawiaturze.
- No to świetnie. Ty to masz szczęście! – zakończyła rozmowę.
No i tu jest pewien problem, bo czy ten kop to szczęście, tego nie wiem. Ale że nagroda świetna, to jestem pewna.  No i jeszcze perspektywa, że wkrótce moje opowiadanie ukaże się w jednym tomie z opowiadaniem Sylwii Chutnik,  jest także bardzo przyjemna.

Opłaciło się!
Czytaj więcej »

Majówka

12:12

Wymarzona, wytęskniona i oczekiwana przez wielu - minęła. Trzeba się pozbierać i jak to mawiał mój zacny ojciec „czas do nowych zwycięstw! Pozbieranie się wcale łatwe nie jest, bo mózg mi oczadział od trzech sobót występujących po sobie w odstępie mniej więcej co dwa dni. Ta kompulsywna powtarzalność dni wolnych (czytaj niehandlowych!) wywoływała u mnie strach, że czegoś mi zabraknie, nie kupię , nie będę miała, NIE ZJEM! W naszym kraju podejrzliwość i nieufność są obecnie  w cenie, więc i ja się wpisuje w ten nurt. Zaczynam podejrzewać, że lobby handlowców wymyśliło zakaz handlu w niedzielę i święta, żeby wywołać u mnie uczucie zagrożenia wynikające z  braku dostępu, a tym samym zmusić do wcześniejszych i większych zakupów. Wcale nie chodziło o te biedne kasjerki.  Tak często o tym myślę, że już zaczynam w to wierzyć. Co więcej – mam wrażenie , że dostrzegam u siebie ten sam błysk w oczach, który widziałam u byłego ministra obrony. Pan były minister według mnie powinien trafić do Międzynarodowego Biura Miar i Wag w Sèvres koło Paryża, jako wzór podejrzliwości, wietrzenia podstępu i teorii spiskowych. Ta obserwacja ździebko mnie zaniepokoiła, bo może podejrzliwi są szybciej przygotowani, ale ufnym głupolom żyje się łatwiej. Poza tym za błyskiem w oku mogą u mnie nastąpić inne zmiany „na wzór i podobieństwo”, a ten kierunek nie wróży dobrze mojej nienachalnej urodzie. Nadszarpniętej zębem czasu zresztą.
Wydobyłam tym samym z siebie refleksję głęboką i wcale niezamierzoną, bo ja chciałam jedynie napisać, że trzy niedziele w ciągu jednego tygodnia (a tak właściwie cztery, bo ciągle mam problem, czy niedziela otwiera, czy zamyka tydzień) to  jednak wyczyn nie lada.
Mądrzejsi i sprytniejsi uciekli od obowiązków na urlop lub wycieczkę. Znajomi pojechali na Majorkę i mieli zimniej niż ci, co pozostali w kraju. Tam lało. Koleżanka uciekła nad morze i stamtąd informowała mnie o stanie uparawanowienia plaży, zagęszczeniu ludności na jednym metrze kwadratowym oraz bladych męskich torsów w bieliźnie. No i o kolejkach po rybę. Kilometrowych. Chyba wszyscy, gdzieś pojechali. Z wyjątkiem tych, co tylko parę razy do lidla lub innego karfura. Ja nie wyjechałam nigdzie, bo tradycyjnie w majowe święto biorę udział w budowaniu. A jak się buduje, to nie ma mowy o wyjazdach, odpoczynkach i innych takich fanaberiach. Nie ma litości. Jest robota. To się chyba nazywa przemoc domowa majowa. Ja muszę to sprawdzić. Tym razem Mąż Mój Własny wybudował śmietnik (byśmy mogli ze spokojem wyjeżdżać), postawił tunel foliowy (bo musi mieć WŁASNE ogóreczki) oraz wybudował drugie piętro wiaty, bo pierwsze nie mieściło zbiorów. Więc ja mogłam jedynie chłonąć majowe święta, nerwowo pilnując zaopatrzenia i zająć się sobą.
Co uczyniłam.
W tym zajmowaniu się myślami, przeszkadzała mi okoliczna ludność, która wkraczała brutalnie w moją życiową przestrzeń, dokonując gwałtu przez ucho. Wiosnę poznaję zawsze po tym, że nagle wszystko słychać. Od ruchliwej osiedlowej drogi (to wcale nie jest oksymoron!), przy której stoi mój dom, oddzielam się zasiekami szalejącej roślinności. Jest wał z krzaczorów nie do przebycia, jest mur obronny z tui szmaragdowej (roślina niechybnie wskazująca na upływ czasu, bo bez umiaru rośnie i kojarzy się z cmentarzem), stoją wiaty, garaże i nówka funkiel - tunel foliowy. Jak widać majówek spędziliśmy tu kilka. Za tym wszystkim jest miejsce postojowe mojego leżaka, na którym próbuję czytać. W trakcie majówki się nie da. Bo ulicą jeżdżą rowerzyści. Trasa wiedzie nad Maltę, więc ruch rowerowy całoroczny. Tyle, że wiosną jeździ ich znacznie więcej. I wszyscy gadają. Teraz, nawet jak samotnie ktoś jedzie, to też gada. Przez mikrofon i telefon. I kiedy tak przejeżdżają koło mojego domu, to do ogrodu przez roślinne zasieki wpadają ich słowa.
Sezon na mimowolne podsłuchiwanie zaczęłam od głośnego męskiego wyznania:
„Nie będę się k… pier……. i jak ch…. jakiś głupio siedział. Wolę k……pojeździć” – rzekł jeden rowerzysta do drugiego i zanim się obejrzałam, kto mnie tą złotą myślą obdarował, już widziałam tylko ich ostrzegawcze kamizelki.
Była siódma rano w piątek przed najdłuższą majówką nowoczesnej Europy. Chłopaki mieli rozruch poranny. Po nich przyszli inni. Właściwie przejechali. I słowem przypadkowym obdarowali.

Postanowiłam i ja wybrać się na rowerową przejażdżkę. Antoninek – cudownie wiosenny, na bocznych trasach raczej świecił pustkami. Dlatego, kiedy zauważyłam czwórkę bardzo młodych ludzi nerwowo rozglądających się po okolicy zwolniłam lekko. Jeden z nich przeszedł przez jednię i zwrócił się do mnie tym słowy:
- Dzień dobry! Przepraszam. Nie wie Pani, gdzie tu jest k….. Nowe Zoo. Bo my tu k…. chodzimy już godzinę i nie możemy k…. trafić.
Wszyscy mieli w ręce smartfony. Byli dokładnie po drugiej stronie ogrodu zoologicznego, jakieś dwa kilometry od wejścia.

Jak można nie trafić do ZOO, jak się ma dostęp do nowoczesnych technologii i ma się kilkanaście lat? – wydawałoby się to niemożliwe. Ale to była moja druga myśl. Bo pierwszą było, jak można w jednym zdaniu połączyć formułę grzecznościową z przerywnikiem ciągle jeszcze odbieranym, jako wulgarny?
Bez żadnych zahamowań?

Ale żadne z tych spotkań nie odebrało mi przyjemności obcowania z przepiękną wiosną w Antoninku.
Bo tu jest pięknie.
I basta.

 
Czytaj więcej »