Prosto z wanny

05:41


Tradycyjnie, jak co roku o tej porze roku, moczę kuper. Elegancka dama sto lat temu jechała do wód.   Ja moczę kuper, bo sto lat później jestem wyzwolona, feministycznie rozczochrana i w lekkiej niezgodzie ze światem. No! może nie niezgodzie. Bliższe prawdy – w zadziwieniu. Wiek osiągnęłam już taki, że nawet na niezgodę nie ma już mojej zgody. Bo ona destrukcyjna i mało konstruktywna. Zadziwienie ciągle zostawia nadzieję, że w końcu jednak zrozumiem to, co widzę. I zaakceptuję. Ale końca jakoś nie widać,  więc wrócę do moczenia.

Otóż korzystam z dobrodziejstwa lądeckiego zdroju. Mądrzejsi ode mnie już kilkaset lat przede mną odkryli niezwykłe właściwości tego miejsca. W wykupionym pakiecie rekreacyjnym mam kilkadziesiąt leczniczych kąpieli rozłożonych na kilka dni. W praktyce wygląda to tak, że albo siedzę w wannie, albo się przygotowuję do kąpieli, albo odpoczywam po kąpieli, bo męcząca. Jak powszechnie wiadomo siedzenie w wannie jest bardzo rozwojowe, bo dzięki takiemu siedzeniu ludzkość dowiedziała się głębokiej prawdy o ciele zanurzonym i cieczy. Szczegółów nie pamiętam, ale wiem, że siedzący, przejęty swoim odkryciem, wyskoczył z wanny i wybiegł na ulicę z okrzykiem „eureka”. Bardzo mnie zawsze poruszała ta historia, ale żaden z nauczycieli nie opowiedział nic o stanie odziania jej bohatera. To musiało być widowisko! W każdym razie od lat pobudza moją wyobraźnię.
Tymczasem nieustannie siedzę w wannach. Wanny mieszczą się w najstarszym budynku uzdrowiska o wdzięcznym imieniu „Wojciech”. Budynek jest cudny i niezmiennie od wielu lat budzi mój zachwyt. Zbudowany na planie koła, w samym środku ma basen termalny. Kąpiący się mają nad sobą przepiękną kopułę. Nie ma drugiego takiego basenu w kraju. Nie wiem, czy jest gdzieś na świecie. Jak on wygląda można zobaczyć tu https://www.youtube.com/watch?v=66TJxwtNZSs
Choć film ten zabija istotę tych kąpieli, bo młodzi użytkownicy za wszelką cenę próbują pokazać siebie i swoje ekstremalne wyczyny, to jednak podaję link, bo przynajmniej operatorom ręce się nie trzęsą i obraz jest dość stabilny.  Niestety, w okresie świątecznym tłum turystów zaprzecza idei kąpieli, które powinny wyciszać. To po prostu jest niemożliwe, przy jazgoczących bez przerwy paniach i panach korzystających z kąpieli w basenie termalnym, a głos pod kopułą rozprzestrzenia się zupełnie inaczej, niż w normalnych warunkach. Ale miejsce przepiękne.
W tym budynku  zachwycają także zachowane przez lata oryginalne pomieszczenia i urządzenia do kąpieli.W łazienkach cesarskich człowiek zostaje sam na sam ze sobą,  ciszą i duchami tych, co przede mną wchodzili do marmurowej wanny w podłodze. 
A żeby pomóc mu skorzystać jak najlepiej z dobrodziejstwa wód leczniczych, na ścianach umieszczono wizerunki najbardziej znanych kuracjuszy lądeckiego kurortu oraz sugestie dotyczące kąpieli.

Na przykład taka: „Trwanie kąpieli krótsze lub dłuższe będzie zależało od osobowości, wieku, konstytucyi, od temperamentu i od cierpienia”. Piękna jest ta formuła. Im dłużej jestem w tej wannie, tym większy mam szacunek dla tego, który na jakiejś podstawie rozpoznawał stan konstytucyi, temperamentu i cierpienia. Cierpienia szczególnie. Jak on to robił? Po oczach rozpoznawał? Po stanie owłosienia? Po czym? 

