#kobietywpowstaniuwielkopolskim

Na uboczu

07:08

Pomysł, by w ramach atrakcji wakacyjnych odwiedzić Szreniawę, pojawił się znienacka. Nie wzbudził mojego zachwytu, bo narzędzia i maszyny rolnicze z ubiegłych wieków są raczej mało atrakcyjne. Rozpoczęłam nawet proces obniżania wartości poznawczych i odwodzenia członków rodziny od tej wycieczki. W tym celu postanowiłam sprawdzić godziny otwarcia i dojazd koleją, z wielką nadzieją, że może nie będą współgrały i się wykręcę. Ale weszłam na stronę Muzeum i przez przypadek zobaczyłam informację o czasowej wystawie „Udział Kobiet w Powstaniu Wielkopolskim 1918/1919”.  O! – pomyślałam sobie. To jednak żyły? Natychmiast wszystko mi pasowało, a odjechane pomysły członków mojej rodziny nagle nabrały na wartości. W ten sposób w lipcu, w środku tygodnia dobrowolnie pojechałam do Szreniawy, by po wielu latach odwiedzić Muzeum Narodowe Rolnictwa i Przemysłu Rolno -Spożywczego.  
A wszystko dlatego, że od kilku miesięcy systematycznie studiuję różne materiały na temat Powstania Wielkopolskiego. Zaczęło się od konkursu literackiego na opowiadanie z Powstaniem w tle. Żeby cokolwiek napisać, musiałam poczytać, poszukać informacji. Już po pierwszych materiałach na temat Powstania miałam wrażenie, że zorganizowali je i wygrali mężczyźni. WYŁĄCZNIE! Potem odbyłam szereg spotkań ze znawcami przedmiotu i wszystkie moje pytania dotyczące roli kobiet w tym zrywie, pozostawały bez odpowiedzi, lub słuchałam o MARGINALNEJ roli. Opatrzone to było zawsze takim charakterystycznym grymasem twarzy rozmówcy lub machnięciem ręką podkreślającym znikome znaczenie kobiet albo… głupotę mojego pytania. Potem słuchałam lub czytałam o tym, gdzieś się ktoś zaczaił, jakiego zbrojnego czynu dokonał, kogo wysadził, kogo wziął w niewolę, jak i gdzie bohatersko zginął. W mniej naukowych opracowaniach o tym kto się z kim pokłócił, kto na kogo obraził i jakie to miało skutki. Oczywiście wszystko dotyczyło mężczyzn. Kobiet na lekarstwo.
Po tych kilkumiesięcznych poszukiwaniach w materiałach i u źródeł trudno oprzeć się przekonaniu, że przekaz o Powstaniu Wielkopolskim jest bardzo mocno zmaskulinizowany. Na użytek interpretacji zwykłego śmiertelnika właściwie należy przyjąć, że kobiety wtedy się zdematerializowały. Usiadły w kątku i cicho czekały przerażone, aż ich mężowie, ojcowie, bracia, kochankowie pójdą i zwyciężą. Bo jak wiadomo zwycięstwo zdobywa się z bronią w ręku. Określenie to zakłada oczywiście męską ręką, broń boże kobiecą dłoń. Gdybym nie znała moich babek, mogłabym przyjąć, że to prawda. Ale znałam.  I dlatego szukam tych kobiecych śladów z początku naszej niepodległości. Tym razem w Szreniawie.

W lipcowe upalne przedpołudnie w muzeum w Szreniawie tłumów nie było. Byliśmy prawie sami, a pilnujący wystaw wyskakiwali z sennych zakamarków, by spojrzeć, kto śmie zakłócać im spokój. Byli zresztą lojalnie uprzedzeni, przez osobę sprzedającą bilety, która każdego wpuszczonego anonsowała wewnętrznym telefonem i komunikatem – Uwaga! Idzie!
Teren Muzeum jest dość rozległy. Zwiedziłam kolejne pawilony i ekspozycje, szukając tej o kobietach. Poznałam historie hodowli zwierząt i roślin, tajniki melioracji, sekrety produkcji żywności. Obejrzałam maszyny rolnicze i zrobiłam sobie kilka zdjęć z różnymi maszynami i jedno z samolotem do oprysków.  W końcu umordowana dotarłam do Stodoły III i znalazłam to, czego szukałam. Jest. Na piętrze w Spichlerzu. Wystawa to kilka dużych zdjęć, kilka informacji, kilka rekwizytów pokazujących  role kobiet,  ich zadania.
 zdjęcia opatrzone komentarzem i konkretnymi nazwiskami, na których widać zaangażowane niewiasty, z przekonaniem walczące o słuszną sprawę. Pojawiły się znane mi już nazwiska, znalazłam kilka nowych.

