Time to say...

10:47

Do tej decyzji dojrzewałam długo. Rozważałam za i przeciw, by znaleźć racjonalne uzasadnienie dla swojego postanowienia. Męczę się, kiedy zbyt długo nie podejmuję decyzji. Kiedy podejmę, wcale nie jestem przekona, czy robię dobrze. Ale moja intuicja podpowiada mi, że jestem w momencie odpowiednim, by zawiesić swoją blogerską działalność. Nikt mnie nie obraził, nie dotknął, nie było hejtu, ani przykrych przeżyć . Wprost przeciwnie. Rośnie grupa osób, które polubiły moje seniorałki.

Na razie pisanie na blogu zawieszam na jakiś czas.
Mam kilka innych planów, które chcę zrealizować. Także pisarskich.

Pisanie na blogu zaczęłam tym postem https://senioralki.blogspot.com/2014/01/dzien-babci.html

Mam wrażenie, że po pięciu latach wróciłam do punktu wyjścia.
Dalej chciałabym inną drogą

Wszystkich moich Czytelników serdecznie pozdrawiam i dziękuję, za czytanie.
To wielka frajda wiedzieć, że ktoś czyta.
Czytaj więcej »
#aktywnoscseniorow

Ktoś

03:11

Na osiedlu mamy sklepik. Taki mały spożywczo- warzywniczy ze wszystkim, co jest potrzebne w tradycyjnej polskiej kuchni. Uwielbiam to miejsce, bo ono jest centrum osiedlowego życia. Sklepik przetrwał wszystkie inne otwierane obok i wypracował pewien model koegzystencji z „Żabką”. W niej życie kwitnie po zmroku. W sklepiku od samego rana, bo to i bułki, i gazetka, i jeszcze pogadać można z sąsiadami. Sklepik ma  swój klimat. Wystrojem, aranżacją przestrzeni przypomina dawne czasy. Jest mało miejsca, niewygodnie  i jakoś tak po ludzku, intymnie. To ośmiela.
W tymże sklepiku szukam jajek. Półka z jajkami umieszczona jest w miejscu trudno dostępnym dla niewysokich, za lodówką. Wykonuję więc ekwilibrystykę powietrzną z wygięciem kręgosłupa, by do tych jaj się dostać i jeszcze wybrać właściwe, czyli zgodne z ideą poszanowania niosek. Nie mam okularów, światło beznadziejne i gdy tak wykonuję te swoje wygibasy, słyszę za sobą: „A pani to jest osoba publiczna i ja panią znam”. Głos jest kobiecy i raczej obcy. Zanim zdążyłam się ogarnąć z tymi jajkami i odwrócić do niej, kobieta wcisnęła się między półkę a lodówkę, by spojrzeć mi prosto w twarz i wypaliła - No! Wiedziałam, że to pani! Czy pani wie, że na Wiankowej zamykają przychodnię rehabilitacyjną? I co Pani na to?
Anioł bystrości przeleciał nade mną, więc nie odpowiedziałam natychmiast, że nie wiem i nie korzystam i że ja teraz jajka, a potem cebulę. Za to roztropnie zapytałam, co ona o tym sądzi. Wtedy dowiedziałam się, że powinnam natychmiast interweniować  w tej sprawie. Przecież tam było tak wygodnie i gdzie ona teraz pojedzie? Pani była mniej więcej w moim wieku i nie robiła wrażenia pozbawionej energii czy ułomnej. Udzieliła mi wszelkich instrukcji , co powinnam zrobić i z kim rozmawiać, a na koniec dodała „mnie też kiedyś wszyscy znali”. Wróciłam do domu poruszona skutkami rozpoznawalności i ogromem oczekiwań społecznych.  
Pewnie ta historia przepadłaby w natłoku innych zabawnych zdarzeń, ale kilka dni później przejeżdżałam ze koleżanką samochodem koło mojego osobistego płotu, na którym wisiał baner wyborczy Marcina Bosackiego. Koleżanka jest trochę młodsza, świetnie wykształcona i bardzo aktywna zawodowo. Świetnie sobie radzi w życiu i mamy podobne poglądy polityczne. Ale widok tego plakatu i fakt, że wisi na moim płocie, uruchomił w niej lawinę uwag, jak to teraz powinnam przekazać panu z plakatu, że on nic nie zrobił. Był kompletnie niewidoczny. Jego kampanii właściwie nie było. I ona na przykład w ogóle go nie zna. I jak to teraz on ma być naszym ambasadorem?
Słuchałam zdziwiona nie mniej, jak przy tych jajkach. Choć wymiar oczekiwań obu pań był zupełnie inny, to jednak  życiowa postawa wydaje mi się bardzo zbliżona. Zadałam pytanie, co jej zdaniem powinien zrobić startujący w wyborach w półmilionowym mieście, by dotrzeć do ludzi? No nie wiem, ale coś powinien. A ja nic o nim nie wiem  – padła odpowiedź. Mówi to wykształcona kobieta, perfekcyjnie posługująca się nowoczesnymi urządzeniami, bardzo aktywna we wszystkich dziedzinach życia. No może w tej jednej, wspólnej, jakby mniej.
Mam wrażenie, że mimo różnic wieku, statusu społecznego generalnie oczekujemy, że ma nam być dane. Ktoś ma nam dać, przynieść, powiedzieć, zrobić. I wszystko jedno, czy to jest informacja, interwencja czy namacalne dobro, którego potrzebujemy.
Upewniłam się w tej opinii wczoraj, podczas otwartej sesji Miejskiej Rady Seniorów, którą zorganizowaliśmy w Teatrze Polskim. Zaprosiliśmy wszystkich seniorów z Poznania, by porozmawiać z nimi o ich pomysłach na Poznań, pomysłach na projekty, potrzebach osób starszych. Przyszło kilkudziesięciu i chętnie dzielili się uwagami, pomysłami. Przeważały jednak opinie, czasem żale, że ludzie nie wiedzą, że na ich osiedlach nic się nie dzieje, nie docierają informacje a przecież seniorzy, chcieliby wiedzieć i skorzystać. I myśl wspólna się przewijała -  NIECH KTOŚ TO NAPRAWI!

I wtedy odezwała się ona – moja idolka.


W konkursie piękności w każdym wieku wygrałaby we wszystkich konkurencjach. Jest zgrabna, zawsze ładnie ubrana, elegancka i pięknie uśmiechnięta. Siwe włosy nie dodają lat. Taki żywy przykład kobiety bez pesela. Jak zawsze kulturalnie i elegancko, powiedziała prawdę, która ją chciałabym wykrzyczeć każdemu. Powiedziała, że jest od 10 lat wolontariuszką, włączyła się w pomoc pracownikom Centrum Inicjatyw Lokalnych, by informacja o wydarzeniach docierała do innych. Co miesiąc idzie, pakuje informacje do „Tytki Seniora” a następnie zabiera materiały informacyjne i niesie na swoje osiedle, by tam zostawić dla innych.  Zostawia w piekarni i w innych miejscach, do których przychodzą ludzie;
Sprawdziłam – korona jej z głowy nie spadła!
A ja zastanawiam się, co trzeba  zrobić, by powszechne dawania rad i wskazówek innym, zamienić na własną aktywność społeczną i zainteresowanie tym, co nasze wspólne?
By zamiast uruchamiania „ktosia”, uruchomić siebie?
Czytaj więcej »
#wieczorwyborcow

Po wyborach

04:18

Niedzielny wieczór zapamiętam na długo. Był naprawdę wyjątkowy. Wiele rzeczy zrobiłam po raz pierwszy. Niektóre z nich będę praktykować, bo właśnie je odkryłam i bardzo przypadły mi do gustu. O nich dzisiaj chcę napisać. Przy okazji podzielę się swoimi nadziejami, na nowe, które właśnie przed nami.
Jak znakomita większość moich rodaków w niedzielę wzięłam udział w wyborach. Głosowałam tak, jak kazał mi rozum i serce. Nie miałam żadnych rozterek, bo ja już swoje wiem. Najwyżej mogę jeszcze innym powiedzieć, ale oni też swoje wiedzą i zdaje się, że na tym ten system polega. Należałam do grupy ludzi patrzących bardzo optymistycznie i pierwsze sondażowe wyniki, zaprezentowane światu o godzinie 21 odbiegały od moich oczekiwań. Nie wpadłam jednak w czarną rozpacz, nie upadłam na duchu (choć nos spuściłam na kwintę). Kiedy ogłoszono sondaże, byłam na „Wieczorze wyborców” zorganizowanym przez Redakcję Gazety Wyborczej. To był dobry wybór i jestem wdzięczna za zaproszenie. W chwilach ważnych i trudnych zawsze lepiej być z ludźmi. Szczególnie wtedy, kiedy chwile naprawdę baaaardzo trudne. Wtedy obecność i mądrość innych jest niezwykle  potrzebna. Mnie to pomogło. Wysłuchałam prognozowanych wyników, wypowiedzi partyjnych przywódców oraz zaproszonych na wieczór ekspertów i przekonana, że dobrze już było, a teraz będzie koniec świata, udałam się do wyjścia. Pogoda była tego wieczoru niezwykła – taki prawdziwie śródziemnomorski klimat.
Szłyśmy z przyjaciółką przez centrum miasta i udało nam się oderwać od wyniku wyborów, fatalnych prognoz politycznych oraz poczucia przegranej i ogólnej beznadziei. Skupiłyśmy się na tu i teraz – czyli odkryłyśmy i podziwiałyśmy nasze  cudne miasto.
Mieszkam daleko od centrum i wieczorami zwiedzam Antoninek przypięta smyczą do mojej czworonożnej kierowniczki. Korzystając z tego urokliwego czasu, odpuściłyśmy kolejne tramwaje i odbyłyśmy piękny wieczorny spacer przez centrum naszego miasta. Do domu  dotarłam bardzo późno, ale było warto. Sondaże były już mniej  straszne.