W innej łazience na ścianie jest taki napis .

Ciekawa jestem jaki czas i temperaturę kąpieli przepisałby ówczesny lekarz mojej skromnej osobie i na ile byłoby to zgodne z moją samooceną. Temperament w upadku, cierpienie ogromne a o konstytucyi to ja już nawet boję się myśleć. Wsadziłby mnie na kilka godzin do tej marmurowej trumienki-wanienki, czy zabronił zupełnie? Na szczęście NFZ daje każdemu 10 minut i w ten sposób zalecenia dr Ostrowicza, twórcy tego uzdrowiska, są już tylko zapisem literackim.  Najbardziej odpowiada mi rada doktora zapisana w kolejnej łazience. Stosuję konsekwentnie i polecam uwadze. Gorzej z taką „Kąpać się trzeba w stanie cielesnego i umysłowego spokoju”. Nie wiem, czy to jest jeszcze w ogóle możliwe.
Siedząc w tych wannach, czekam na swoje odkrycia i dokonuję także podsumowania mijającego roku. Zewsząd płyną już życzenia, by stary sobie szybko poszedł, zabrał co złego przyniósł, a nowy obdarował mnie tylko dobrem. Stan mojej konstytucyi nie pozwala mi spokojnie przyjąć takich życzeń, bo wiem dobrze, że najlepsza jest równowaga. Każdy przechył jest niebezpieczny. I na nowy rok życzę sobie i WSZYSTKIM, by z umiarem i bez szaleństw.
Podobnie jak ja, myślą inni współkuracjusze. Wracałam z kąpieli (by wypocząć!) a na korytarzu stali dwaj panowie z naszego hotelu. Jeden w białym szlafroku, drugi odziany do wyjścia. Wiek mocno dojrzały. Obaj ciut młodsi, niż uzdrowisko.
- Ale spokojnie! Bez szaleństw! – mówi ten w szlafroku. Ja mam 07. Damy radę.
- No to dobrze! Masz rację, bez szaleństw. Ja mam też 07, to jeszcze dokupię tylko pół litra. Najważniejsze, żeby z umiarem. – dopowiedział odziany i ruszył do wyjścia, by uzupełnić zapasy na strasznie trudną dla niektórych sylwestrową noc.
Z tej podsłuchanej rozmowy wnoszę, że z szaleństwem  i umiarem, jest jak z długością kąpieli – „zależy od osobowości, wieku, konstytucyi, od temperamentu i od cierpienia”.
Niech Nowy Rok przyniesie Wszystkim wszystko - stosownie do oczekiwań i potrzeb.
Najlepszego!

Czytaj więcej »

Raz na sto lat

03:06
Nareszcie obudziłam się z myślą jakąś. Znak to, że stan „po podróży” mija i wracam do żywych, a ściślej do przytomnych.
Wczorajszy dzień zakończyłam lekturą opowiadań z tomu Powstanie ’18, wydanego przez Samorząd Województwa Wielkopolskiego.
Pewnie z tego powodu obudziła mnie rano myśl, że muszę szybko napisać o tej książce. Szybko, zanim się wszyscy znowu pokłócimy się o to, czy obchody setnej rocznicy wybuchu Powstania Wielkopolskiego, stulecia odzyskania niepodległości i stulecia praw kobiet zostały należycie uhonorowane, czy powiedziano wszystkie ważne słowa, zorganizowano odpowiednie uroczystości i zaproszono właściwych artystów i gości. To są tak ważne rocznice, że oceny (oczywiście krytyczne), dyskusje (bo można było lepiej) i połajanki pojawią się na pewno. Dlatego  szybko wrzucam swoje trzy grosze, by gdzieś w ferworze politycznych przepychanek z okazji obchodów tej pięknej potrójnej setki, nie zgubić rzeczy naprawdę ważnych.