Wystawa jest oczywiście bardzo potrzebna. Nie robi oszałamiającego wrażenia, bo zrealizowano ją nader skromnymi środkami. Ale od momentu przekroczenia progu Muzeum w Szreniawie, z każdym kolejnym zaliczonym pawilonem wracało pytanie: dlaczego wystawę o udziale kobietach w Powstaniu zorganizowano w Szreniawie? Kto będzie miał podobne do naszych, odjechane pomysły, na wypełnienie czasu wolnego i tam pojedzie? Ile osób zwiedzi tę ekspozycję posadowioną między starymi ciągnikami, bryczkami i zwierzyną hodowlaną? Dlaczego akurat ta wystawa nie może istnieć w przestrzeni bardziej dostępnej dla zwyczajnych obywatelek i obywateli?
Że powinna, nie mam wątpliwości.
Prawda o Powstaniu, którego wielkie zwycięstwo  było konsekwencją nie tylko potyczek, ale procesu znacznie dłużej prowadzonego przez wiele kobiet i mężczyzn, to prawda na którą w roku setnej rocznicy wybuchu i odzyskania niepodległości, powinien natrafiać każdy rodowity Wielkopolanin i każdy gość nawiedzający nasz region. A tu cisza wokół, jak makiem zasiał.

Rolę polskich kobiet docenił Kanclerz  Niemiec Otto Von Bismarck mówiąc „Dopóki będzie istnieć polska kobieta, istnieć będzie problem polski”. Sto lat później możemy zobaczyć wystawę czasową poświęconą tym kobietom w Muzeum Narodowym Rolnictwa i Przemysłu Rolno -Spożywczego.  W Stodole III.
Dosłownie i w przenośni – na uboczu!
Czy mnie się wydaje?
Czy coś tutaj nie gra?


Czytaj więcej »

Wpadka

05:18
A właściwie ciąg wpadek. Jedna za drugą. I wszystkie w ciągu kilkunastominutowej rozmowy, po której zostałam z wieloma wątpliwościami i poważnym lękiem o przyszłość.
Wchodzę do gabinetu poważnego biznesmena. Mamy podpisać umowę. Wizyta nie powinna przekroczyć kilkunastu minut, bo wszystko już uzgodnione. Idę na luzie, bo czytać i podpisać się umiem. Pan, z którym jestem umówiona, jest w moim wieku. Po wejściu do gabinetu widzę go siedzącego przy stole, a za służbowym biurkiem, wpatrzony w ekran komputera siedzi chłopiec ok. 10 lat. Pan wstaje, by się przywitać, chłopiec nie reaguje w żaden sposób.