A od rana, jako pierwsza, wpadła mi w oko myśl Kuronia, udostępniona przez kogoś na FB „Demokracja to taki ustrój, który gwarantuje nam, że nie będziemy rządzeni lepiej, niż na to zasługujemy”. To trudna prawda. Pewnie, można ją odebrać, jako deklarację zgody, na to co jest.  Dla mnie jest ona wezwaniem do tego, by zmierzyć się z tym, co mamy. A ja lubię wyzwania.
Potem z każdą godziną było lepiej. Podano wyniki do senatu oraz nazwiska nowych posłów. Z satysfakcja przyjęłam, że niektórych już na ławach poselskich nie zobaczę. Ulga. Teraz, kiedy piszę te słowa, mam przekonanie, że wybory 13.10. 2019 były równie historyczne, jak te sprzed 30 laty. Tylko my jesteśmy inni. Najpiękniejsza była oczywiście frekwencja. W moim mieście prawie 74 % Ten wynik dodaje mi sił, bo dla mnie znaczy on, że ludziom jednak zależy na wspólnocie. Osoby, którym sekundowałam w tej kampanii, wygrały mandaty. W gronie posłanek mamy kilka niezwykłych kobiet i wierzę, że podsłuchana gdzieś myśl Danuty Hubner „To my jesteśmy aktorkami, które muszą sprawstwo swoje pokazywać, musimy mieć odwagę, nieustępliwość i wspierać się” będzie miała odzwierciedlenie w ich pracy. Nie zamierzam  trzymać za nie kciuków. Mam zamiar współpracować. Bo obywatelskie społeczeństwo, to nie tylko udział w wyborach, ale angażowanie się w ważne społeczne sprawy przez cały czas.
Wierzę w nowe twarze i zmianę na scenie politycznej. Wynik Franka Sterczewskiego i to co zrobił przed oraz w czasie kampanii,  napawa mnie optymizmem. Wniósł zupełnie nową jakość do społecznego życia i ja się tym zachwycam. Jestem przekonana, że wysoka frekwencja w Poznaniu to w dużej mierze jego zasługa.
Mieszkam w pięknym mieście, w którym dzieje się wiele dobrego. Mam zamiar spacerować po nocy w miłym towarzystwie, spotykać się z mądrzejszymi ode mnie, uczyć się od nich, rozumieć życie i poprawiać to, co jest zepsute. Niech to, co dzieje się w sali sejmowej będzie konsekwencją tego, co zdziałamy w lokalnych społecznościach.

Taki mam program na najbliższą kadencję.
Brawo MY!
Czytaj więcej »
@byckobietaontour

Niedosyt

00:58

Z nim obudziłam się w niedzielny poranek. Dawno nie witałam dnia z tym uczuciem. Uczucie niedosytu. Znacie? Chciałoby się jeszcze, choć wiadomo, że więcej już się nie da. Wszystkiego było mnóstwo: energii, uśmiechu, życzliwości, elegancji, szyku, piękna, mądrości, świateł i dźwięków, dobrego jedzenia. Ogromna porcja wrażeń i niezapomnianych przeżyć. Z sobotniej, kolejnej edycji @byckobietaontour w Hotelu Blow Up Hall w Starym Browarze w Poznaniu przyjechałam późnym wieczorem tak obdarowana wszystkim, że prawie nieżywa. Nie było siły na nic więcej. A jednak rano niedosyt.
Od rana opowiadałam moim bliskim, o wszystkim, czego doświadczyłam poprzedniego dnia. Było o czym , bo program był naprawdę bogaty i ciekawy. Były wielkie gwiazdy, które mówiły o swoim życiu, o wzlotach i upadkach, o tym, jak sobie w tej sytuacji radzą. Albo nie radzą i co wtedy. Nie jestem miłośniczką kolorowej prasy kobiecej i programów telewizji śniadaniowej. Mało wiem o życiu ludzi znanych, bo nie mam na to czasu. Wolę żyć własnym życiem, niż śledzić życie innych. Z tym większą przyjemnością słuchałam na żywo opowieści o życiowych zakrętach, wyborach i ich konsekwencjach pięknych i znanych - Katarzyny Dowbor i Katarzyny Nosowskiej.
Ale moje serce podbił seksuolog Andrzej Depko. Nigdy nie słyszałam lepszego wykładu na temat tak ważny dla wszystkich ludzi. Słyszałam i czytałam wcześniej, że w sprawach seksu, jako naród, jesteśmy w jakimś koszmarnym ogonie wszystkich rankingów. Dotyczy to zarówno  wiedzy, jak i praktyki. Wczorajsze wystąpienie uświadomiło mi, że w rankingu mówców o seksie także wypadamy blado, bo Andrzej Depko jest tylko jeden.
Słuchałam wielu. Mogą się schować. Znakomity kontakt z salą, prosty przekaz, żart na poziomie, szacunek dla słuchaczy i dystans do siebie. Bezcenne u dobrego mówcy. Przy tym slajdzie poniżej popłakałam się ze śmiechu.

Były też inne ciekawe, potrzebne i przydatne tematy. Organizatorzy, a na pewno niezwykła Marta Klepka – duch sprawczy tego projektu i Dorota Wellman – dyrektor kreatywna, zrobiły wszystko, by uczestniczki tego spotkania wyszły usatysfakcjonowane. Udało się.
W październikowym wydaniu @byckobietaontour na scenie pojawiły się zwyczajne kobiety, czyli nie te z pierwszych stron gazet, czy z popularnych programów telewizyjnych. Organizatorki konferencji ogłosiły dwa konkursy, których laureatki w sobotę prezentowały się wszystkim zebranym.  Pierwszy polegał na wyłonieniu kandydatek, które zechciałyby przejść metamorfozę. Wybrano trzy panie, a one przez kilka tygodni, pod okiem najlepszych specjalistów, pracowały nad swoim wyglądem. Efekty oglądaliśmy w sobotę. Były niezwykłe. Każda z nich podkreślała, że program, w którym wzięły udział, zmienił także ich życie. Teraz nie tylko wiedzą, jak o siebie zadbać, ale przede wszystkim myślą inaczej.
W drugim konkursie zaproszono kobiety, by opowiedziały swoją historię. Tekst nie mógł być zbyt długi, a autorka sama miała dokonać wyboru, czym chce oczarować jury. Spośród nadesłanych prac wybrano siedem historii. Laureatki, podobnie jak pozostali uczestnicy, nie znały swoich opowieści. A te były naprawdę pasjonujące, bo prosto życia wzięte. Najprawdziwsze. Były bardzo różne, dotyczyły walki ze śmiertelną  chorobą, życia z bulimią, walki o zagrożone życie dzieci. Dwie mówiły o przyjaźni, która w jednym przypadku zaowocowała założeniem wspólnego biznesu polegającego na szyciu wyjątkowych, bardzo kobiecych toreb na laptopy, a w drugim bardzo konkretnej pomocy dla kobiet po mastektomii. Dopełnieniem były historie dwóch blogerek – jedna pisze o kobietach niezwykłych https://kobietypoznania.com, a druga to ja. I gdybym tak miała powiedzieć, o czym piszę, to chyba o tym, co mi w duszy gra. Może  głównie namawiam do aktywności społecznej, intelektualnej, fizycznej. Działania i współpracy
Piszę o tym, bo historie zaproszonych kobiet chwyciły mnie za serce i bardzo poruszyły. One także dotyczyły metamorfoz, tylko tych, które dokonują się w nas bez udziału sił zewnętrznych. Pokazywały to, co w kobietach najpiękniejsze i co Marta Klepka umiejętnie wyłapuje i podkreśla. Jest w nas niespożyta siła, dzięki której ratujemy życie swoje lub bliskich, jest energia by zmieniać świat, jest wola, by świat wokół był po prostu lepszy.

A mój niedosyt?
Nie nagadałam się z moimi nowymi koleżankami z wygranego konkursu. Kiedy słuchałam ich historii, zamarłam. A potem nie było okazji. Chciałabym więcej usłyszeć, poznać bliżej. Jakoś zostać z nimi. Stąd  niedosyt. Nie jakiś wielki, ale jednak.
Gorsze, że rośnie we mnie.
A jak rośnie, to wyrośnie.