I na wstępie przepraszam wszystkich miłośników sztampy, pompy i patosu, ale każda „akademia ku czci” budzi moją głęboką niechęć. Od dzieciństwa tak mam i na pewno już nic się z tym nie da zrobić. Dlatego cenię bardzo, każde działanie, które przywołując przeszłość, pozwala naprawdę zaangażować współczesnych ludzi. Wbrew pozorom nie jest to wcale łatwe zadanie. Tym bardziej, że wybuchy armat, głośne śpiewy patriotycznych pieśni, recytacje wzniosłych tekstów są bardziej widowiskowe i łatwiejsze w organizacji, niż na przykład wydanie książki z opowiadaniami. A ponieważ w minionym roku trzykrotnie uczestniczyłam w projektach, które pozwoliły mi mieć poczucie wpływu i przynależności oraz osobistego uczestnictwa w pielęgnowaniu pamięci o ludziach i wydarzeniach, które są dla mnie bardzo ważne jako obywatelki, Poznanianki i kobiety, to wszystkim którzy się przyczynili do realizacji tych projektów chcę podziękować. To naprawdę dobra robota. I bardzo ludziom potrzebna.
A teraz kilka refleksji.
Najpierw książka. „Maszyna do pisania” i Urząd Marszałkowski byli twórcami tego projektu. Na początku był konkurs literacki, potem prowadzone przez pisarzy warsztaty dla twórców, którzy zechcieli się zająć tematem powstania. Teraz jest efekt, czyli książka z opowiadaniami „Powstanie’18 Opowiadania Wielkopolan”. Książka dostępna jest w wersji elektronicznej tutaj https://kulturaupodstaw.pl/naczytnik-pobierz-i-czytaj i każdy może ją przeczytać. Na czytniku, telefonie, komputerze. Wydanie papierowe leży przede mną i też jest, ale nic nie wiem o dystrybucji i nakładzie. Na konkurs wysłałam swoje opowiadanie, bo wcześniej zainspirowana projektem „Na herbatce u Fenrychów” zgromadziłam literaturę o międzywojniu, o Poznaniu i Powstaniu Wielkopolskim, o niezwykłych ludziach i czasach. Naczytałam się i nagle odkryłam, że z dzieciństwa pamiętam niektóre fragmenty miasta, które były świadkami wydarzeń z 1918r. Informacja o konkursie literackim uruchomiła wyobraźnię i posadziła przy komputerze.  Opowiadania zgromadzone w tym tomie są bardzo różne, tak jak różni byli uczestnicy konkursu. Czytam je z przyjemnością i zaciekawieniem, bo na warsztatach rozmawialiśmy głównie o pomysłach na nie. Myślę sobie, że gdybym uczyła, wykorzystałabym je na swoich lekcjach do różnych celów. Są teksty o powstańcach, o bitwach, ale także o zwyczajnych ludziach, którym wydarzenia z 1918 zmieniło życie. Wszystkie  pokazują, jak bardzo żywa i inspirująca jest historia, jak bardzo nam  bliska.

Naprawdę dobrze się czyta. Sprawdźcie sami.
Kiedy postanowiłam wziąć udział w tym konkursie, wymyśliłam, że napiszę tekst o kobiecie. Bo dla mnie powstanie, to początek zupełnie nowej ery w życiu społecznym i obecności w nim kobiet. Ucieszyła mnie bardzo wiadomość, że tekst został przyjęty, że wezmę udział w warsztatach literackich, że opowiadanie ukaże się w tej publikacji. Ale najwięcej satysfakcji dała mi jedna z pierwszych czytelniczek, która zadzwoniła, by pogratulować i powiedziała, że znalazła w moim opowiadaniu tyle prawdy o losie kobiet. Czyli udało się!
A więc! Ściągajcie i czytajcie. I polecajcie dalej. Niech ta mądra książka żyje i budzi wyobraźnię i szacunek, dla tych, którym wiele zawdzięczamy.