Siadam na wskazanym krześle i jak kompletna kretynka, chcąc nawiązać sympatyczną konwersację wzmacniającą biznesowe więzi, pytam grzecznie, by wypełnić trudną ciszę oczekiwania na kawę i wydruk umowy:
- Wnuka pan wygrał na wakacyjny dyżur?
- To mój syn, nie wnuk! – odpowiada Pan na pewno nie pierwszy raz.
No to mi się udało – myślę sobie. Ale brnę dalej, bo wymazać się już nie da, a mój mózg podsuwa tylko tematy rodzinne. Jakby nie było miasta, pogody motoryzacji i tysiąca innych tematów sto razy bardziej bezpiecznych do rozmowy w takim gronie. Patrzę na ślicznego chłopca, który wcale nie zareagował na moje wejście, jakby go tu nie było. Ale jest. Siedzi nieruchomo wpatrzony w ekran komputera.
- Synku – przywitaj się z panią! słyszę. Teraz już przyglądamy się chłopcu oboje. Chłopiec nie reaguje. Po trzeciej prośbie ojca odwraca głowę w jego kierunku i uśmiecha się ….. do niego. Na mnie nie patrzy. Wydaje taki dźwięk podobny do  „hę”, jakby chciał zapytać „ale o co chodzi”?
Kiedy już oboje wiemy, że chłopiec nie powie żadnego dzień dobry, ani nawet nie kiwnie głową, staramy się pokryć swoje zmieszanie. Ja uprzejmym kiwaniem głową, pan opowieścią, jaki zdolny jest synek.
No więc jest zdolny niesłychanie. Zna kilka języków, jest mistrzem województwa w swojej kategorii wiekowej w szachy, uprawia sporty i w ogóle. Synek siedzi nieruchomo skupiony na tym, co widzi na ekranie, nieobecny duchem. Pan pokazuje zdjęcia chłopca wiszące na ścianach. Tu jest na nartach, tam na basenie. Zawsze w towarzystwie dorosłych – mama, ciocia, tato. Potem krótka opowieść o prywatnej szkole, w której niczego nie uczą i tylko biorą kasę, a na zajęcia dodatkowe trzeba wozić i tak. W międzyczasie poprawiamy błędy w umowie. Wizyta się przedłuża. Chłopiec nie zmienia nawet pozycji.
Z Panem jesteśmy oboje w tym wieku, że bezpieczniejsze od rodzinnych, są na pewno tematy dbałości o kondycję. Więc mówię, patrząc na zdjęcie ojca  z synem na nartach:
- Ale widać, że dzięki takiemu utalentowanemu synowi, Pan także w dobrej kondycji.
- Już nie! Po kontuzji kolana na nartach już nie jeżdżę.
- Upadek? – pytam ze współczuciem wewnętrznie przekonana, że dziś powinnam zagrać  w totka. Co strzał, to trafienie.
- Nie! Gruszki! Synuś chciał gruszki z drzewa z sąsiedniej działki. Więc przelazłem przez płot, nazbierałem, a potem skoczyłem wprost do rowu pod własnym płotem. Dwa lata leczenia, cztery operacje i już po nartach. Teraz tylko go wożę.
Na końcu języka mam pytanie „Po coś baranie tam lazł? Nie prościej, żeby sam zainteresowany pokonał chociaż raz w życiu jakiś płot”.
Ale jestem dobrze wychowana i udało mi się ugryźć w język. Synuś siedzi niewzruszony, Pan ma na twarzy żal nieopisany po utracie wszystkiego fajnego. Czekamy na czwartą poprawkę.
Patrzę, na tę mumię siedząca nieruchomo z ufryzowanym przez stylistę łebkiem, wygolonym tu i ówdzie zgodnie z obowiązującym standardem, odzianą w najbardziej markowe ciuszki i robi mi się żal tego chłopaczka.
I wyłazi ze mnie belfer, bom belfrem podszyta.
-A nie lepiej by było, żeby syn gdzieś pojechał na wakacje, zamiast z Panem tu siedzieć? – myślę najlepiej  na kolonie z chłopakami albo z dziewczynami w swoim wieku.
- No jedziemy. Już niedługo do Afryki polować na słonie. Prawda synku?

Synek nie reaguje.
Za to Pani z sekretariatu przynosi poprawiony wydruk. Podpisuję, dziękuję, wychodzę, życząc udanego urlopu. Pan się żegna, synek gra.
Idę po schodach i myślę, że  należę do pokolenia szczęśliwców. Za nic w świecie nie oddałabym moich wspomnień z wakacyjnych wypraw. Dziesięć lat to najlepszy czas w życiu. Wtedy trzeba przełazić przez płot, ukraść jabłka z sąsiedniej działki, obudzić się w zalanym namiocie i zjeść ziemniaki, które spaliły się w ognisku. Trzeba przeżyć wakacyjne miłości, które miały być do końca życia, a wytrzymały tydzień. Trzeba żyć.
A potem nagle po raz nie wiem który pojawia się myśl, że ten chłopczyk i tysiące jemu podobnych,  będą organizowali świat, w którym ja i moje pokolenie z racji wieku, będziemy potrzebowali pomocy.

Będziemy na nich skazani.
Będą lekarzami, urzędnikami, kierowcami.