Czuję, że szykuje się nowy projekt.
Czytaj więcej »
#senioralnepotyczki

Idzie nowe

09:35

A właściwie już przyszło, bo do chwili opublikowania tego ważnego komunikatu zostało niewiele czasu. Już wkrótce Centrum PISOP ogłosi konkurs na projekty pod nazwą „Senioralne potyczki”. Pieniądze na projekt pochodzą z budżetu miasta, a PISOP jest organizacją parasolową, czyli wziął na siebie zadanie przeprowadzenia projektu.
W tym miejscu powinna być owacja na stojąco i podkład muzyczny, bo ten konkurs jest w moim przekonaniu, wyznacznikiem nowego spojrzenia na sprawy seniorów. Do wszystkich działań opiekuńczych, skierowanych do osób starszych, dodano właśnie wspieranie aktywnych senioralnych liderów. A dokładniej pomoc w realizowaniu ich pomysłów w lokalnych społecznościach. Takich osób jest bardzo wiele w środowisku seniorów i robią różne ciekawe rzeczy, ale ja wierzę, że po uzyskaniu wsparcia od władz miast, zrobią jeszcze więcej i lepiej. A na pewno będzie im łatwiej, bo powszechne jest utyskiwanie na brak finasowania działań seniorów.
„Senioralne potyczki” to projekt adresowany tylko do mieszkańców Poznania. O grant mogą się ubiegać jedynie osoby fizyczne. Aby utrzymać pieniądze trzeba zebrać trzy osoby po sześćdziesiątce, mieszkające w Poznaniu. Nie potrzeba żadnej organizacji. Trzeba jedynie wymyślić, co chcielibyśmy zrobić dla innych seniorów lub grup międzypokoleniowych (koniecznie mieszkańców Poznania), opisać, wyliczyć, ile na to potrzebujemy pieniędzy, potem napisać i złożyć wniosek. To w największym skrócie, bo i tak każdy zainteresowany musi uważnie przeczytać wszystkie dokumenty, które wkrótce (podobno 3.10.2019) ukażą się tutaj: http://pisop.org.pl/konkurs-mikrogranty-dla-seniorow/
Kto na tym projekcie skorzysta? Oczywiście seniorzy, którzy już działają w klubach seniora, także tych, które istnieją od lat i działają prężnie. Kluby najczęściej nie mają osobowości prawnej i nie mogą korzystać z dotacji miasta. Muszą mieć partnera w postaci organizacji pozarządowej, by startować w konkursie o dotację, więc teraz będzie im prościej. Ale nareszcie mamy także realną możliwość wsparcia aktywności liderów, którzy nie są związani z żadnych klubem. A takich jest bardzo wielu. Mapa aktywności senioralnego Poznania pokazuje dysproporcje w tym obszarze. Kluby działają zazwyczaj w centrum, na osiedlach i w dużych skupiskach ludzi. Peryferie miasta to najczęściej biała plama. W moim ukochanym Antoninku nie dzieje się nic. Nie ma żadnej sali, klubu który w sposób naturalny łączyłby ludzi i ich angażował. Dlatego tak bardzo zabiegałam o ten konkurs i teraz gorąco namawiam do wykorzystania tej szansy wszystkich aktywnych z osiedli na obrzeżach poznańskiego świata – ze Szczepankowa, Głuszyny, Kiekrza, Minikowa, Głuszyny i tak dalej.  Z innych miejsc też!
W poniedziałek 30.09 byłam na pierwszym informacyjnym zebraniu w sprawie mikrograntów dla seniorów, zorganizowanym w siedzibie Pisopu na Chwaliszewie. Przyszło mało ludzi, ale to nie dziwi. Pogoda była okropna. Wiało, lało i dachy zrywało. Nic dziwnego, że ludzie się nie odważyli na wycieczkę i zostali w domu. Ale to nie znaczy, że można tę okazję przeoczyć. Trzeba o tym mówić, pisać i podawać dalej. Bo ten projekt to pilotaż – czyli od realizacji pierwszego projektu, zależą ewentualne, następne edycje. Dlatego proszę – wejdźcie na stronę PISOPU, szukajcie osób, którym zależy, składajcie wnioski i organizujcie sobie i innym atrakcje. Mówcie wszystkim o tym projekcie. Podajcie dalej.
Od poniedziałku myślę, co by tu w cichym i sennym Antoninku zrobić. Razem ze mną myślą także dwie moje koleżanki. Mamy mało czasu i niesprzyjająca aurę, bo zdarzenia opisane w projekcie,  muszą się odbyć w listopadzie i grudniu. Kiepski czas, by wykorzystywać łono natury. Trzeba szukać pomysłów na zamkniętą przestrzeń – wykorzystać szkołę, restaurację, salkę parafialną. Wahamy się między różnymi pomysłami - szkółką dla potencjalnych brydżystów, wspólnymi tańcami, zajęciami jogi lub pilatesu lub spotkaniami podróżników. Mnie marzy się jeszcze warsztat dla praktykujących fotografowanie, założenie klubu czytaczy i czytaczek. Albo integracja tych, którzy pamiętają Antoninek sprzed 30, 40 i 50  lat i wspólne przygotowanie wystawy starych zdjęć.  Czasu mało, granty nie są wielkie, więc coś musimy wybrać i opisać. Choć przydałoby się wszystko. Trzeba jeszcze przewidzieć udział ludzi. Skoro od lat nic się tutaj nie dzieje, to trzeba siły i cierpliwości, by przekonać innych do udziału. W działającym klubie seniora jest znacznie łatwiej, bo grupa beneficjentów projektu jest na miejscu i w pełnej gotowości do uczestnictwa.

Na obrzeżach miasta trzeba wszystko zbudować od nowa.
No ale kto, jak nie my?
Kiedy, jak nie teraz?

Czytaj więcej »
#terierki

W trójkącie

13:18

Trudno. Przyznam się publicznie – żyję w trójkącie. Ja, on i ta trzecia. Mówię na nią  - Narzeczona. Nie ukrywam, że wiedziałam o jego skłonnościach, zanim zdecydowałam się na związek małżeński. Pogodziłam się z tym.  Przyznam się nawet, że to mi odpowiada. W dojrzałym związku, ta trzecia bywa nawet potrzebna. Szczególnie, jak ma dziewięć kilo, czarne oczy i charakter. Właśnie uświadomiłam sobie, że gdybym nie miała tylu innych powodów do pisania, moja pieska byłaby zupełnie wystarczającym. Powodem czyli źródłem inspiracji i refleksji. Jest z nami od dziewięciu lat i stanowi absolutny fundament naszego małżeństwa. Naprawdę. Kocha nas w parze i bardzo nie lubi , kiedy się rozdzielamy. Oczywiście lubi robić z nami różne rzeczy oddzielnie i generalnie więcej czasu spędza z mężem. Chciałam napisać moim mężem, ale zawahałam się. Po wczorajszym wieczorze wahanie jest uzasadnione. 
Zanim opiszę ostatnią przygodę nadmienię tylko, że to wyjątkowo inteligentna istota. Dziewięć lat temu, jako małej suni, inna okropnie niesympatyczna i agresywna psia zgaga próbowała odgryźć łapę. Od tamtego czasu nie udało nam się podczas spaceru wejść na tę ulicę, na której to się stało. Belka zapiera się i  końmi nie da się zaciągnąć. W następną przecznicę proszę bardzo. W tę, gdzie odgryzają łapy małym psinkom, nigdy w życiu. Przykłady mogę mnożyć. Po dźwięku kluczy poznaje gdzie i z kim wychodzi. Klucze od garażu brzmią inaczej i w innym kierunku należy biec, niż wtedy, gdy wychodzimy na spacer. W samochodzie siedzi na półce obok siedzenia kierowcy i kontroluje jazdę. Dopiero po setnym kilometrze wędruje do tyłu, by się położyć. Wspólnie z mężem (moim?) pokonują setki kilometrów. Żadnej jazdy nie odpuści. Nie da się ukryć – są w związku. Bardzo trwałym i opartym na głębokim zaufaniu i przywiązaniu. I żadne tam pitu pitu, głaskanie i przytulanie. To jest niezależna sunia z ogromnym poczuciem wartości i potencjałem kierowniczym.

Godzę się z tym, bo i tak nie wygram, a miłość jaką się obdarowują, wypełnia cały dom. Ja stanowię pewien dodatek w tym trójkącie, ale pogodziłam się z tym już wiele lat temu.  Jest bystra, systematyczna, uporządkowana i dobrze wie, czego chce. Lubi powtarzalność i pielęgnuje domowy rytm. Około dziewiątej wieczór domaga się spaceru, około jedenastej otwarcia sypialni. Piszczy, poszczekuje pyskiem pokazując, o co chodzi. Mąż natychmiast reaguje i jeśli czegoś zaniedbał, bardzo ją przeprasza.  Naprawdę, niejedna z nas mogłaby się uczyć od mojej suni, jak sobie ustawić faceta.
Niedzielny wieczór otworzył nowy rozdział w naszym życiu. Rzecz się działa w sypialni. Mamy ją na piętrze, a telewizor na dole. Stało się tak po ostatnich zmaganiach z dostawcą telewizji kablowej i wykupieniu nowej usługi multiroom, w wyniku której mieliśmy nie mieć żadnego problemu, a telewizję kablową na dole i na górze. Mamy tylko na dole. Na górze ostała nam się rządowa, której unikamy jak ognia, bo pali nam trzewia, co przed spaniem jest bardzo niewskazane. Skutkiem tych udogodnień oglądamy na dole, czytamy na górze. Mnie pasuje. Belce niekoniecznie. Bo jakże to? Jedno na dole, drugie na górze. W końcu rodzina powinna być razem.