Jako kobieta i społecznica dziękuję także za projekt  ONEPoznan https://www.facebook.com/ONEPoznan/posts/278970836138354 , portal promujący kobiety, utworzony przez Miasto Poznań z okazji stulecia uzyskania praw wyborczych przez kobiety. Autorki Agata Grenda i Anna Krenz przez cały rok śledziły wydarzenia związane ze stuleciem i integrowały środowiska kobiece. I znowu kawał dobrej roboty bardzo potrzebnej na dziś i na przyszłość.
I na koniec trzeci projekt, od którego dla mnie wszystko się zaczęło, czyli „Na herbatce i Fenrychów”. Ani Agnieszka Wujek, Dyrektorka Gminnego Centrum Kultury i Rekreacji w Krobi, ani ja nie spodziewałyśmy się, że uda nam się tyle dobrego zrobić dla przywołania postaci wyjątkowego człowieka i jego dorobku. Nagrania pięciu słuchowisk o losach Stanisława Fenrycha i jego rodziny znajdują się tutaj http://serwer1353041.home.pl/gckir/index.php/wynajem-sal/9-uncategorised/401-na-herbatce-u-fenrychow

Wszystkie z przywołanych projektów angażowały ludzi przez cały rok. Bez pompy i zadęcia. Mogłyby być przykładem, co robić, by mądrze wykorzystać posiadany potencjał i zasoby.
Patrzę na ten spis i myślę sobie, że warto było się zaangażować.
I z tym poczuciem dobrze spełnionego obywatelskiego obowiązku oddalam się do kuchni, by spełnić się w roli polskiej pani domu w okresie przedświątecznym.

Obawiam się jednak, że w moim przypadku i moim obecnym stanie, to będzie trudniejsze niż powstanie!
Czytaj więcej »

Jet lag

07:09

Wszyscy mnie pytają, jak się czuję po powrocie do kraju. Powodem ich troski jest najczęściej powszechnie rozumiany trud związany z przystosowaniem się do niskich temperatur. Otóż niskie temperatury to jednak najmniejszy problem, bo jest ciepła odzież i człowiek szybko zapomina, że kilka dni temu biegał w galotkach i japonkach i było mu zdecydowanie za gorąco. Odziany przeżyje. Gorzej z karą za grzechy przemieszczania się w czasie, czyli z jet lagiem. W Internecie znalazłam kilka definicji i wszystkie wskazują, że jest to stan powszechnie znany, wynikający z tego, że organizm wariuje, kiedy się naturalnemu zegarowi biologicznemu daje lub odbiera godziny, co dzieje się przy podróżowaniu między strefami czasowymi ze wschodu na zachód lub odwrotnie.
Jet lag to zaburzenia snu, uwagi, koncentracji. To przyczyna łatwiejszego zapadania na infekcję i ogólnego rozbicia. No i teraz dopiero mogę powiedzieć, że od przyjazdu czuję się tak, jak wyglądają te trzy piękne sowy na filmiku poniżej. Przyglądam się uważnie i bez zrozumienia.
https://www.facebook.com/Avantgardens.org/videos/1689897927690628/
Jestem wewnętrznie rozbita, nie mogę zebrać myśli, ruchy mam powolne, a o 17 wyglądam jak zombi i szukam łózka.  Może być każde. Nie nadaję się do niczego. Wyczytałam wczoraj, że jet lag u różnych ludzi przebiega różnie. Im starsi, tym gorzej. No to ja już sobie nie wyobrażam , co będzie dalej. Najgorsze jest to, że do powrotu byłam pewna, że ten problem mnie wcale nie dotyczy, a tu masz babo placek. Mam to i wcale nie jest fajnie.
No i jeszcze, że myśli nie można pozbierać a chciałoby się. W dodatku powrót i jego konsekwencje zbiegły się z najkrótszymi dniami w roku. Mój organizm chce iść spać natychmiast po zachodzie, czyli około 15.30. W Bangkoku było łatwiej, bo było jasno.
No więc tak się czuję i jakoś to muszę przeżyć.
Nie docierają do mnie nawet bodźce świąteczne – żadne musisz posprzątać, musisz ugotować. Jak te sowy kręcę głową i otwieram szerzej oczy. Żeby były otwarte, bo jak się zamkną, to zasnę.
No i tak trwam!
Łatwo nie jest.
Czytaj więcej »