Jak my się z nimi dogadamy?
Czytaj więcej »

Sieporobiło

13:22
Nie jestem miłośniczką pamiętników, ale ostatnio musiałam poczytać kilka, by wywiązać się z zamówionych zleceń. Czytałam głównie wspomnienia z lat dwudziestych, bo tematyka odzyskania niepodległości w setną rocznicę jest oczywiście najbardziej popularna wśród zamawiających. Zresztą dwudziestolecie międzywojenne to naprawdę pasjonujący okres i czytałam z prawdziwą przyjemnością. A dzięki wspomnianym tekstom odkryłam kilka naprawdę głębokich prawd o sobie i otaczającym mnie świecie. Szczególnie pasjonująca była lektura „Dzienników” Janiny z Puttkamerów – Żółtowskiej.
Była żoną Adama Żółtowskiego, który wykładał na Uniwersytecie Poznańskim. Pani Żółtowska wychowała się w Bołciennikach i przyjechała do Poznania, jak to się mówiło - za mężem w 1919 roku. Odkrywała Poznań i Wielkopolskę jako pruską spuściznę – pozbawioną fantazji i rozmachu, smutną, bezbarwną i posłuszną. Miała dar obserwacji, potrzebę pisania. Nie oszczędziła nikogo i niczego, a znała wszystkie ważne osoby i była niezwykle ciekawa świata i ludzi. Język miała cięty. Do tego stopnia, że wydawca jej dzienników wiele fragmentów z oryginału musiał usunąć, bo „nie wystawiają im (czyli opisywanym osobom - przypis mój!) pochlebnego świadectwa (..) mogłyby urazić ich żyjących potomków”.
Prawie sto lat później!
Po tej lekturze nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Internet jednak utrudnił nam życie. Gdybym tak jako potrzebująca pisania, pisała dzienniki lub pamiętnik,  mogłabym sobie poużywać do woli. A tak, pisząc bloga,  człowiek taki powściągliwy jest, bo obraziłby nie tylko spadkobierców, ale współżywych czytaczy. I mimo wielkiej potrzeby, trzeba się powstrzymać. Albo wziąć odpowiedzialność za obrazę majestatu. Bo ten mamy zawsze pod ręką.
Żółtowska nie musiała się hamować, bo wszystko szło do szuflady,  a potem do bogatego rodzinnego archiwum, które w 1938 zdeponowano w Bibliotece Krasińskich. W Powstaniu Warszawskim  wszystko spłonęło. Ocalały tylko jej „Dzienniki”. Ich wielkopolskie fragmenty z lat 1919-1933 wydano w 2006 roku.
Jest tam mój ulubiony urywek, dotyczący proszonej kolacji:
Adam (…) na wiadomość o sproszonych gościach zaczął pomstować na ich dobór.” Po co ta kopulacja ropuch? Dlaczego spraszać lożę i konserwę?
Na kolację przyszli Małyński, Brzostowski, Lisowski, Wanda Korytowska i Zosia. Przed samym jej podaniem niepokoił mnie dziwny zapach spalenizny dochodzący z kuchni. Szczęściem uprzedziłam swoich gości, że się znam na literaturze więcej niż na gotowaniu. Katastrofa szła po katastrofie. Barszcz był obrzydliwy, móżdżek we francuskim cieście tak podany, że wyglądał na wymioty młodego pieska, polędwica miała smak trupi i dosłownie nim śmierdziała, a lody orzechowe rozpłynęły się przed podaniem. (..) Małyński, który zjadał najdoskonalsze obiady Europy i Ameryki, prawie niczego nie tknął i miał rację. W dzień później odjechał do Londynu przekonany, jak twierdził Adam, że Poznań żywi się padliną.”

No i proszę bardzo jaka piękna próbka elegancji i dobrego wychowania, jaki barwny opis smaków, kolorów i zapachów. Takich fragmentów jest pełno w tej książce. Po lekturze pozostał mi żal za utraconym prawem do walenia między oczy prawdy absolutnie prawdziwej, niczym nie zawoalowanej i czyniącej tym samym spustoszenie wśród znajomych. Nie da się dziś tak pisać na blogu, no chyba, że ktoś jest samobójcą. Albo pisze o politykach i celebrytach.
Ale zainspirowana prozą utalentowanej Janiny z Puttkamerów postanowiłam jednak opisać moją klęskę kulinarną, bo sukcesów raczej nie posiadam. Ja także na literaturze znam się lepiej, niż na gotowaniu. A na pewno bardziej ją lubię od gotowania.
Przed moimi urodzinami znalazłam w Internetach
przepis na  budyniowiec - placek bez pieczenia  (moja ulubiona wersja),  prezentowany jako dobry na urodziny. Postanowiłam wykonać. Zrobiłam wszystko zgodnie z wytycznymi. Wyglądało nawet podobnie jak na filmie i na tyle dobrze, że Mąż mój był gotów zjeść półprodukt, czyli bez szalenie eleganckiej i ozdobnej galaretki wiśniowej, która miała być wierzchem tego cudu umiejętności kulinarnych. Nawet próbował mnie powstrzymać przed wylewaniem galaretki, lękając się o efekt końcowy. Ale ja byłam nieugiętą w swych staraniach i polałam zgodnie z przepisem. Z dumą wsadziłam do lodówki, by po kilku minutach stwierdzić, że podwójna porcja galaretki zniknęła w tajemniczy sposób. Jestem bardzo sprawna, więc dorobiłam trzecią i ta już nie miała gdzie zniknąć, tylko ozdobiła górę budyniowca. Prawie wszystko zastygło – ja i Mąż w oczekiwaniu, galaretka w zwiększonej objętości na i w placku. Nie zastygła jedynie masa budyniowa. Każdy, kto ma choć trochę wyobraźni może sobie wyobrazić, jak to wyglądało przy podawaniu. Rozlewająca się budyniowa glajda, usztywniona gdzieniegdzie wiśniową galaretką.