Tym razem było tak: najpierw sunia, jako pierwsza poszła się położyć. Ja dyskretnie dołączyłam z czytnikiem w ręce. Czytałam świetną powieść o buncie kobiet wobec przemocy. Belka spała obok na miejscu swojego/mojego męża. (od wczoraj mam  problem czyj on). Mąż siedział na dole i oglądał jakiś film. Nagle uniosła łebek i wydała z siebie dźwięk, przypominający zrzędzenie starej zniecierpliwionej baby – takie psie „ no długo będziesz tam jeszcze siedział? Przecież spać mi się chce! Potem wleziesz i mnie obudzisz.” Obserwowałam ze zdziwieniem, bo pierwszy raz w życiu widziałam u niej takie zachowanie. Generalnie rzadko wydaje jakieś dźwięki i raczej nie szczeka. A tu proszę. Potem chwilę nasłuchiwała, czy jest jakaś reakcja z dołu. Nie było. Powtórzyła. Tylko głośniej. I bardziej zdecydowanie. Jestem pewna, że  było słychać tam przekleństwo. Teraz słuchałyśmy obie, czy jest odzew.  Nic. Cisza.
Wtedy ona spojrzała na mnie i jak stara żona, zmęczona niesubordynacją męża, zeszła z łóżka, wyszła na korytarz i stanęła na schodach – ma tam takie miejsce, z którego widzi górę i dół domu– i głośno zapodała w psim języku , co w wolnym tłumaczeniu brzmiało mniej wiecej „No ile razy mam cię wołać do cholery!”.
Ani ja, ani nasz wspólny mąż, nie mieliśmy wątpliwości, co znaczy jej wyszczekany komunikat. Mąż trafił nam się raczej z ugodowym charakterem. Oderwał się od telewizora, popatrzył na swoją pupilkę i powiedział „Ależ kochana już idę”. Na co ona – moja krew!- wywaliła z siebie cała żółć związaną z jego niestosownym zachowaniem i pojechała gromkim głosem, co zrozumieliśmy jako:

„A ile razy można tobie powtarzać, że w tej telewizji same głupoty. Ile razy wołać do cholery jasnej! Już mi tu do łóżka bo Beluni, spać się chce, a nie żeby ją potem z pierwospów budzić. I to z byle jakiego powodu, bo  w tej telewizji to ty bzdury oglądasz! Do łóżka mówię ale już!” Po czym odwróciła się z gracją i wróciła do sypialni. Wskoczyła na łóżko i ułożyła się do snu.
Mąż stał oniemiały i grzecznie słuchał tej reprymendy, wpatrzony w zwierzątko nasze ulubione, stojące na schodach i wyszczekujące całą złość. Ja z wrażenia wstrzymałam oddech i słuchałam, jak dziewięć kilo charakteru ustawia naszego wspólnego faceta.

Zawsze wiedziałam, że są sobie bliscy. I, że ona jest mądra. Ale żeby aż tak?
Pan Mąż nasz wspólny potulnie wyłączył odbiornik i udał się na spoczynek.
Na moje wołania, reakcja jest jednak zdecydowanie o wiele dłuższa.
Czytaj więcej »

Biznes

00:54

Sklep. Osiedlowy, żeby nie było żadnych wątpliwości, jaki jest cel mojej wizyty. Przyjechałam po jakiś drobiazg, którego brak uniemożliwiał mi przygotowanie posiłku. Myszkuję, gdzie to znowu przestawili i zapatrzona w regały, nagle wpadam na Pana. Znamy się, bo kiedyś (lata świetlne temu!) współpracowaliśmy. To znaczy ja korzystałam z usług, a Pan był z tego zadowolony. Bo płaciłam regularnie. I dużo. Pan się posunął w leciech, ale trzyma się dobrze. Ja pewnie też, ale siebie nie widzę. Kłaniamy się i ja dalej w te regały. Znalazłam. Śmigam do kasy.
Kiedy uregulowałam i skierowałam ku wyjściu, słyszę za plecami:
- Pani to mi się tu przytrafiła, jak nie przymierzając w korcu maku. – rzecze mój znajomy. I dodaje:
- Biznes mam do Pani. Kasę można zarobić i Pani by mi się nadała!

O – mówię! To się dobrze składa, bo ja potrzeby mam coraz większe. A do jakiegoż to biznesu, bym się mogła przydać? Pytam  z ciekawością, bo z każdym dniem upada moja wiara we własne możliwości i kompetencje.  A tu proszę! Rynek mnie jeszcze pożąda. O tym, że upada również moja gotowość, by z ewentualnych umiejętności skorzystać nie napomknęłam. Bo i po co? Za mało się znamy, by tak od razu mówić prawdę w oczy starszemu ode mnie biznesmenowi z propozycją.
I jemu, i mnie zapaliły się ognie w oczach, a w podświadomości pojawił się szelest gotówki. Żadne tam bilony. Elegancki i dyskretny SZELEST!

- Powiem krótko! Chodzi o symbole narodowe! Ja zadzwonię, pani przyjdzie na kawę i pogadamy! – mówi mój znajomy. I dodaje: Gdybym ja wiedział to, co wiem teraz, dwa lata temu, to ja bym był gość! Ale lepiej późno, niż wcale. Ot co! Zadzwonię – mówi i oddala się w kierunku swojego auta.
A mnie w szelest gotówki wkradło się coś, ale było na tyle nieuchwytne, że zamknęłam śluzy ochronne i pojechałam rowerem dokończyć posiłek. Na tym etapie sam fakt, że ktoś myśli o mnie, jak o cennym nabytku do biznesu zupełnie mi wystarczył. Dwa dni myślałam, co ja bym mogła robić  z symbolami narodowymi. Poza opisywaniem orła, nic nie wymyśliłam, więc na umówioną kawę pojechałam z ciekawością. Tym większą, że znajomego kojarzyłam jako zatwardziałego lewaka o ugruntowanych poglądach przeciwnych kościołowi i czarnym.

- Dzień dobry! Jestem, skoro mnie Pan w tym korcu wygrzebał – rzekłam na wejściu, czym poderwałam znajomego zza biurka. Wyskoczył jak młodzieniaszek i dawaj mnie po rękach całować.
- kawy - pyta?
 - A z ekspresu?
- Niestety nie mam. I natychmiast posmutniał, a mnie zrobiło się przykro, że ja taka wymagająca.
- Zostawmy kawę! Zajmijmy się biznesem – mówię. Tak będzie prościej. Co to za biznes?
- Już pokazuję! Mówi mój znajomy i rzuciwszy się z powrotem za biurko wyjmuje  kalendarz ścienny. I pokazał.
- O MATKO! jęknęłam gwałtownie, a oczom swym nie wierzyłam. PAN TO ROBI?
- Pani Kochana! Ja za piniondze wszystko zrobię, odpowiedział starszy Pan i z dumą pokazał mi swoje dzieło. Kartka po kartce. Na początku orzeł biały, potem żołnierze wyklęci, potem JP2, potem, biało-czerwona, potem Powstanie Warszawskie, potem…. Dwanaście kart, dwanaście miesięcy ozdobionych symbolami narodowymi. Ścienny kalendarz. Najbardziej żałosny i straszny, jaki w życiu widziałam.  Zawiesiłam się wpatrzona. Zgrozą powiało.
- I co pan z tym chce zrobić? Wydusiłam w końcu, nie bardzo rozumiejąc swoją rolę.
- Jak to co? sprzedać tym głupkom narodowcom - odparł znajomy bardzo zadowolony ze swego konceptu.
- I pan się nie wstydzi? Wspiera Pan największe zło. Faszystom też pan wyprodukuje materiały? - wydusiłam wreszcie to, co tłukło mi się po głowie.
- Pani! Biznes to jest biznes! Ja piniondze umiem liczyć i wiem, jak je robić. Patrz pani. Żadnej informacji, że to ja wydaję, tu nie ma. Czysty interes. Nikt się nie dowie. No i co?
- No właśnie. Co ja niby mam robić w tym biznesie Pana zdaniem. – zapytałam przez ściśnięte zęby.
- Pani zna się na tych internetach i mi to sprzeda. Ja wyprodukuję każdą ilość. Dogadamy się, co do prowizji.

Pan obracał kartki kalendarza i po oczach mi śmigały symbole narodowe. Brzydota grafiki dorównywała subtelności treści i przekazu.
Co trzeba mieć we łbie, żeby coś takiego wymyślić? Jakie pokłady cynizmu? W głowie miałam mętlik. Zawsze mam,  kiedy ktoś znienacka kompletnie zmienia moje społeczne odczucia. I jeszcze - co on myśli o mnie, skoro mi to zaproponował. Musiałam to mieć na twarzy wypisane, bo zapał Pana stygł z każdą chwilą. Przestał machać kalendarzem i zaczął opowiadać kogo zna, z kim rozmawiał albo o kim słyszał z dobrze poinformowanych źródeł. Wymienił wszystkich polityków i część biskupów. Mówił głównie o ich dwulicowości i zakłamaniu. Tuszował swoje. Piniondze dominowały w tym przekazie.
Miałam wrażenie, że się uduszę.
Nie dożyję końca.
Umrę za symbole narodowe.
- Wie Pan – przerwałam potok słów, jak tylko wyrównałam oddech. Piniondze to nie wszystko. Trzeba jeszcze się znać na tych internetach. A ja umiem tam tylko napisać.

Uciekłam do domu. Uśmiechnęłam się do wiszącego przy wejściu zdjęcia Bartoszewskiego i jego myśli, że warto być przyzwoitym.
Gotówka już nie szeleści.

