Nieszczęścia na szczęście

12:11
Najpierw napadł na mnie rower. Mój własny osobisty o wdzięcznej nazwie „Senator”. Kopnął mnie boleśnie swoją nóżką w moją nogę, a dokładnie w goleń. Aby mnie kopnąć, przewalił się na bok. Nie był wyładowany, nie stał na żadnej górce. Po prostu ożył i się zemścił. Ucelował parszywiec złośliwie w żyłę, ale na szczęście stało się to w moim własnym ogrodzie, więc mogłam się odwrócić i w boleści wielkiej upaść na leżak, a następnie przeleżeć, przemyśleć  i mu… wybaczyć.

Nie podjęłam także dyskusji zainicjowanej przez małżonka na temat moich umiejętności rowerowych. Głównie w zakresie stawiania roweru, bo przecież ja na nim nie jechałam, tylko stawiałam. W tej sytuacji dyskusja z mężczyzną, który natychmiast po zdarzeniu chce mi wytłumaczyć, jak się prawidłowo stawia rower, mogłaby zakończyć się pobiciem, a na pewno ciężkim okaleczeniem słownym. Na szczęście nie podjęłam wątku. Skupiłam się na oddechu.
Trzy dni później nadal jesteśmy szczęśliwym małżeństwem, a ja jeżdżę na rowerze. Ze śliwą na nodze wielkości mojej dłoni i w kolorach, z których niejeden artysta malarz byłby dumny.
Z tytułu tej napaści przyjmuję kondolencje. To znaczy jestem gotowa do przyjmowania! Bo żeby tak senator? Na kobietę? Starszą zresztą! W biały dzień?
No patrzcie państwo!

Potem zdarzyło się wiele pięknych rzeczy, o których mogłabym i powinnam napisać. Poprzedni tydzień był napakowany, jak wszystkie moje. Mam dar pakowania się we wszystko i to wszystko potem się nagle zbiega, trzeba być wszędzie i ciągle. No i tak latam na tym okulawionym kopytku i marzę o…. no właśnie. Emerytura niczego nie załatwia. Ja na niej niby jestem, a jakby mnie na niej nie było, bo ja ciągle  w niedoczasie, w niewypełnionych obietnicach.  Mało rzeczy mi w życiu wychodzi. Najgorzej chyba bycie emerytką.
Chyba, że teraz jest tak, że na emeryturze też pokombinowali z czasem i on, podobnie jak świadczenia pieniężne, jest również okrojony.
No to by było jakieś wyjaśnienie.

Z wszystkiego, co mnie spotkało w ubiegłym tygodniu,  wspomnę o tym, co było najważniejsze dla mnie.
Skorzystałam z zaproszenia Grenda.produkacja kultury do udziału w drugim spotkaniu cyklu „mojakultura” (kto nie wie co to, niech czyta tu https://www.facebook.com/events/2129547840408676/ ).
Poszłam, bo cenię Agatę i ufam jej wyborom. Poszłam, bo uważam, że ta forma edukacji i rozwoju to znakomity pomysł. Poszłam nie mając zielonego pojęcia, na co idę.  A potem posłuchałam Agaty i jej wprowadzenia, posłuchałam Pauliny Wycichowskiej  (sens tego, o czym mówiła zrozumiałam dopiero podczas spektaklu) i zobaczyłam spektakl. Słowo zobaczyłam nie jest dość dobre, bo ja w pewnym sensie w nim uczestniczyłam. W jakim, to opowiem zainteresowanym. W każdym razie, na koniec umordowana pierwszą wojną światową (żaden obraz filmowy nie przemówił do mnie tak, jak ta inscenizacja!) i przejęta innymi trudnymi sprawami, zostałam poczęstowana ciastem upieczonym na scenie przez aktorów  podczas trwania spektaklu. Świeżutkie, pachnące i pyszne. No i co? Nie jestem w czepku urodzona?
Ale to nie było najważniejsze. Najważniejsza była główna postać tego spektaklu. 72 –letnia aktorka belgijska, która przez dwie godziny opowiadała tę historię. Tylko ona! Przez dwie godziny skupiać uwagę kilkuset osób! I to jak skupiać!  Wszystkie wyobrażenia i przekonania na temat wieku i możliwości zweryfikowałam. I jest mi lepiej, a z podziwu wyjść nie mogę!