Mistrzostwo świata w sztuce kulinarnej inspirowanej Internetem.
W odróżnieniu od Janiny, która jak na prawdziwą damę przystało, kuchnię omijała szerokim łukiem, ja się przy tym narobiłam osobiście. I niczego mi nie żal, jeno kręgosłupa mego. No i gości, którzy podobnie jak Małyński, nie jedli i mieli rację. W dodatku wyszli z przekonaniem, że ja nawet budyniu nie umiem ugotować.
Trudno uhaha!

Tymczasem w innej przeczytanej znakomitej książce Dubravki Ugresic „Życie jest bajką” znalazłam taki cytat „Czytanie powinno być interakcją, jak uprawianie miłości”. Polecajcie dobre książki w imię miłości lub sympatii do drugiego człowieka. Bo jak nie polecicie, to się chłamu naczyta. A po co, jak nie musi.
To ja polecam Żółtowską i Ugresic.
Cudne baby.
Czytaj więcej »

Zamiast spaceru

03:58

Weekend należał do udanych. Należałby nawet do bardzo udanych, gdyby nie drobny szczegół. I jak to zwykle bywa, na początku było śmiesznie, potem straszno, a teraz zupełnie nie wiem, co z tym zrobić.
Zaczęło się od tego, że lubię umawiać się z koleżankami na spacer do antonińskiego lasu. Nie ma nic złego w umawianiu, tym bardziej nic w spacerowaniu. Szczególnie, gdy nic z tego nie wychodzi. Próbuję z  wieloma (tak, tak! O Tobie myślę!) i generalnie urobek mam kiepski. Zero spaceru. Jak już która się zepnie i przyjedzie, to potem ani rusz do lasu. Tyle trzeba obgadać, a chodzenie rozprasza. Ale ja jestem bardzo zdeterminowana i zapraszam na te spacery, a one zawsze chcą. I tak było również w minioną  sobotę. Ugadałam sobie jedną i na bank byłyśmy umówione.