Ale uwierzyć nadal nie mogę.
Czytaj więcej »
#dłuzejtaksienieda

Korki

12:53

Przełom sierpnia i września to okres, w którym temat szkoły wraca, jak bumerang. Wraca w dyskusji społecznej i to jest naturalne. Ale dlaczego wraca w moim życiu? Przecież ja już nic nie mam z tym wspólnego i de facto nie chcę mieć. Robię wszystko, żeby już nic o tym nie mówić, nie pisać, nie myśleć. Nie i już! A jednak – temat wraca i co roku jest. W tym roku zdecydowanie mocniej, co jest w pełni zrozumiałe. Skoro narodowi funduje się traumę w postaci naboru dwóch roczników naraz, to wiadomo, że będzie piekło. I jest. Gdzie nie pójdę, wszędzie szkoła lub odpryski tego, co z nią związane. Kilka z tych scen zapadło mi w pamięć szczególnie. Najpierw rozmowa z młodym dobrze wykształconym i świetnie sobie radzącym w życiu mężczyzną – ojcem kilkorga dzieci. Dowiedziałam się, że ma dzieci w edukacji domowej (w wielkim uproszczeniu – dziecko nie chodzi do szkoły, uczy się w domu pod nadzorem rodziców, w szkole zdaje tylko egzaminy przed komisją). Zapytałam o motywy wyboru tej ścieżki edukacyjnej.
„To proste. Jesteśmy z żoną na tyle dobrze wykształceni, by nauczyć nasze dzieci tego, co jest w programie. W zamian nie musimy brać udziału w przepychankach związanych z godzinami lekcji, wyborem lub zmianą kadry pedagogicznej, kryzysami w oświacie, frustracją nauczycieli, konfliktami z innymi dziećmi i ich rodzicami itd. i najważniejsze - naprawdę mamy wpływ na ich rozwój i wykształcenie.”
Trudno się nie zgodzić. Chyba coraz więcej ludzi tak myśli, bo na swojej życiowej drodze  spotykam ludzi w podobnej sytuacji zdecydowanie częściej, niż kiedyś. I wcale się im nie dziwię. Jestem przekonana, że mają rację. I mają szczęście, jeśli mogą taką decyzję podjąć. To jednak rodzaj komfortu, na który nie każdego rodzica stać. Ale jednego jestem pewna. Na naszych oczach dokonuje się pewna zmiana w stosunku do szkoły i obowiązku szkolnego. Kiedyś był on trudny, bo nauka i obowiązki, to trud - ale oczywisty i zrozumiały. Dzisiaj, w bardzo wielu przypadkach, obowiązek szkolny to coraz częściej dopust boży, którego ludzie nie chcą i z którym sobie nie radzą.

Uświadomiła mi to długa rozmowa z koleżanką, która przeżywa gehennę związaną ze szkołą swojego dziecka i niezwykle mocno osadzoną w tej szkole beznadziejną matematyczką. Matematyki nie nauczyła, ale skutecznie niszczy swoich uczniów, codziennie utwierdzając ich w przekonaniu, że nic nie umieją i do niczego się nadają. DO NICZEGO!  Nie pomagają rozmowy, interwencję, próby zmiany nauczyciela, klasy. Walczy spora część rodziców, ale dyrekcja stoi na stanowisku, że to tylko frustracja rodziców i już. W efekcie kwitnie rynek korepetycyjny, bo przecież ktoś musi dziecku powiedzieć, że armia głupszych przed nim przeszła przez piekło szkoły i nie taki diabeł straszny. Nawet ten matematyczny.  Dziecko miało korepetycje przez całe wakacje, żeby wreszcie naprawić efekty pracy fachowej siły, zatrudnionej w macierzystej szkole. I jak łatwo się domyślić, prędzej uczeń zrozumie matematyczne niuanse, niż poprawi samoocenę. Tyle, że  w dorosłym życiu skomplikowane wzory przydadzą się znacznie mniej, niż przekonanie, że mogę, chcę i potrafię.

Kilkanaście lat minęło od czasu, kiedy do mojego domu przychodzili kolejni potrzaskani przez system i przez proces edukacji polonistycznej, szukając u mnie pomocy. Teraz, po wielu latach nieobecności (bardzo się broniłam) dotarł znajomy młody człowiek przed maturą. Przyszedł, usiadł i opowiedział jak to jest. Opowiedział o sobie i swoich znajomych. Sympatyczny, otwarty, sprawnie posługujący się językiem i regularnie czytający. Wydawałoby się, że nic mu nie grozi. Przynajmniej na polskim. Tymczasem przekonanie, że nic nie umie i nic nie potrafi, jest tak głęboko osadzone, że w rodzinie istnieje uzasadniona obawa o jego maturę. I niepokój o przyszłość.
Dlatego rynek korepetycyjny kwitnie. Dwadzieścia lat temu korepetycje dawali najlepsi nauczyciele i studenci. Ci pierwsi byli drożsi i trudno było się dostać pod takie skrzydła. Studenci byli bardziej dostępni – i czasowo, i finansowo. Dzisiaj zmiana zasadnicza – najlepsi są ci (przynajmniej tak twierdzą!) , którzy nigdy nie pracowali w systemie. Rynek korepetycyjny jest obecnie tak rozwinięty, że opłaca się po studiach lub w trakcie założyć działalność gospodarczą i świadczyć tę usługę. Mimo ZUS-u i podatków – zarabia się znacznie lepiej niż w szkole. Tania taka usługa nie jest. O skuteczności wiem niewiele, bo nie korzystałam z tych lekcji. Ciekawe jak to jest w innych krajach? Czy korepetycje to tylko polski pomysł na przetrwanie uczniów i nauczycieli?

Tymczasem, moje wieszczenie wielkiej zmiany, która stoi za oświatowym rogiem, potwierdza informacja, że Finowie zamierzają wkrótce usunąć z programu nauczania podział na przedmioty.
https://dobrewiadomosci.net.pl/20069-finlandia-usuwa-ze-szkolnego-programu-nauczania-wszystkie-przedmioty/?fbclid=IwAR0uqPPYYibjpmxGfGf6upXyczAOlvw6GniUSBRGMNF2kTakFcvfOuiYcLE

Na pierwszy rzut oka brzmi jak herezja.
Na drugi już nie!
Bo dłużej, tak jak jest, się nie da!
Czytaj więcej »

Joga z dostawą do domu

03:18
Jako twoja wierna czytelniczka wyrażam oburzenie. Jak można tak zaniedbywać czytelników? – tak bezceremonialnie rozpoczęła długą rozmowę telefoniczną moja dawno nie widziana przyjaciółka. I było jak u Hitchcocka – najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie rosło. Po tym jak rozprawiła się z moim blogowym milczeniem, wzięła na tapetę brak obiecanej książki ( a właściwie książek! bo rozgrzebanych kilka). W równie prostych, żołnierskich słowach – żadne tam pitu pitu, tylko rach-ciach i wszystko jasne, powiedziała, co myśli o takich jak ja. Otóż – w wielkim skrócie rzecz ujmując – nie myśli dobrze.
I ja się jej właściwie nie dziwię. Co więcej. Nawet się z nią zgadzam. Też nie myślę o sobie dobrze. Codziennie biczuję siebie za nieudolność i niesłowność. Mam wyrzuty, że zajmuję się głupotami (np. gotuję obiad, załatwiam ważne sprawy, jem, śpię, leżę na leżaku ) zamiast siedzieć przy biurku i pisać. Ja mam tych wyrzutów tyle, że starczyłoby na kilku pisarzy planujących późny debiut. Naprawdę. A na jedną skromną, niszową blogerkę, to zapas na kilkanaście lat. Prędzej palcami po klawiszach przestanę przebierać, nim one mi się wyczerpią.
Przy okazji mam także przeogromne połacie dystansu do siebie, tego co robię – BO JA JUŻ NIC NIE MUSZĘ! – oraz doskonałą wprost znajomość mechanizmu regulującego funkcjonowanie większości kobiet, który roboczo nazywam zestawem „Powinnaś”. Kiedy słyszę to słowo w swojej głowie, włącza mi się mechanizm obronny, czyli „automatyczny wewnętrzny facet”. I on mi mówi – POTEM. I szeptem dodaje – zdążysz. I tak się zmagamy.

Na koniec zadała pytanie – czy my się w ogóle jeszcze znamy, bo ona ma wrażenie, że jakoś ostatnio mniej. Kiedy nieśmiało zaproponowałam, by nawiedziła mnie w najbliższy weekend, odparła, że niestety, ma inne zobowiązania. Bo w końcu jest babcią. Innym razem – powiedziała. I znowu trudno się nie zgodzić. Pewnie za pół roku zadzwoni, by mnie ponownie ochrzanić. W dzisiejszych czasach, jakoś tak dziwniej żyjemy. Niby relacje są, ale takie,  jakoby ich nie było. Czytanie postów na FB i śledzenie bloga to jednak nie to samo. Bez patrzenia w oczy nie ma oksytocyny. A bez oksytocyny….
No właśnie!
Żeby jednak nie było poczucia pustki i osamotnienia, zadzwoniła do mnie inna przyjaciółka, która postanowiła zrealizować się, jako nauczycielka jogi. I zaproponowała, że chciałaby na mnie poćwiczyć, odświeżyć swoje kompetencje joginki praktykującej nauczanie innych. Odświeżyć, bo kiedyś uczyła jogi, ale to było w innym kraju, innym języku, innym życiu. Czemu nie? – pomyślałam. Połączymy przyjemne z pożytecznym. Ona odświeży, ja się rozruszam. Przyjechała w umówionym terminie w odpowiednim stroju, uzbrojona w matę, wałek, paski, klocki i inne takie. Ćwiczyłyśmy godzinę. W skupieniu i w kontakcie ze swoim ciałem. Ciało – moje rzecz jasna – głównie meldowało, gdzie mu nie pasuje. Najogólniej rzecz biorąc – wszędzie. Postanowiłam jednak dorównać gibkością mojej nauczycielce jogi i głos ciała został pominięty.
Trudno. Taki atawizm - nowy rok szkolny – nowe wyzwania. Całkowicie rozciągnięta, dotleniona i gotowa do uzyskania gibkości absolutnej (w bliżej nieokreślnym czasie!) zwierzyłam się Mężowi, że oto regularnie raz w tygodniu, Osobista Nauczycielka Jogi zawita do naszego domu, by ze mną ćwiczyć. Bo obie mamy taką potrzebę. I będzie to pierwszy, znany mi przykład jogi z dostawą do domu.

