Najpierw napadł na mnie rower. Mój własny osobisty o
wdzięcznej nazwie „Senator”. Kopnął mnie boleśnie swoją nóżką w moją nogę, a
dokładnie w goleń. Aby mnie kopnąć, przewalił się na bok. Nie był wyładowany,
nie stał na żadnej górce. Po prostu ożył i się zemścił. Ucelował parszywiec
złośliwie w żyłę, ale na szczęście stało się to w moim własnym ogrodzie, więc
mogłam się odwrócić i w boleści wielkiej upaść na leżak, a następnie przeleżeć,
przemyśleć i mu… wybaczyć.
Nie podjęłam także dyskusji zainicjowanej przez małżonka na temat moich umiejętności rowerowych. Głównie w zakresie stawiania roweru, bo przecież ja na nim nie jechałam, tylko stawiałam. W tej sytuacji dyskusja z mężczyzną, który natychmiast po zdarzeniu chce mi wytłumaczyć, jak się prawidłowo stawia rower, mogłaby zakończyć się pobiciem, a na pewno ciężkim okaleczeniem słownym. Na szczęście nie podjęłam wątku. Skupiłam się na oddechu.
Trzy dni później nadal jesteśmy szczęśliwym małżeństwem, a ja jeżdżę na rowerze. Ze śliwą na nodze wielkości mojej dłoni i w kolorach, z których niejeden artysta malarz byłby dumny.
Z tytułu tej napaści przyjmuję kondolencje. To znaczy jestem gotowa do przyjmowania! Bo żeby tak senator? Na kobietę? Starszą zresztą! W biały dzień?
No patrzcie państwo!
No to by było jakieś wyjaśnienie.
A potem już nic nie dobiegało.
Po drugim golu strzelonym do polskiej bramki zapadła cisza, a po domu rozniosło się „Możemy iść na spacer z psem! Nie ma sensu się denerwować”.
Z bólu myślałam, że zdechnę. Darłam się, ale mąż nasłuchiwał komentarzy specjalistów od zwycięstw piłkarskich i nawet nie zauważył, że oto jego umiłowana żona, okulawiona wprzódy w kopytko, właśnie próbuje wydźgać sobie oko w wannie. Baterią zresztą.
Po tym wieczorze już wiem na pewno, że oto wchodzę w wiek, kiedy przedziwne upadki chodzą po ludziach.
A nie wierzyłam!
Dziś wyglądam, jak ofiara przemocy domowej, bo siniak jest na skroni równie piękny, jak ten na kopytku. Cieszę się, że mam tylko dwie nogi, dwie ręce i jeden rower.
Czytaj więcej »
Nie podjęłam także dyskusji zainicjowanej przez małżonka na temat moich umiejętności rowerowych. Głównie w zakresie stawiania roweru, bo przecież ja na nim nie jechałam, tylko stawiałam. W tej sytuacji dyskusja z mężczyzną, który natychmiast po zdarzeniu chce mi wytłumaczyć, jak się prawidłowo stawia rower, mogłaby zakończyć się pobiciem, a na pewno ciężkim okaleczeniem słownym. Na szczęście nie podjęłam wątku. Skupiłam się na oddechu.
Trzy dni później nadal jesteśmy szczęśliwym małżeństwem, a ja jeżdżę na rowerze. Ze śliwą na nodze wielkości mojej dłoni i w kolorach, z których niejeden artysta malarz byłby dumny.
Z tytułu tej napaści przyjmuję kondolencje. To znaczy jestem gotowa do przyjmowania! Bo żeby tak senator? Na kobietę? Starszą zresztą! W biały dzień?
No patrzcie państwo!
Potem zdarzyło się wiele pięknych rzeczy, o których mogłabym
i powinnam napisać. Poprzedni tydzień był napakowany, jak wszystkie moje. Mam
dar pakowania się we wszystko i to wszystko potem się nagle zbiega, trzeba być
wszędzie i ciągle. No i tak latam na tym okulawionym kopytku i marzę o…. no
właśnie. Emerytura niczego nie załatwia. Ja na niej niby jestem, a jakby mnie
na niej nie było, bo ja ciągle w niedoczasie,
w niewypełnionych obietnicach. Mało
rzeczy mi w życiu wychodzi. Najgorzej chyba bycie emerytką.
Chyba, że teraz jest tak, że na emeryturze też pokombinowali
z czasem i on, podobnie jak świadczenia pieniężne, jest również okrojony. No to by było jakieś wyjaśnienie.
Z wszystkiego, co mnie spotkało w ubiegłym tygodniu, wspomnę o tym, co było najważniejsze dla
mnie.
Skorzystałam z zaproszenia Grenda.produkacja kultury do udziału w drugim
spotkaniu cyklu „mojakultura” (kto nie wie co to, niech czyta tu https://www.facebook.com/events/2129547840408676/
).