W ubiegłym tygodniu nie udało mi się oczywiście, mimo najszczerszych chęci, uniknąć uczestnictwa w zbiorowym utyskiwaniu na stan polskiej piłki, zaklinaniu rzeczywistości i duchowej mobilizacji do starcia z Kolumbijczykami. Przyznaję, że w tej intencji nie skupiłam się ani razu a duch mojego ojca antyfutbolisty, towarzyszył mi nieustannie. Na pytania rodaków – jak myślisz? Wygrają nasi? Odpowiadałam hardo, że nie myślę na ten temat, (w domyśle - bo mi to tito). Nie nawiązałam żadnego braterstwa piłkarskiego! Co więcej nie zalajkowałam żadnego postu, o tematyce piłkarskiej. Taka jestem wynarodowiona! Taka niepatriotyczna! Obca! Sobieswojamałpaniemoja! O!
W niedzielę wieczorem poszłam pisać, a z dołu, gdzie małżonek trzymał honorową wartę przed telewizorem, dobiegały mnie najpierw dramatyczne pytania rzucane w przestrzeń „No i co TY robisz człowieku?” potem deklaracje „Jezu! Oni mnie wykończą!”.
A potem już nic nie dobiegało.
Po drugim golu strzelonym do polskiej bramki zapadła cisza, a po domu rozniosło się „Możemy iść na spacer z psem! Nie ma sensu się denerwować”.

Nie powiedziałam – A nie mówiłam? Bo jestem bardzo rozsądna i nie będę się spierać o oczywistą oczywistość. W życiu są rzeczy stokroć ważniejsze niż piłka, a kto tego nie zauważył, to jest po prostu biedny. I tyle.
Wieczorny spacer po cichym i spokojnym Antoninku, to jedna z piękniejszych rzeczy jaka może się zdarzyć! To wyciszenie i żałobny nastrój płynący z każdego otwartego okna. Te dyskusje ekspertów na temat kondycji „naszych” i tego, co się stało. Nie mogę uwierzyć, że siła marketingu jest tak wielka!

Ale los jest sprawiedliwy! Każdego musi zaboleć!
Po spacerze mąż zasiadł przed telewizorem, by dowiedzieć się, jak się skończyło to, co tak pięknie się zaczęło.  Ja oddaliłam się na pięterko, by w spokoju poczytać w łóżku. Poszłam się umyć! I tu zaczyna się historia okrutna. Przy wchodzeniu do wanny (nie wiem jak i nie wiem kiedy, ale na trzeźwo!) jedna noga odjechała, druga nie nadążyła, ręce się nie połapały i nie podparły i w efekcie wyrżnęłam głową w baterię, zamykając łukiem brwiowym dopływ ciepłej wody w prysznicu. Ja wiem, że on do tego nie służy. Znaczy łuk! Do wczoraj też tak myślałam, ale jednak jest zdecydowanie lepszy niż oko, którym mogłam się nadziać na wichajster od baterii.
Z bólu myślałam, że zdechnę. Darłam się, ale mąż nasłuchiwał komentarzy specjalistów od zwycięstw piłkarskich i nawet nie zauważył, że oto jego umiłowana żona, okulawiona wprzódy w kopytko, właśnie  próbuje wydźgać sobie oko w wannie. Baterią zresztą.
Po tym wieczorze już wiem na pewno, że oto wchodzę w wiek, kiedy przedziwne upadki chodzą po ludziach.
A nie wierzyłam!
Dziś wyglądam, jak ofiara przemocy domowej, bo siniak jest na skroni równie piękny, jak ten na kopytku. Cieszę się, że mam tylko dwie nogi, dwie ręce i jeden rower.