Slow life

20:35


Do powrotu pozostało już tylko kilka dni. Nadal jest zachwycona i pewnie nikt się temu nie dziwi. Zwiedzamy w mniejszym tempie, bo na Koh Chang wszyscy żyją wolniej. W tym zwolnionym rytmie przeglądam wpisy na FB i różne informacje z kraju. I nawet jakbym chciała szybko odpisać, to i tak tego nie zrobię, bo właśnie Internet, choć szerokopasmowy, gdzieś zaginął. I mogę sobie tylko pomyśleć. Więc teraz odpowiadam hurtem na wszystkie pytania i komentarze, bo szansa, że uda mi się ten post wstawić jest dziś jakby większa. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Najpierw małpy. Te z naszych zdjęć i filmików. Wiele osób pytało, czy one tam tak sobie wolno żyją? To była wycieczka do Lop Buri. Piotr zapowiedział, że zobaczymy małpy. Jak zwykle w takich wypadkach zabrakło mi wyobraźni. Małpy oglądałam od dzieciństwa i zawsze wiązało się to z jakąś przyjemnością. Nigdy z zagrożeniem. Myślałam, że będą gdzieś daleko, w bezpiecznej odległości. Tymczasem małpy były wszędzie i bardzo blisko. Od chwili wyjścia z samochodu, który zaparkował w centrum miasta, otoczyły nas. Te co siedziały na dachach, gzymsach, w oknach przyglądały nam się z uwagą. Te co siedziały lub chodziły bliżej, bezceremonialnie wskakiwały na nas i zabierały to, co je zainteresowało. Podobno przeniosły się do świątyni w Lop Buri, rozmnożyły i zostały. Teraz podjeżdżają tam turyści z całego świata, by przeżyć ten bliski kontakt z naturą. Pojawili się nawet strażnicy, by chronić turystów, przed ich brakiem wyobraźni. Niewinnie wyglądająca małpeczka, która przypomina pluszową zabawkę, jest żywym stworzeniem o małpiej naturze. Ma zęby, pazurki i emocje. Ma dzieci, małpich wrogów i przyjaciół. I jest bardzo zwinna.  Potrafi zabrać okulary, czapkę, portfel i zniknąć z tym, zanim się człowiek połapie, że ma problem. W naszej grupie upodobały sobie niebieskie okulary mojego męża, jego białą czapkę i kapelusz Cherry. Acha! I białe włosy Agnieszki. Wtedy strażnik je odganiał wydając dźwięk, którego nie powtórzę, bo po tajsku. Ale brzmiał groźnie. W tym fragmencie miasta małpy są wszędzie. Na dachu, balkonie, płocie, słupie telegraficznym. Na turystach i na ich samochodach. Mnie się bardzo podobały, ale jak spojrzałam na okoliczne budynki, to myślę, że nie wszyscy muszą je lubić. Wszystkie domy są opuszczone.
Z małpami nie da się ani mieszkać, ani prowadzić biznesu. Ale na małpach już tak, bo zorganizowano nawet festiwal