O! - mówi Mąż mój własny. To ja do Was dołączę.
Z wrażenia zamilkłam.
Widać pragnienie gibkości nie jest przypisane jedynie płci niewieściej.
O tym, jak to wyjdzie w praktyce, na pewno opowiem. Z pewnością zmierzę się z zupełnie nowym wymiarem aktywności i koniecznością pokonywania całkiem nieznanych barier.

Małżeństwo jednak to stan nieustannego zadziwienia.
Czytaj więcej »
#szlakwolnosciodpodstaw

Nagroda

00:54

Nic tak nie poprawia nastroju, jak wygrana w konkursie. Przynajmniej mojego. Ja po prostu jestem stworzona do takich życiowych niespodzianek i teraz postanowiłam, że będę brała udział we wszystkich konkursach.
I będę oczekiwała wygranej.
A potem będę wdzięczna.
Wdzięczność ogłoszę wszem i wobec, żeby ogłosiwszy, zgodnie z teorią prawa przyciągania, przyciągnąć jeszcze więcej szczęścia. Do siebie rzecz jasna, bo nic mi tak dobrze nie robi, jak nagroda.
Proste.
I że też ja na to wcześniej nie wpadłam?
Teraz krótko i zwięźle o konkursie i nagrodzie. Konkurs na reportaż pod nazwą „Szlak wolności od podstaw” został ogłoszony przez „Maszynę do pisania” na zlecenie Marszałka Województwa Wielkopolskiego. Należało napisać reportaż (lub jego szkic) o wybranej postaci – historycznej lub współczesnej, zaangażowanej społecznie. Nagrodą były warsztaty z pisania reportażu. Już widzę te sceptyczne miny i pytania obniżające moje poczucie wdzięczności. Że „co to za nagroda”? Że „lepsze byłoby coś bardziej konkretnego”, a najbardziej fajna byłaby „konkretna kasa”? Nic bardziej mylnego. Nagroda była prawdziwa nagrodą – przyniosła tyle satysfakcji, ciekawych przeżyć i fajnych wspomnień, że naprawdę czuję się bardzo dowartościowana. Z kilku powodów.
Po pierwsze – wybór miejsca.
Pałac Radziwiłłów w Antoninie zachwyca i wnętrzem, i otoczeniem.
Byłam tam pierwszy raz, spałam trzy noce i każdego dnia odnajdywałam kolejne szczegóły świadczące o kunszcie jego twórców. Wszystkich. Także tych, którzy to dzieło restaurowali. Zachwycał pałac, park, okoliczny las.
Piękne miejsce. Warto jechać i być tam kilka dni, by zobaczyć, jak pałac żyje.
Po drugie – spotkanie z ludźmi. Uczestnikami warsztatów były osoby nagrodzone w konkursie, więc w pewien sposób wyselekcjonowane. Sympatyczne, oczytane, kulturalne. Trochę inna Polska, niż ta codzienna. Nauczycielami znani dziennikarze, autorzy bardzo popularnych książek – Piotr Bojarski http://piotrbojarski.pl/ , Marcin Kącki https://pl.wikipedia.org/wiki/Marcin_K%C4%85cki , Przemysław Semczuk https://pl.wikipedia.org/wiki/Przemys%C5%82aw_Semczuk . Nie muszę pisać, że bardzo bliski kontakt pozwalał na nawiązanie relacji, o których jako zwyczajna czytelniczka nie miałabym co marzyć. I choć nasi nauczyciele są przesympatycznymi ludźmi, pozbawionymi zadęcia celebrytów, to lajki na FB swoje robią. Pogrzaliśmy się w ich blasku.
Pracowaliśmy nad reportażem, odkrywając dzięki doświadczeniom nauczycieli, reportażową kuchnię. Było tyle czasu, że mogliśmy zajrzeć we wszystkie zakamarki, łącznie ze zrywaniem podłogi (reportażowej rzecz jasna - nie pałacu). A potem przeorać własne teksty, połapać nowe wątki, przedyskutować inne pomysły. Dla początkujących to nieoceniona pomoc.

Trzeci z powodów do okazywania wdzięczności to jakość, tego, co otrzymałam. Komfort miejsca, jego zachwycająca niezwykłość ale także rozpiętość czasowa, spokój. Przestrzeń do rozwoju i wymiany myśli, pracy intelektualnej, skupienia. I znakomita organizacja warsztatów oraz bardzo życzliwa obsługa.
Teraz kiedy siedzę, przy swoim biurku, mam wrażenie, że wróciłam z wyprawy do innego świata. Piękne otoczenie, inteligentni i zabawni ludzie. Wielogodzinne rozmowy o książkach, kulturze i życiu. Wszyscy czytają! Anegdoty i ciekawe historie. Wypełnialiśmy cały pałac, więc turyści, którzy chcieli zwiedzać obiekt, niestety odchodzili z kwitkiem. Niektórzy bardziej zdeterminowani, uprosiwszy uprzednio obsługę, na palcach, by nie przeszkadzać wchodzili na galerię i spoglądali z góry na grupę Marcina Kąckiego, która w skupieniu pracowała w głównej sali.
Widziałam mężczyznę z dziećmi, który wpuszczony na galerię szeptał do podopiecznych „widzicie, tam przy stole pracują pisarze”. Inni, którzy mieli mniej szczęścia, zaglądali przez okna, żeby zobaczyć wnętrze pałacu i prawdziwego pisarza. Choćby jednego.

Nagroda ma wielką moc. Im bardziej jest przemyślana, tym bardziej może zmienić los wygrywającego. Wszystko zależy od tego , czy nagrodzeni będą umieli wcielić w życie zasadę, że pisarz siedzi i pisze. Nasze reportaże pod koniec roku ukażą się w zbiorze wydanym przez jedno z wydawnictw i będą dostępne w Internecie.
Wróciłam. Okazałam Wdzięczność Wszechświatowi.
Biorę się do roboty.
I oczekuję przypływu kolejnych nagród.
Czytaj więcej »
@naplocie

Na płocie

10:37
Uwielbiam takie znaleziska. Kiedy wędruję ulicami Poznania zaglądam za płoty, do ogródków i na podwórka. Zostało mi z dzieciństwa. Wtedy umilałam sobie oczekiwanie na tramwaj oglądaniem okien kamienic stojących w okolicy i wyobrażaniem sobie ludzi, którzy za tymi oknami mieszkają. A teraz  zaglądam z życzliwości.
Coraz częściej widzę piękne miejsca, bo ludzie dbają o siebie i o swoje terytorium. Osiedla są coraz ładniejsze. Dzisiaj znalazłam jednak coś, co w moim odczuciu jest małym krokiem ku wielkiej zmianie. Otóż na jednym z poznańskich osiedli domków jednorodzinnych znalazłam taki napis.
Z wrażenia poprosiłam męża, by zatrzymał samochód i  wysiadłam, by zrobić to zdjęcie. Bo oto w tym komunikacie dopatrzyłam się kilku ważnych informacji – po pierwsze, że oddzielony płotem od reszty świata dom, jest jednak częścią jakiejś całości wspólnej i MA sąsiadów. Po drugie, że sąsiedzi są zaangażowani i OBSERWUJĄ! Po trzecie, że ludzie jednak sobie pomagają.
Ja odbieram ten komunikat, jako znak, że ludziom na sobie zależy.
Bardzo optymistyczne.
Kiedy zrobiłam to zdjęcie przypomniało mi się spotkanie na mojej ulicy, na której coraz częściej kłaniają mi się ludzie, których nie znam (może dlatego, że się do nich uśmiecham, kiedy przechodzą?). Wyszłam z psem na spacer, a ulicą na rowerze jechała jakaś nieznana mi pani. Pani zatrzymała rower, przeprosiła i następnie zapytała, gdzie kupiłam tabliczkę, która stoi przed moim płotem.
Odparłam, że nie wiem, bo to mąż mój własny skądś przytargał i postawił, po tym jak kilkakrotnie skonfrontował się niską kulturą wyprowadzających swoje psy, {bo przecież nie z niską kulturą psów}. Gdzieś ją kupił i uniesiony niezłym wkurzeniem postawił bez konsultacji ze mną i tak stoi.
- Fajna ta tabliczka – powiedziała pani. Taka jednoznaczna.
- O dziwo! Dodałam – ona  działa. Od czasu, jak stoi tabliczka, żadnej niespodzianki w postaci psiej kupy nie mamy. Po swoim zbieramy, to pewnie i pouczeni tabliczką właściciele sprzątają.

Jak widać na zdjęciu nie ma owa tabliczka w przekazie komunikatu pozytywnego, ale jak się okazuje edukacyjny posiada.
Znaczy – to, co mamy na płocie (lub przed), działa! Przekonałam się o tym już kilka razy.
Inną tabliczkę, która wisi na mojej furtce, dostałam w prezencie.
Pyszczek wypisz wymaluj moja Belka. Ofiarodawca uznał, że tekst o użyciu naszej terierki będzie bardzo zabawnym komunikatem. Zabawnym, bo po pierwsze jest w nim ukryta sugestia, że tu mieszka bestia. A to w przypadku naszej psinki JEST śmieszne. Po drugie, ucieszna jest myśl, że naszej terierki można użyć. Otóż nic bardziej mylnego. Jest to stworzenie w stu procentach niezależne, samodzielne i całkowicie nie do użycia. To raczej ona powinna wywieszać nasze zdjęcia z komunikatem kogo i do czego sobie używa. Ale tabliczka wisi i ludzie ją czytają.
Jeden z odbiorców tego komunikatu, tak poważnie potraktował ten tekst, że mimo zapewnień o żartobliwym charakterze wywieszki, stał za furtką, dopóki nie zamknęłam psa w pokoju  w odległej części domu. Wszedł blady  i nie wyglądał na rozbawionego, a ja poczułam się, jakbym miała w domu psa-mordercę. Takie osiem kilo wścieklicy i zajadłości. Z czarnymi ślepiami.

