Joga z dostawą do domu

03:18
Jako twoja wierna czytelniczka wyrażam oburzenie. Jak można tak zaniedbywać czytelników? – tak bezceremonialnie rozpoczęła długą rozmowę telefoniczną moja dawno nie widziana przyjaciółka. I było jak u Hitchcocka – najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie rosło. Po tym jak rozprawiła się z moim blogowym milczeniem, wzięła na tapetę brak obiecanej książki ( a właściwie książek! bo rozgrzebanych kilka). W równie prostych, żołnierskich słowach – żadne tam pitu pitu, tylko rach-ciach i wszystko jasne, powiedziała, co myśli o takich jak ja. Otóż – w wielkim skrócie rzecz ujmując – nie myśli dobrze.
I ja się jej właściwie nie dziwię. Co więcej. Nawet się z nią zgadzam. Też nie myślę o sobie dobrze. Codziennie biczuję siebie za nieudolność i niesłowność. Mam wyrzuty, że zajmuję się głupotami (np. gotuję obiad, załatwiam ważne sprawy, jem, śpię, leżę na leżaku ) zamiast siedzieć przy biurku i pisać. Ja mam tych wyrzutów tyle, że starczyłoby na kilku pisarzy planujących późny debiut. Naprawdę. A na jedną skromną, niszową blogerkę, to zapas na kilkanaście lat. Prędzej palcami po klawiszach przestanę przebierać, nim one mi się wyczerpią.
Przy okazji mam także przeogromne połacie dystansu do siebie, tego co robię – BO JA JUŻ NIC NIE MUSZĘ! – oraz doskonałą wprost znajomość mechanizmu regulującego funkcjonowanie większości kobiet, który roboczo nazywam zestawem „Powinnaś”. Kiedy słyszę to słowo w swojej głowie, włącza mi się mechanizm obronny, czyli „automatyczny wewnętrzny facet”. I on mi mówi – POTEM. I szeptem dodaje – zdążysz. I tak się zmagamy.

Na koniec zadała pytanie – czy my się w ogóle jeszcze znamy, bo ona ma wrażenie, że jakoś ostatnio mniej. Kiedy nieśmiało zaproponowałam, by nawiedziła mnie w najbliższy weekend, odparła, że niestety, ma inne zobowiązania. Bo w końcu jest babcią. Innym razem – powiedziała. I znowu trudno się nie zgodzić. Pewnie za pół roku zadzwoni, by mnie ponownie ochrzanić. W dzisiejszych czasach, jakoś tak dziwniej żyjemy. Niby relacje są, ale takie,  jakoby ich nie było. Czytanie postów na FB i śledzenie bloga to jednak nie to samo. Bez patrzenia w oczy nie ma oksytocyny. A bez oksytocyny….
No właśnie!
Żeby jednak nie było poczucia pustki i osamotnienia, zadzwoniła do mnie inna przyjaciółka, która postanowiła zrealizować się, jako nauczycielka jogi. I zaproponowała, że chciałaby na mnie poćwiczyć, odświeżyć swoje kompetencje joginki praktykującej nauczanie innych. Odświeżyć, bo kiedyś uczyła jogi, ale to było w innym kraju, innym języku, innym życiu. Czemu nie? – pomyślałam. Połączymy przyjemne z pożytecznym. Ona odświeży, ja się rozruszam. Przyjechała w umówionym terminie w odpowiednim stroju, uzbrojona w matę, wałek, paski, klocki i inne takie. Ćwiczyłyśmy godzinę. W skupieniu i w kontakcie ze swoim ciałem. Ciało – moje rzecz jasna – głównie meldowało, gdzie mu nie pasuje. Najogólniej rzecz biorąc – wszędzie. Postanowiłam jednak dorównać gibkością mojej nauczycielce jogi i głos ciała został pominięty.
Trudno. Taki atawizm - nowy rok szkolny – nowe wyzwania. Całkowicie rozciągnięta, dotleniona i gotowa do uzyskania gibkości absolutnej (w bliżej nieokreślnym czasie!) zwierzyłam się Mężowi, że oto regularnie raz w tygodniu, Osobista Nauczycielka Jogi zawita do naszego domu, by ze mną ćwiczyć. Bo obie mamy taką potrzebę. I będzie to pierwszy, znany mi przykład jogi z dostawą do domu.