Tyle o małpach.
Pojawiły się także prośby i sugestie, bym napisała coś więcej o tym, jak się żyje w Tajlandii. To bardzo trudne, bo ja tak naprawdę mało wiem. Tajlandię widzę oczami moich przewodników. Widzę to, co chcą mi pokazać i co sama doczytam lub zrozumiem. Musiałabym posiedzieć tu dłużej i pogadać z ludźmi. Na tym poziomie komunikacji, jest to kompletnie niemożliwe. Ale, że żyją mądrzej, bo wolniej, to wiem na pewno. Mają ku temu lepsze warunki. Wszystkim, którzy tutaj się wybierają po raz pierwszy – A WARTO! – zalecam ostrożność, przy żywieniu. Można nie znać angielskiego, bo oni tez nie znają i komunikacja i tak odbywa się na migi, ruchy ciała i chęć zrozumienia. Kluczowe słowo, które trzeba zapamiętać to „spicy”. Pytać o spicy należy nawet przy białym ryżu, bo oni wszystko zamieniają w palący żar. Wczoraj jedliśmy kolację ze znajomymi Piotra, którzy mieszkają w Tajlandii (Polak i Birmanka). Oboje zamówili tajskie jedzenie i w połowie dania, kiedy z oczu płynęły im łzy, z nosa wydzielina a pot ognisty wystąpił na czoło odstąpili. Śmierć zajrzała im w oczy i zrozumieli , że się nie da. Nasza Cherry zamówiła pyszną zupę. Systematycznie przy każdym posiłku wyjadamy (próbujemy) wszyscy wszystkim, by rozeznać, co tu jeszcze można zjeść. Zupa była znakomita.
Wszyscy z uznaniem kiwaliśmy głowami dla tego dania, próbując zapamiętać jego tajską nazwę. Następnie Cherry zapytała, czy już wszyscy posmakowali i uzyskawszy odpowiedź, że tak, wzięła łyżkę, nabrała chili i dosypała pełną łyżkę do talerza.
Łyżkę! Nie łyżeczkę.
Chili! Nie słodkiej papryki.
Patrzałam z podziwem, jak to zjada. Umarłabym od gorąca. Wewnątrz i na zewnątrz. A ona ma się dobrze.
Podobno oni dokładnie tak samo reagują na przybyszów z Europy, którzy się tu opalają. Nie mogą się nadziwić, jak tak można. Tajowie na wszystkie sposoby unikają słońca.
Z rzeczy, które w tym slow lifie mnie jeszcze zadziwiają, to wysokość pomieszczeń hotelowych, niewspółmierna do wzrostu Tajów. Wszystkie pokoje duże i przestronne, łóżka ogromne ( 220-250 szerokości) i naprawdę bardzo drobni Tajowie. Ja tutaj  czuję się bardzo dużą kobieta i to jest zupełnie nowe doświadczenie.
No i rzecz, bez której nie wolno opuścić Tajlandii – czyli tajski masaż.
Obowiązkowo. Godzinny kosztuje od 15 – 30 złotych (w zależności od miejsca) i według mnie jest rarytasem na skalę światową.
Nigdzie takiego nie ma!
I teraz się żegnam, bo właśnie się udaję!