I na szczęście na mundialu też nic nam więcej już nie grozi.
Życie wróci do normy.
Teraz liżemy rany!
Czytaj więcej »

Po przerwie

13:38
Takiej długiej jeszcze nie miałam od czasu, gdy piszę bloga. Prawie dwa tygodnie milczenia. Nikogo nie będę przepraszać. Nie dlatego, że jestem niegrzeczna i lekceważę moich stałych i niestałych czytelników. Nie będę, bo FB ostatnio mi wyliczył, że słowem  którego najczęściej używam jest dziękuje i przepraszam.
No to teraz postanowiłam popracować nad sobą i koniec z przepraszaniem.
Mogę najwyżej wyjaśnić, że zagubiłam się w dwudziestoleciu międzywojennym, poddałam twórczemu szałowi i spłodziłam (na zamówienie!) pięć odcinków słuchowiska o pewnym niezwykle przedsiębiorczym panu. O kim – to na razie sza! Bo po co psuć niespodziankę? Wszystko w swoim czasie. Ważne natomiast jest, że po raz pierwszy w życiu wykonywałam takie zadanie. Wszystkim, którzy mi w jakikolwiek sposób pomogli, bardzo dziękuję. Musiałam zebrać mnóstwo informacji źródłowych, poczytać o człowieku, innych ludziach i epoce. Musiałam zrozumieć, jak się pisze słuchowisko radiowe.
Pewnie  gdybym wiedziała, co mnie czeka, nigdy bym się nie zgodziła. Ze strachu, że nie podołam. A ponieważ nie wiedziałam, to mam za sobą niezwykłą przygodę. Podwójnie ciekawą! Po pierwsze dowiedziałam się bardzo interesujących rzeczy o historii, ludziach z mojego kawałka świata. Po drugie odkryłam siebie, jako człowieka  w procesie twórczym. I to jest jeszcze ciekawsze, bo nagle po kilkudziesięciu latach znalazłam w sobie nieuświadomiony potencjał, zapał i poczułam wielką radość tworzenia. Brzmi banalnie, jak się o tym mówi lub pisze. Jak się to przeżywa, to jest to coś cudnego. Dotychczas czytałam i słyszałam tylko o męce tworzenia. Zawsze wtedy sobie myślałam, że coś tu nie gra! Jak się tak męczy, to po co to robi? – tłukło mi się z tyłu głowy.  Dla kasy? Podobno jej nie ma i nikt dla kasy nie tworzy. Albo jak tworzy dla kasy, to mu wychodzą gnioty, a nie wielka sztuka. Toż to nielogiczne i nieracjonalne. I teraz już wiem na pewno, że to jest ściema artystów różnej maści i kondycji.

Kreacja daje radość i jest jak narkotyk. Wciąga po uszy.
No to tyle tytułem wyjaśnień. Żadnych przeprosin. Byłam zapisana jak diabli i nie dało się oderwać od świata, który przyszło mi ożywić. A co napisałam to przedstawię, jak rzecz ujrzy światło dzienne.

Tymczasem, nawiązując do realu i tego co najprawdziwsze i namacalne wokół mnie. Otóż ze wszystkich ważnych tematów chciałabym się wypowiedzieć w kwestii porażki naszej reprezentacji. Dzień 19. czerwca zapamiętam na bardzo długo.
Przez cały dzień odczuwałam dziwny dyskomfort bycia obcym, kimś poza wspólnotą. Ani przez moment nie miałam wrażenia, że jest to dzień magiczny, bo oto nasza reprezentacja… na mundialu…w Rosji. Bardzo się starałam. Koniecznie chciałam wykrzesać w sobie choć odrobinę tego szaleństwa. Ale mi całkowicie nie wychodziło. Radio miałam wyłączone, ale z samego rana przy myciu zębów usłyszałam głos jakiegoś uduchowionego redaktora, który typował wynik 9:0 dla Polski. Mówił, jakby go duch święty natchnął, o co w naszym kraju zdaje się nietrudno. Już wtedy pomyślałam sobie, że facet powinien podskoczyć do mojej ulubionej poradni zdrowia psychicznego z rozpoznaniem zadęcia emocjonalnego, czyli stanu „letkiego pierdolca”  - jak mówiła moja nieżyjąca już sąsiadka. Sąsiadka wiedziała o czym mówi, bo sama posiadała. Byłaby ekspertem od diagnozy, ale zeszła gwałtownie na zawał od papierochów. Potem było kilka chwil, kiedy pomyślałam sobie, że nie ma żadnej równości, bo mąż mój odliczał godziny do tego meczu, jakby od tego zależał los narodu. Czułam się obco we własnym domu. Potem na drzwiach weterynarza znalazłam kartkę, że „w dniu, 19.06 gabinet czynny do 16 z powodu meczu naszej reprezentacji” i pożałowałam zwierzyny.
Następnie poszłam do apteki, w której funkcjonuje bezbłędnie system zamawiania w hurtowni nieobecnych na półce leków. Pani przyjęła receptę i  poprosiła bym przyszła odebrać za dwie godziny, czyli po meczu. Wróciłam do domu i na czas meczu oddaliłam się od telewizora, by być jak najdalej od szaleństwa. Bo ja generalnie wolę ciszę i spokój. Przez moje osiedle, na którym zapadła grobowa cisza, tylko czasem przelatywał zbiorowy syk i smutne „O k…”. Poza tym śmigały jaskółki, słońce zachodziło, trawa schła. Mecz się zakończył wiadomo jak. Przez FB przelała się fala komentarzy znawców futbolu. A ja poszłam do apteki odebrać leki.