Tabliczki na płocie mają według mnie ogromną przyszłość. Być może będzie to wymarzone miejsce pracy dla niespełnionych pisarek na emeryturze. Myślę tu oczywiście o sobie, bo gdzieś ta erupcja talentu musi mieć miejsce. Po dzisiejszym znalezisku przygotuję bogaty zestaw propozycji tekstów rozwiązujący społeczne problemy.
Na przykład „Wpuszczam tylko tych ze szklanką do połowy pełną” albo „Uśmiechaj się do mnie, bo jak nie to zobaczysz!”
Będę miała zestawy dla nowożeńców, świeżo rozwiedzionych lub porzuconych. Hitem na pewno staną się tabliczki dla samotnych – na przykład „Człowieka potrzebuję”. Tabliczki będzie można wieszać także na drzwiach do mieszkań. Wtedy wzrośnie sprzedaż i wreszcie będę bogata.

A na swoich powieszę:
„Szczęśliwych zapraszam. Inni niech jeszcze poczekają”
Czytaj więcej »
#poznanscybambrzy

Jestem

09:51

Czasem tak mam, że zawieszę się na słowie i ono mnie nie opuszcza. Od kilku dni  zmagam się z „jestem”, bo dotarło do mnie, co ono tak naprawdę znaczy. Znam je od lat, naprawdę bardzo długo, używam w mowie i piśmie, umiem opisać znaczenie lub historię tego słowa, wpleść w związki frazeologiczne. Umiem zrobić wszystko to, co średnio wykształcony polonista potrafi, i rozumie, a co zwyczajnego człowieka (czytaj: nie polonistę!) przyprawia o zawrót głowy i głęboką niechęć, do tych, co życie potrafią sobie i innym skomplikować.
Daruję sobie wykład filologiczny, bo nie o ten aspekt mi chodzi. Odkryłam, co znaczy jestem. A właściwie, jak i kiedy czuję swoje „jestem”.
- Boże mój! Tyle lat łazi po świecie i dopiero teraz odkryła? – myśli moje „ja” sceptyczne, krytyczne i samooceniające. I czym tu się chwalić? -  dorzuca mściwie? Że co? Że motyle w brzuchu poczuła, Że łza szczęścia jej popłynęła?
- Ano właśnie! Trzeba mówić ludziom i sobie, że odczuwanie szczęścia, satysfakcji i radości z „jestem” jest naszym obowiązkiem – odpowiada moja ja liderskie (dziecięco –naiwne). Trzeba. Żyjemy w takim świecie, w którym bierność, zło, głupota i nienawiść otaczają nas na każdym kroku. Oglądamy takie filmy, czytamy takie książki i w głowach nam się od tego miesza. A nasze „jestem” to właśnie uczestnictwo i radość z zaangażowania. Bez tego, to nie jest żadne „jestem”, tylko urządzenie do jedzenia i wydalania.
Na moje szczęście moje liderskie „ja” jest silniejsze i bardziej pyskate, od tego sceptycznie pomniejszającego wszystko.
Dalej będzie o tym, jak trzykrotnie poczułam, że jestem.
I że mi z tym bardzo dobrze.
Najpierw w niedzielę po południu, poczułam to na moście Jordana w Poznaniu. O 14 przez Śródkę przechodził orszak z Bambrami w roli głównej.
Zorganizowano go z okazji 300. rocznicy przybycia Bambrów do Poznania. Dziś można powiedzieć, że są z nami od zawsze. Z dzieciństwa pamiętam piękne kornety i kolorowe, prześliczne stroje Bamberek, które uświetniały wszystkie procesje idące ulicami Chwaliszewa. Przyciągały moje oko i budziły szacunek dla trudu noszenia tego cudu na głowie. O tym, dlaczego idą w każdej procesji i jaka jest historia tych przybyszów, dowiedziałam się dopiero jako dorosła kobieta. W szkole nigdy o tym nie rozmawialiśmy i Bambrzy uciekli z edukacyjnego przekazu. Dlatego taką radość budzi we mnie inicjatywa, by obchody wspomnianej rocznicy przygotować w taki atrakcyjny sposób. Bambrzy wjechali do miasta. Może w ten sposób uda się odczarować pokutujące od czasów komunistycznych inne, pogardliwe  znaczenie tego słowa – bogatego prostaka ze wsi. Weszli pięknie, powitano ich z wielkim szacunkiem, a obserwującym ludziom bardzo się podobało. Stałam na moście i słyszałam, co mówili. I rosłam w dumę, bo wpółorganizatorem przemarszu jest Fundacja Puenta, w której jestem członkinią Rady Fundacji. Niczym się nie przyłożyłam do tego wydarzenia, ale to także w niczym mi nie przeszkadzało, by odczuwać dumę i radość. Z faktu, że idą, że kolorowo, radośnie i tak jak powinno być w MOIM mieście, którego JESTEM częścią. I że potem z dumą podpiszę kolejne sprawozdania, uściskam koleżankę Prezeskę i poczekam na kolejne niezwykłe pomysły. I przy okazji przypomnę, że słynny mural i instalacja „Zielona symfonia” na Śródce oraz mnóstwo innych zrealizowanych projektów, to dorobek Arlety Kolasińskiej i ludzi, których umie zachęcić do wspólnego działania.
Druga i trzecia radość z faktu, że jestem, pojawiła się w poniedziałek. Jedna po drugiej. Najpierw była informacja z Wydziału Zdrowia, że za chwilę pojawi się ogłoszenie o konkursie w wyniku którego, poznańscy seniorzy będą mieli program regrantowy. Mówiąc w wielkim uproszczeniu chodzi o to, by aktywni seniorzy, tacy z liderskim zacięciem, mogli uzyskać finansowe wsparcie na własne projekty realizowane dla innych seniorów. Zabiegałam o to rozwiązanie od dawna, ale publiczny pieniądz nie jest łatwy. Trwało. I znowu moja zasługa niewielka, bo to głównie urzędniczki Wydziału Zdrowia i pracownicy CIS-u przygotowywali wszystkie dokumenty i procedurę. Ale wkład swój mam i poczucie, że jestem po coś. To wspólny sukces wszystkich, którym zależy na tym, by Poznań był dobrym miastem do życia.
Zaraz potem dowiedziałam się o własnej wygranej w konkursie  „Szlak wolności od podstaw”, którego organizatorami są „Maszyna do pisania” i Urząd Marszałkowski.  Będę pisać reportaż o ….pracy organicznej, czyli o tym, co w życiu daje mi najwięcej radości.  Nagrody są bogate - warsztaty z pisarzami, publikacja mojego tekstu w zbiorze reportaży, kilkudniowy pobyt w pięknym pałacu Radziwiłłów, kilkanaście godzin w gronie ciekawych ludzi, rozmowy o literaturze, pisaniu, niepisaniu, pracy organicznej. I wreszcie kilka dni z koleżanką, która czyta szybciej, niż oddycha i przeczytała WSZYSTKO. Dawno się nie widziałyśmy. Tak się cieszę.
Po takiej dawce to ja wiem, że żyję
I JESTEM!
Czytaj więcej »
#poznanmojemiasto