Czytaj więcej »

W raju

23:40

Podobno każdy ma swoją Tajlandię. Moja jest na Koh Chang. Zakochałam się w tej wyspie dwa lata temu i moja miłość przetrwała próbę czasu oraz konfrontację po ponownym spotkaniu. Nie osłabia mojego zachwytu nawet słabszy Internet. Nic nie osłabia mojej miłości i zadowolenia. Mam to wypisane na twarzy i z tym kretyńskim uśmiechem przemieszczam się po okolicy w poszukiwaniu innych uśmiechniętych. Wszystko mi się podoba. A najbardziej cisza i wszechobecne odgłosy przyrody – ćwierkanie, kwilenie, gruchanie, pohukiwanie i inne takie. Jest ciepło, zielono, spokojnie. Nikt się nie spieszy, każdy ma czas. Jak w raju.
Miałam szczery zamiar opisać cały przebieg tajlandzkiej wyprawy, ale to po prostu jest niemożliwe. Bo kiedy już wracamy do hotelu po kolejnym dniu pełnym wrażeń i miałabym czas, by spokojnie pisać, to nie mam siły. Dokładnie tak samo, jak w tej złotej myśli o życiu: najpierw nie masz czasu, potem nie masz siły. A życie krótkie, jak przeciąg. Więc staram się uważnie smakować, co dają. Szczególnie w Tajlandii.
A dają dużo.
Piotr Motyl – duch sprawczy całej wyprawy, zorganizował nasz pobyt w taki sposób, byśmy posmakowali Tajlandii, którą sam poznał, polubił i świetnie w niej sobie radzi. To kapitalna opcja i wymarzona forma turystyki i wypoczynku. Dzięki niemu zobaczyłam miejsca, do których nie trafiają wycieczki. Program był bardzo intensywny i bardzo zróżnicowany. Teraz jest już spokojniej, bo na Koh Chang – Wyspie Słoni, planowaliśmy wypoczynek. Mogę zebrać myśli.
Gdybym miała napisać, za co najbardziej lubię Tajlandię, to chyba zaczęłabym od Tajów. Są bardzo sympatyczni, otwarci i gotowi do udzielenia pomocy. To nie znaczy wcale, że kontakt jest łatwy. Tajowie (szczególnie ci starsi) mówią przede wszystkim po tajsku. A to język o rozbudowanej intonacji. Bez tłumacza naprawdę trudno. Każdy europejski język jest im obcy, chociaż raz spotkaliśmy taksówkarza, który uczył się języków z europejskich i amerykańskich filmów. Umiał także kilka słów po polsku i sam mówił, że w komunikacji z klientami posługuje się gotowymi frazami z wypowiedzi bohaterów filmowych. Było nam bardzo wesoło w jego taksówce, a korek w Bangkoku był wtedy ogromny. Pod koniec wspólnej podróży okazało się, że kierowca był w moim wieku. Myślałam, że jest o 20 lat młodszy.  Dzięki Piotrowi zrozumiałam także, że moje myślenie o wszechobecnym w Tajlandii zatrudnianiu nieletnich, jest bardzo mylne. Tajki i Tajowie wyglądają młodo. Zdrowa dieta, życzliwość i spokój pozwalają zachować sylwetkę i energię. Odkryłam także, że Tajki są nie tylko piękne - bo są - ale jeszcze potrafią być bardzo energiczne, świetnie zorganizowane i konsekwentne. To wiem dzięki Cherry, która jako tajlandzka szefowa grupy znakomicie się sprawdza. Ona też wygląda, jakby właśnie miała iść na egzamin do średniej szkoły.
Przez kilka dni zwiedzaliśmy Tajlandię w grupie polsko-tajskiej, bo była z nami Mama Cherry. Obie dbały o nas, o nasze przeżycia, wybierając miejsca, potrawy, atrakcje w taki sposób, by pokazać jak najwięcej. W jednym tylko nie mamy wspólnoty: w smakach! Potrawy, które zamawiały obie Panie przyprawiają o zawrót głowy i żołądka swoim ostrym smakiem. I wcale nie myślę tu o zupce tom yan. Wystarczy zakup zielonego melona, który posypują cukrem z chilli. Cherry bardzo szybko zorientowała się, że w tej materii mamy protokół odrębności i skutecznie chroni nas przed wpadkami. A jest się czego bać, bo potrawy wyglądają niewinnie a mogą człowieka skutecznie osłabić.
Spodziewałam się, że pobyt będzie należał do bardzo udanych, bo Piotr Motyl to bardzo dobrze zorganizowany, sympatyczny i gościnny człowiek. Wiedziałam, że się będzie starał, ale że po przyjeździe na Wyspę Słoni zorganizuje mi powitanie z przedstawicielem słoniego rodu,  to nie myślałam. Co zresztą dokładnie widać na filmiku przypadkowo nagranym przez mojego męża. W życiu różne osobniki brały mnie pod rękę i prowadziły na spacer. 
Słoń po raz pierwszy. I muszę powiedzieć, że trąbę miał o mocnym uścisku i dość wszędobylską. https://www.facebook.com/joanna.ciechanowskabarnus

Jeszcze teraz nie mogę się otrząsnąć po tym przeżyciu. Za drugim razem będę spokojniejsza. Słoń spaceruje po naszej plaży codziennie dla zdrowotności. I podobnie jak Tajowie, jest bardzo życzliwie usposobiony wobec spotykanych osób. Więc mamy przed sobą jeszcze kilka okazji do kontaktu.
Poza tym morze ciepłe, ptaki śpiewają, ludzi mało.
Jak w raju.