Już z daleka słychać było awanturę. Weszłam i usłyszałam taki tekst: „O właśnie przyszła ta pani! I co ja mam jej teraz powiedzieć?”. Pani aptekarka pluła jadem do telefonu. Wyobrażam sobie, że właścicielka apteki wyglądała tak samo, jak Nawałka w szatni po tym meczu. Była rozjuszona, z wypiekami na twarzy i perlistym potem na nosie. Okazało się, że mojego leku nie dowieźli, bo „pan z dyspozytorni nie odbierał telefonu, ponieważ oglądał mecz”. Tak wyjaśniła pani z izby przyjęć zamówień w tej hurtowni. Bardzo prosiłam panią aptekarkę, by nie próbowała pana zabić słowami, bo do niego i tak nie dotrze. A ona może zejść na zawał. I będzie, że zeszła od meczu – jakby nie było!
A potem wszyscy byli dziwnie wyciszeni i tacy jacyś mi bliżsi. I flagi mniej łopotały. I patriotyzmu było mniej. Na ustach.
I tekst „Polacy nic się nie stało” znów brzmiał swojsko.
I nie można tak było od rana?
Czytaj więcej »

Powroty

03:55
Powroty są trudne. Z roku na rok bardziej. Wyloty zresztą też. Walizki jakieś jakby mniejsze, ciuchów jakby więcej, a decyzje, co jeszcze zabrać ze sobą przed wyjazdem (bo mus i TRZEBA!), przerastają moje możliwości. I gdyby nie nadzieja, że ja TAM odpocznę, nikt by mnie na żadne przemieszczanie się po świecie na namówił. Nikt i nigdy. Ale ponieważ moją matką jest nadzieja, no to rzuca mnie po świecie w te i nazad. Człowiek leci i zapomina, że potem trzeba będzie wrócić, bo ten lot, to tylko dolot, a nie odlot. I wszystko to od czego się odleciało, wróci. Zmobilizowane, silniejsze i sprawniejsze.
Tak po prostu jest.
A  propos podróży i latania. Po raz kolejny miałam okazję zobaczyć lotnisko w Alanyji w pełnym wykorzystaniu. Wydawałoby się, że maj, że przed sezonem. Zdaje się , że przedsezon to też jest coś takiego, co już przeszło do lamusa. Jeśli tak wyglądają lotniska przed sezonem, to co będzie w szczycie? Nie umiem sobie tego wyobrazić. Sala odpraw była wypełniona po brzegi i stały tam dzikie tłumy. Różnojęzyczne, choć w zdecydowanej przewadze byli Rosjanie. Na tablicy odlotów, widniały głównie miasta rosyjskie. Taka się tam teraz zrobiła postsowiecka republika turecka. Polaków naprawdę było niewielu, ale może to tylko zaburzone proporcje sprawiały takie wrażenie? Na tyle dużo jednak, by  nie zapomnieć, że rodakom się powodzi znacznie  lepiej i stać nas na rodzinny wielopokoleniowy wyjazd.
Miałam okazję lecieć w obie strony z taką silną rodzinną grupą. Osób było ponad 25. Imprezowali od początku (czyli wylotu) do samego końca (czyli lądowania) . Mam wrażenie, że Polak jak jedzie lub leci, to się musi napić. Wzruszyły mnie nawet zastosowane stare sposoby przemycania gorzałki na pokład, bo jak wiadomo Polak musi się napić przemyconego. Wzruszyły, bo to znaczy, że świat w którym wyrosłam, nie całkiem jeszcze zaginął. Potwierdziłam to przypuszczenie podczas oczekiwania na bagaże w Alanyji. Obok siedzieli pan i pani z tej silnej grupy, którzy przemyciwszy, głośno komentowali swoją przebiegłość, zwierzając się sobie nawzajem, jak bardzo lękali się lotu i ile musieli wypić tej pepsi. Jak to musieli przemyślnie sobie najpierw wszystko kupić w strefie, a potem ulać, dolać, wnieść i wypić na pokładzie. Przy bagażach dopijali resztę.
No i proszę – Polak potrafi!
Chłopczyna jakiś się przyplątał i też chciał się napić. Odmówiła mu mamusia, główna organizatorka procederu i wyprawy.
Jak skończysz 16 lat, to się napijesz – usłyszał. Teraz nie ma! Ale  nie martw się – to jeszcze tylko dwa miesiące, powiedziała patrząc czule na swą latorośl.
A następnie odbyła się ożywiona dyskusja wewnątrz grupy o pijaństwie dzieci i młodzieży.