Moje miasto

12:21
W ciągu ostatniego tygodnia miałam okazję odbyć wiele pieszych wędrówek po mieście. W miarę możliwości rezygnowałam nawet z tramwaju, by móc przyjrzeć się miastu, w którym mieszkam od zawsze. Prawie każdego dnia byłam w innej dzielnicy. Zaczęło się od Wildy, bo właśnie tam przeniesiono mój ulubiony Urząd Skarbowy i dzięki temu mogłam skonfrontować stan dzisiejszy tej dzielnicy, z tym co, mam głęboko schowane w pamięci z lat dziecięcych i wczesnej młodości. Nic nie pasuje. Z wyjątkiem może koszmarnej pani w okienku podawczym w US. Ta się jakoś uchowała prezentując zachowania z minionej epoki i spowodowała, że mi ciśnienie podskoczyło po krótkiej wymianie zdań. W konkursie „Jak poniżyć petenta w ciągu dziesięciu sekund” miałaby światowe Grand Prix. W Urzędzie Skarbowym nie rzucam się na urzędniczki, bo swój rozum mam i nad emocjami panuję. Ale tej małpie życzę źle i żadna miłość bliźniego, oraz wyrozumienie dla starzejących się bab nie wchodzi w rachubę.
Właściwie to bardzo żałuję, że Wilda straciła swój łobuzerski koloryt i nikt tej pani w moim imieniu raczej nie odpłaci pięknym za nadobne. A szkoda! Potem, żeby rozładować emocje odbyłam długi spacer w upale, dawną ulicą Dzierżyńskiego i ze zdziwieniem odkrywałam, jak bardzo Wilda się zmieniła. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych na tej ulicy były sklepy tzw. prywaciarzy. Pamiętam je znakomicie. Pamiętam wyprawy z koleżankami, kiedy jechałyśmy tam oglądać piękne bluzki i spódnice. Tylko tam można było wyszukać jakieś ciuchy lub buty, które pozwalały ówczesnym dziewczynom i kobietom uwierzyć, że są modnie ubrane. Rynek się kompletnie zmienił, ale moja nostalgia, za tym, co nam ubyło,  jest coraz większa.
Szczególnie, gdy człowiek tak sobie idzie i ogląda swoje -nieswoje miasto. Kamienice wypiękniały, nie ma obsikanych bram i brzydkich podwórek.
Wszystko pozamykane, monitorowane i udomofonione. Przy okazji odniosłam wrażenie, że zamarło  życie tej ulicy, ale może to pora dnia i wakacje?  Nawet Rynek Wildecki był jak wymarły. Jedyne ślady intensywnego życia dochodziły z wielu placów budowy, które mijałam. Głównie słychać młoty i młotki.
Co kawałek to nowy luksusowy budynek.
W połowie drogi trafiłam na sklep z używaną odzieżą ( w miejscu dawnej galanterii – kto dziś używa takiego słowa?). W oknie wystawowym dojrzałam kątem oka zgrabne skórzane sandałki „nówka sztuka nie śmigana”, wydawało się w moim rozmiarze, co jest istotne, bo kopytko mam zdecydowanie za małe na polskie rozmiary i wiecznie szukam okazji. Weszłam więc ochoczo do sklepu i zdecydowanie ruszyłam do regału stojącego przy oknie. W moim przypadku ciekawy but, tak przykuwa uwagę, że mózg nie rejestruje innych bodźców. No po prostu lecę prosto do celu, bo mam naturę zdobywcy ( w kwestii butów tylko!) i kiedy chwyciłam upatrzony but, natychmiast obok pojawił się obsługujący młodzian i wyjął mi go z ręki oraz powiedział, że buty dla klientów są pod ścianą, o tam i machnął ręką w kierunku przeciwnym. No to ja się inteligentnie zapytałam, „a te to dla kogo?”
- Te podaje sprzedawca! odpowiedział łypiąc czarnym oczkiem po otoczeniu. Był bardzo zaniepokojony. Nie wiem czym. W sklepie były jedynie jakieś dwie inne koleżanki z mojej piaskownicy, czyli również w wieku dojrzałym, bardzo zajęte wyszukiwaniem okazji, których, jak powszechnie wiadomo, w takim sklepie pełno, same się pchają i człowiek musi z nich skorzystać, bo się nie powtarzają. NIGDY!
I nikogo więcej. Więc zaintrygowana, postanowiłam się dowiedzieć.
- Ale po co? Skoro może wziąć sam.
- Nie, bo ukradnie – usłyszałam w odpowiedzi.
-To pan myśli, że ja przyszłam ukraść te buty?
Nie odpowiedział, bo nie zdążył, tak szybko mnie wyniosło. Gdyby nie to, że drzwi były zablokowane walnęłabym nimi tak, że futryna byłaby do wymiany.
Jak dla mnie, jedna małpa w skarbowym i półgłówek w używaku to za dużo na jeden spacer.

No chyba, że Wilda nic się nie zmieniła i dalej ma nienajlepszą reputację, a te urocze odnowione kamienice i nowoczesne plomby, to tylko pozór
Sama nie wiem.
Ale miasto nie moje. Mimo wszystko.






Obraz <a href="https://pixabay.com/pl/users/6815560-6815560/?utm_source=link-attribution&amp;utm_medium=referral&amp;utm_campaign=image&amp;utm_content=3101759"> 6815560</a> z <a href="https://pixabay.com/pl/?utm_source=link-attribution&amp;utm_medium=referral&amp;utm_campaign=image&amp;utm_content=3101759"> Pixabay</a>
Czytaj więcej »
#mindfulness

Mindfulness

05:42
Najpierw znalazłam ogłoszenie o internetowy kursie.
Kiedy je znalazłam, leżałam właśnie na brzegu Morza Śródziemnego i stan mojego ducha był bardzo dobry. Pasowało mi miejsce, temperatura, wypełnienie żołądka, towarzystwo. Byłam w zgodzie ze światem i sobą. (Tak, tak! Też uważam, że to jakieś wyjątkowe uczucie.) Ponieważ w treści ogłoszenia znalazłam informację, że kurs prowadzi Wojciech Eichelberger, a po kursie będzie mi w życiu jeszcze łatwiej i lepiej, no to postanowiłam się zapisać. Bo kto by nie chciał utrzymać takiego stanu pogodzenia ze światem, który najłatwiej uzyskać  nad ciepłym morzem? Za kurs zapłaciłam cenę przyzwoitą, a potem była obniżka, więc jeszcze poleciłam przyjaciółkom. Niech mają dziewczyny dobre życie.
W kursie, który w nazwie ma to obce słowo, chodzi głównie o to (ujmując rzecz w ogromnym uproszczeniu) jakimi sposobami wycofać  się z wszechobecnego pędu. Inaczej mówiąc, co zrobić, żeby nie lecieć, tylko ŻYĆ. A żyć to mi się chce bardzo, za to lecieć już niekoniecznie. Niech lecą młodsi. A ja sobie spokojnie, w swoim rytmie. Może pójdę, może pojadę, a  może posiedzę?
Ale to wcale nie jest takie łatwe.
Po powrocie znad ciepłego morza rozpoczęłam swoją rozwojową przygodę z Wojciechem Eichelbergerem. On do mnie mówił, a ja myślałam. Potem zawołałam męża, bo uznałam, że i on powinien posłuchać mądrego człowieka. Generalnie mój guru zachęcał, by być tu i teraz, a nie w przyszłości lub przeszłości. W zgodzie ze swoim ciałem. Nie popędzać siebie, nie katować cierpkimi uwagami wypowiadanymi pod własnym adresem. Spać , jeść i kochać. I jeszcze zachwycać się przyrodą i pięknem świata.  
Boże! Jakie to proste! - pomyślałam sobie. Tak zrobię!
Następnie poddałam się biegowi zdarzeń i pojechałam do przyjaciółki, by omówić nasze plany na kolejną aktywność. Mąż natomiast udał się na drugi koniec Polski, by pozałatwiać ważne sprawy, aby i on mógł już tylko spać, jeść i kochać. Generalnie uznaliśmy, że kierunek słuszny i tak chcemy żyć. Znaczy jeść, spać i kochać – nie jeździć, by załatwiać. W tym celu musimy jednak  jeszcze trochę pobiegać, zanim sobie usiądziemy i będziemy mindfulness.

Kiedy byłam w Korzeczniku u Marii zachwycałam się wszystkim, co było wokół mnie. Pieknym zachodem słońca,
czerwonymi drzewami,
schowanym jeziorem.
Mogłabym tak zachwycać się przez cały dzień, ale usiadłyśmy przy stole i 17 godzin z małą przerwą na sen knułyśmy. Na spacer był czas wieczorem, za to jak już poszłyśmy, to tak się nazachwycałam, że potem spać nie mogłam, bo widoki faktycznie cudne, że ojejku. Jak to na polskiej wsi, gdzie nawet sklepu nie ma. Tylko szkoła!

Potem, nadal w zgodzie z sugestią mojego guru i przesłaniem kursu, pojechałam na konferencję w sprawie właściwego dbania o swoje ciało. Bo guru powiedział „jeśli chcesz o siebie właściwie zadbać, to musisz rozumieć, jak działa twoje ciało”.
Wróciłam przekonana, że idę w dobry kierunku i z nową energią do działania. Spotkania z kobietami i edukacja (w każdej postaci!) to moje źródło energii odnawialnej.

W poniedziałek, po powrocie ogarnęłam dom i swoje biurko. A we wtorek Mąż mój własny wkroczył z naręczem kwiecia i zanim zdążyłam zapytać, czy napadł na kwiaciarkę, powiedział, że to bardzo ważny dzień w naszym życiu. I TO JA SIĘ MUSIAŁAM ZASTANOWIĆ o co mu chodzi? I to ja zapomniałam, że właśnie mamy 20 rocznicę ślubu. No po prostu tak mi ten mindfulness wyczesał przeszłość, że już nic nie zostało?
A potem, jak na prawdziwie kochające się małżeństwo – on mi naprawił rower ( w myśl teorii, że jak mężczyzna chce powiedzieć kobiecie, że ją kocha, to jej umyje samochód!),  a ja podziwiałam jego umiejętności. Póxniej zaproponował rajd z okazji dwudziestolecia wokół Malty, co mnie się bardzo spodobało, bo przez ubiegłe dwadzieścia lat o wycieczkę rowerową doprosiłam się ledwie dwa lub trzy razy. Więc to faktycznie wielkie święto. Tym bardziej podobał mi się ten pomysł, że 20 lat temu naszych weselnych gości zaprosiliśmy na wycieczkę statkiem po Warcie, więc w pewien sposób kontynuowaliśmy naszą nową świecką tradycję. No i pojechaliśmy w świetle zachodzącego słońca.
Po drodze wpadliśmy na rocznicową lemoniadę.

Było pięknie, tu i teraz, z przesłaniem mądrego guru w podświadomości.
A po lemoniadzie okazało się, że mój rower znowu się zepsuł i mogę go już tylko prowadzić. Tym samym mam szansę zrobić ponad 6000 kroków, czyli tyle ile powinno się chodzić każdego dnia. W tych zaleceniach o chodzeniu, nikt nie mówił o prowadzeniu roweru, więc jednak wróciłam tramwajem, a Mąż kiwał mi na przystanku. Wzruszające.
Wieczorem zgodnie zbieraliśmy ślimaki, które zżarły nam nasze wszystkie surfinie i nie powiem jakich wyrazów używał Małżonek, reagując na kolejne wyłażące z krzaków brązowe potwory. Ale zbiory były bardzo udane i naprawdę byliśmy bliżej przyrody.

Ciekawa jestem ile czasu będę potrzebowała, by się zapomnieć i otrząsnąć.
Na razie – mindfulness.
Wakacje to stan umysłu.

 
Czytaj więcej »