Czytaj więcej »

Osiedle

18:16

Dzisiaj trochę o Bangkoku z perspektywy mieszkańca, czyli takiej, która mnie interesuje najbardziej. Pobyt w hotelu jest oczywiście bardzo przyjemny i sympatyczny, ale wszystkie hotele są tak samo hotelowe. Może mają więcej lub mniej złoceń, lepszą lokalizację lub więcej gwiazdek. Po latach nie pamiętam ich nazw,  wylatują tak z głowy, jak  z życia. Wynajęte mieszkania przynoszą w bonusie pewną wiedzę o tym, jak mieszkają zwyczajni ludzie.
W Bangkoku mieszka 8 milionów ludzi. W tygodniu. Bo w weekend 12. Tu jest tłoczno wszędzie. W związku z tym przestrzeń jest bardzo cenna. Osiedle, na którym mieszkamy, leży w samym centrum miasta i nazywa się "Belle"
Wszędzie jest bardzo blisko, bo metro działa znakomicie. Nasze osiedle – będę używała tego słowa celowo – to cztery wieżowce. Mieszka w nich około 3000 ludzi (tak powiedział Piotr). Wejście do każdego z nich przypomina wejście do hotelu – lobby, recepcja, fotele itp..). Wszystko bardzo elegancko i funkcjonalnie urządzone. Mieszkanie mamy na 12 piętrze z widokiem industrialnym – ruchliwa droga, ogrody na dachach, parkingi.
Na wysokości szóstego piętra jest, nazwijmy, to podwórko.
Przepięknie zaaranżowana przestrzeń wspólna, w której można szukać wytchnienia od nadmiaru betonu. Są zakątki do rozmowy,
są sadzawki dla oka (dzieci się w nich kapią!),
jest basen do popływania. Nie ma miejsca do opalania, bo Tajowie unikają słońca, Wszystko jest skutecznie zacienione, przez cztery wielkie wieże budynków. Piotr twierdzi, że oni mają balsamy do mycia z domestosem. Coś w tym jest, bo wszystkie środki kosmetyczne, które widziałam mają wybielać skórę.
Jest oczywiście kącik dla dzieci.
Miejsce które mnie zachwyciło. Obeszłam wszystko i wybrałam dla siebie jedno mieszkanie – to na parterze.
wszystkie na parterze stoją puste. Tych nikt nie chce, bo Azjaci muszą wysoko. Ja jestem szczur bardzo lądowy i ten parter z dużym tarasem byłby dla mnie idealny. Mąż mój powiedział, że będą rzucać pety. Ale on nie zauważył, że tu nigdzie nie wolno palić. Jest tylko jeden problem z wyborem tego condominium, bo psów też nie wolno mieć. W Bangkoku psów prawie nie ma. Jeszcze pomyśle nad tym, zanim zdecydujemy.
Mieszkanie jest przygotowane do życia pod każdym względem. Małe, ale bardzo funkcjonalne. Kuchnia niewielka, bo przecież tu się prawie nie gotuje. Kuchnia jest wszędzie i jedzenie przynosi się w woreczku do domu lub zjada w barach, restauracjach. UWIELBIAM ten model. Jedzenie jest stosunkowo tanie, zresztą podobnie jak wszystko inne.
Mieszkańcy naszego osiedla na parterze mają galerię handlową, w której mogą kupić wszystko, co jest im potrzebne. Gdyby tam czegoś nie znaleźli, mogą bez wychodzenia na zewnątrz przejść do następnej i zaraz do kolejnej. Bo galerii w Bangkoku dostatek.
I wszędzie pełno ludzi!
Niewyobrażalnie pełno!

Czytaj więcej »