A potem druga koleżanka, przysłała sms, że zaprasza na koncert Pe-Pe-Pe (Przegląd Piosenki Poznańskiej). Koncert w samym środku dnia i w samym centrum miasta. Daleko od mojego lasu.
Nad spacery po lesie, przedkładam tylko śpiewanie aktorów. A ze śpiewania aktorów, najbardziej lubię oglądać koleżanki na scenie w repertuarze rodzimym i lokalnym.  Natychmiast przekierowałam tę wiadomość do mojej umówionej leśnej spacerowiczki, że zmiana planów, las poczeka i idziemy na koncert. Dziewczyna jest bystra i kulturalnie obyta, więc nie tylko się zgodziła, ale nawet zaprosiła mnie na obiad do swojej mamusi, która mieszka niedaleko miejsca koncertowania. No to to już była pełnia szczęścia. Czyż nie?
Władze Miasta zapewniły mi dodatkowe atrakcje, bo ruch tramwajowy i kołowy na Warszawskiej wstrzymano ze względu na jakąś nadaktywność fizyczną mieszkańców miasta i kiedy dojechałam na pętlę na Miłostowie,  by tam porzucić rower i dalej jechać tramwajem, okazało się, że rower jest jedynym środkiem transportu, bo nic innego nie jeździ. Więc na sygnale, w pędzie, z rozwianym włosem, szalem i klapiącymi sakwami przejechałam przez mosty, place i chodniki, by dotrzeć punktualnie na umówiony obiad.
Panie czekały. Obiad też. Potem było ciasto i kawa. Wszystko świetne i w obfitości. W znakomitym humorze udałyśmy się z koleżanką na koncert na dziedziniec Teatru Polskiego. Miejsca na widowni były zajęte, z wyjątkiem dwóch na samym przedzie. Więc przedefilowałyśmy przed zebranymi, usiadłyśmy i się zaczęło.
Ja bawiłam się znakomicie. Koleżanka też, ale tylko do połowy. Bo w połowie oznajmiła mi na ucho – „do obiadu nie podałam szparagów”.
Trudno – odparłam.  Ja regularnie znajduję po wyjściu gości dania niepodane -  i wróciłam do występów, bo od szparagów (szczególnie niepodanych!) wolę piosenki w dobrym wykonaniu.
Ale ja jeszcze nigdy! – rzekła moja przyjaciółka i zmartwiona snuła w duchu refleksję nad swoim upadkiem oraz procesem nieustannego dojrzewania, pogłębiającym się niechybnie.
Ugotowałam trzy wiązki! – wysyczała po chwili.
Nie martw się! Zjesz! Odrzekłam pogodnie, bo mieć, to zawsze lepsza perspektywa, niż nie mieć.

Koncert  zakończył się pięknym finałem, ale moja koleżanka przywalona perspektywą oczekujących trzech wiązek, minę miała nietęgą. Ja zajęłam się klaskaniem, bo było za co. Kiedy brawa ucichły, kobieta siedząca koło nas – NIEZNAJOMA! – dodam, zwróciła się do mnie grzecznie:
- Czy ja mogę sobie zrobić z panią zdjęcie?
- Ze mną? a dlaczego? zapytałam niepewna, bo nie przywykłam do fotografowania się z obcymi, nawet jeśli klaszczą obok mnie.
- Bo ja byłam na Odysie, jak pani występowała i bardzo mi się podobał Pani występ.
- Ja? Ależ Pani mnie z kimś pomyliła! Ja nigdy….
- No co ty gadasz? Wtrąciła się żwawo moja przyjaciółka, która po refleksjach o niepodanych szparagach odzyskała już lotność umysłu i zareagowała natychmiast, zanim ja zdążyłam wyprzeć się samej siebie - bo tak bym uczyniła niewątpliwie. To było jak czytałaś! w grudniu! Na scenie! Dodała usłużnie, żebym oprzytomniała.
- A! o smarkach? No tak! Proszę bardzo!
Stanęłam do zdjęcia, które poszło w świat razem z miłą wielbicielką teatralnych projektów.
A ja zostałam z myślą, że w daniach niepodanych wprawę mam, natomiast w gubieniu przeżyć niezwykłych – żadnej.

Po koncercie udałyśmy się na szparagi. W drodze zadzwoniłyśmy do zacnej Mateńki, żeby podgrzała.
Ale my je zjadłyśmy na obiad!  – odpowiedziała zdziwiona starsza pani
Ustaliłyśmy z przyjaciółką, że stanowimy ciekawą grupę. Raczej niepozbieraną. Ale razem miałyśmy ponad dwieście lat, więc nie ma się co dziwić.
Szparagi były, czekały i zjadłyśmy ochoczo trzy wiązki w trymiga, a Mateńka dziwiła się, bo ciągle jej się wydawało, że już je dzisiaj jadła na obiad.

Następnego dnia, przy niedzielnym obiedzie opowiadam historyjkę z soboty rodzinie. Osobista Mateńka słucha i przy propozycji wspólnego zdjęcia mówi:
- A to Ty występowałaś w teatrze?
- No właśnie! Nie martw się, ja też nie pamiętałam.
- Mogłaś mnie zaprosić!
- Zaprosiłam.
- I co?
- No byłaś!
- Niemożliwe! Nic nie pamiętam.

W tej sytuacji mogłabym wpaść w przygnębienie, a nawet gorzej. Całe szczęście znam na pamięć i nucę „Niepamięci cud”.
Bardzo mądry tekst.
Polecam!
http://www.tekstowo.pl/piosenka,stanislaw_sojka,cud_niepamieci.html


Czytaj więcej »