Z trudem zachowałam spokój powtarzając w duchu „Asiu! Ty już tylko do rezerwatu” Wielopokoleniowe rodziny są znacznie trudniejsze w bliskim lotniczym kontakcie, niż rodziny  z maleńkim dziećmi.
A potem wróciłam na ojczyzny łono. Moi rodacy też. I nas wciągnęło. Najpierw zalało nam piwnicę. Nie wiadomo jakim cudem i dlaczego, ale zalało. Woda stała po kostki. Gorzej zorientowanym dopowiem, że takiej wysokości nie łapie pompa, więc nie da się mechanicznie rozwiązać tego problemu. I trzeba wybrać szufelką i wynieść wiaderkiem. Dawno tak pięknie i zgodnie nie pracowaliśmy z moim małżonkiem. Kilka godzin w przysiadzie i kilkadziesiąt wiader wyniesionych Następnego dnia wyglądaliśmy oboje (z tym, że ja bardziej!) jakbyśmy wrócili z kolonii karnej w tropikach.
Opaleni, połamani i wygięci.

Kiedy następnego dnia serwowałam w pewnym przykurczu postaci niedzielny obiad, siostra moja ukochana zapytała, dlaczego nie dolałam więcej wody, żeby pompa chwyciła. W pierwszej chwili pomyślałam, że jednak Pan Bóg nie dał mi tyle rozumu, co innym. Trudno! W drugiej, że Bogu dzięki,
Potem były drobiazgi, ale za to jeden za drugim. Dwa poważne kryzysy rodzinne i jeden kanalizacyjny. Przy kryzysach rodzinnych zatkana  muszla klozetowa to dziecinna igraszka.  Naprawdę.
Żeby już mieć pełne spektrum uciech, złapałam jakąś francę od kogoś i wyglądam mnie więcej tak,
tylko gorzej. A czuję się, jak trzy małpy naraz. Nie widzę, nie słyszę, nie mówię.
Gardło mam pocięte żyletką, uszy zatkane i z każdego otworu w głowie wylatuje bezbarwna wydzielina. Kto był w Teatrze Polskim w grudniu na moim czytaniu, ten wie, że stan jest poważny. Doktor ukochany powitał mnie słowami, że jestem „pięknym przykładem rozwoju infekcji wirusowej”, a moje niepokoje, że go osmarkam uciszył „od tego mam długie rękawy”.

Dobroć jego jest wielka.
Ale i tak życie jest piękne.
Bo piszę.
Czytaj więcej »