Poszłam, bo cenię Agatę i ufam jej wyborom. Poszłam, bo uważam, że ta forma
edukacji i rozwoju to znakomity pomysł. Poszłam nie mając zielonego pojęcia, na
co idę. A potem posłuchałam Agaty i jej
wprowadzenia, posłuchałam Pauliny Wycichowskiej
(sens tego, o czym mówiła zrozumiałam dopiero podczas spektaklu) i
zobaczyłam spektakl. Słowo zobaczyłam nie jest dość dobre, bo ja w pewnym
sensie w nim uczestniczyłam. W jakim, to opowiem zainteresowanym. W każdym
razie, na koniec umordowana pierwszą wojną światową (żaden obraz filmowy nie
przemówił do mnie tak, jak ta inscenizacja!) i przejęta innymi trudnymi
sprawami, zostałam poczęstowana ciastem upieczonym na scenie przez aktorów podczas trwania spektaklu. Świeżutkie,
pachnące i pyszne. No i co? Nie jestem w czepku urodzona?
Ale to nie było najważniejsze. Najważniejsza była główna
postać tego spektaklu. 72 –letnia aktorka belgijska, która przez dwie godziny
opowiadała tę historię. Tylko ona! Przez dwie godziny skupiać uwagę kilkuset
osób! I to jak skupiać! Wszystkie
wyobrażenia i przekonania na temat wieku i możliwości zweryfikowałam. I jest mi
lepiej, a z podziwu wyjść nie mogę!
W ubiegłym tygodniu nie udało mi się oczywiście, mimo
najszczerszych chęci, uniknąć uczestnictwa w zbiorowym utyskiwaniu na stan
polskiej piłki, zaklinaniu rzeczywistości i duchowej mobilizacji do starcia z
Kolumbijczykami. Przyznaję, że w tej intencji nie skupiłam się ani razu a duch
mojego ojca antyfutbolisty, towarzyszył mi nieustannie. Na pytania rodaków –
jak myślisz? Wygrają nasi? Odpowiadałam hardo, że nie myślę na ten temat, (w
domyśle - bo mi to tito). Nie nawiązałam żadnego braterstwa piłkarskiego! Co
więcej nie zalajkowałam żadnego postu, o tematyce piłkarskiej. Taka jestem
wynarodowiona! Taka niepatriotyczna! Obca! Sobieswojamałpaniemoja! O!
W niedzielę wieczorem poszłam pisać, a z dołu, gdzie
małżonek trzymał honorową wartę przed telewizorem, dobiegały mnie najpierw
dramatyczne pytania rzucane w przestrzeń „No i co TY robisz człowieku?” potem
deklaracje „Jezu! Oni mnie wykończą!”.A potem już nic nie dobiegało.
Po drugim golu strzelonym do polskiej bramki zapadła cisza, a po domu rozniosło się „Możemy iść na spacer z psem! Nie ma sensu się denerwować”.
Nie powiedziałam – A nie mówiłam? Bo jestem bardzo rozsądna
i nie będę się spierać o oczywistą oczywistość. W życiu są rzeczy stokroć
ważniejsze niż piłka, a kto tego nie zauważył, to jest po prostu biedny. I
tyle.
Wieczorny spacer po cichym i spokojnym Antoninku, to jedna z
piękniejszych rzeczy jaka może się zdarzyć! To wyciszenie i żałobny nastrój
płynący z każdego otwartego okna. Te dyskusje ekspertów na temat kondycji
„naszych” i tego, co się stało. Nie mogę uwierzyć, że siła marketingu jest tak
wielka!
Ale los jest sprawiedliwy! Każdego musi zaboleć!
Po spacerze mąż zasiadł przed telewizorem, by dowiedzieć się,
jak się skończyło to, co tak pięknie się zaczęło. Ja oddaliłam się na pięterko, by w spokoju
poczytać w łóżku. Poszłam się umyć! I tu zaczyna się historia okrutna. Przy
wchodzeniu do wanny (nie wiem jak i nie wiem kiedy, ale na trzeźwo!) jedna noga
odjechała, druga nie nadążyła, ręce się nie połapały i nie podparły i w efekcie
wyrżnęłam głową w baterię, zamykając łukiem brwiowym dopływ ciepłej wody w
prysznicu. Ja wiem, że on do tego nie służy. Znaczy łuk! Do wczoraj też tak
myślałam, ale jednak jest zdecydowanie lepszy niż oko, którym mogłam się
nadziać na wichajster od baterii. Z bólu myślałam, że zdechnę. Darłam się, ale mąż nasłuchiwał komentarzy specjalistów od zwycięstw piłkarskich i nawet nie zauważył, że oto jego umiłowana żona, okulawiona wprzódy w kopytko, właśnie próbuje wydźgać sobie oko w wannie. Baterią zresztą.
Po tym wieczorze już wiem na pewno, że oto wchodzę w wiek, kiedy przedziwne upadki chodzą po ludziach.
A nie wierzyłam!
Dziś wyglądam, jak ofiara przemocy domowej, bo siniak jest na skroni równie piękny, jak ten na kopytku. Cieszę się, że mam tylko dwie nogi, dwie ręce i jeden rower.
I na szczęście na mundialu też nic nam więcej już nie grozi.
Życie wróci do normy.
Teraz liżemy rany!