O! - mówi Mąż mój własny. To ja do Was dołączę.
Z wrażenia zamilkłam.
Widać pragnienie gibkości nie jest przypisane jedynie płci niewieściej.
O tym, jak to wyjdzie w praktyce, na pewno opowiem. Z pewnością zmierzę się z zupełnie nowym wymiarem aktywności i koniecznością pokonywania całkiem nieznanych barier.

Małżeństwo jednak to stan nieustannego zadziwienia.
Czytaj więcej »
#szlakwolnosciodpodstaw

Nagroda

00:54

Nic tak nie poprawia nastroju, jak wygrana w konkursie. Przynajmniej mojego. Ja po prostu jestem stworzona do takich życiowych niespodzianek i teraz postanowiłam, że będę brała udział we wszystkich konkursach.
I będę oczekiwała wygranej.
A potem będę wdzięczna.
Wdzięczność ogłoszę wszem i wobec, żeby ogłosiwszy, zgodnie z teorią prawa przyciągania, przyciągnąć jeszcze więcej szczęścia. Do siebie rzecz jasna, bo nic mi tak dobrze nie robi, jak nagroda.
Proste.
I że też ja na to wcześniej nie wpadłam?
Teraz krótko i zwięźle o konkursie i nagrodzie. Konkurs na reportaż pod nazwą „Szlak wolności od podstaw” został ogłoszony przez „Maszynę do pisania” na zlecenie Marszałka Województwa Wielkopolskiego. Należało napisać reportaż (lub jego szkic) o wybranej postaci – historycznej lub współczesnej, zaangażowanej społecznie. Nagrodą były warsztaty z pisania reportażu. Już widzę te sceptyczne miny i pytania obniżające moje poczucie wdzięczności. Że „co to za nagroda”? Że „lepsze byłoby coś bardziej konkretnego”, a najbardziej fajna byłaby „konkretna kasa”? Nic bardziej mylnego. Nagroda była prawdziwa nagrodą – przyniosła tyle satysfakcji, ciekawych przeżyć i fajnych wspomnień, że naprawdę czuję się bardzo dowartościowana. Z kilku powodów.
Po pierwsze – wybór miejsca.
Pałac Radziwiłłów w Antoninie zachwyca i wnętrzem, i otoczeniem.
Byłam tam pierwszy raz, spałam trzy noce i każdego dnia odnajdywałam kolejne szczegóły świadczące o kunszcie jego twórców. Wszystkich. Także tych, którzy to dzieło restaurowali. Zachwycał pałac, park, okoliczny las.
Piękne miejsce. Warto jechać i być tam kilka dni, by zobaczyć, jak pałac żyje.
Po drugie – spotkanie z ludźmi. Uczestnikami warsztatów były osoby nagrodzone w konkursie, więc w pewien sposób wyselekcjonowane. Sympatyczne, oczytane, kulturalne. Trochę inna Polska, niż ta codzienna. Nauczycielami znani dziennikarze, autorzy bardzo popularnych książek – Piotr Bojarski http://piotrbojarski.pl/ , Marcin Kącki https://pl.wikipedia.org/wiki/Marcin_K%C4%85cki , Przemysław Semczuk https://pl.wikipedia.org/wiki/Przemys%C5%82aw_Semczuk . Nie muszę pisać, że bardzo bliski kontakt pozwalał na nawiązanie relacji, o których jako zwyczajna czytelniczka nie miałabym co marzyć. I choć nasi nauczyciele są przesympatycznymi ludźmi, pozbawionymi zadęcia celebrytów, to lajki na FB swoje robią. Pogrzaliśmy się w ich blasku.
Pracowaliśmy nad reportażem, odkrywając dzięki doświadczeniom nauczycieli, reportażową kuchnię. Było tyle czasu, że mogliśmy zajrzeć we wszystkie zakamarki, łącznie ze zrywaniem podłogi (reportażowej rzecz jasna - nie pałacu). A potem przeorać własne teksty, połapać nowe wątki, przedyskutować inne pomysły. Dla początkujących to nieoceniona pomoc.

Trzeci z powodów do okazywania wdzięczności to jakość, tego, co otrzymałam. Komfort miejsca, jego zachwycająca niezwykłość ale także rozpiętość czasowa, spokój. Przestrzeń do rozwoju i wymiany myśli, pracy intelektualnej, skupienia. I znakomita organizacja warsztatów oraz bardzo życzliwa obsługa.
Teraz kiedy siedzę, przy swoim biurku, mam wrażenie, że wróciłam z wyprawy do innego świata. Piękne otoczenie, inteligentni i zabawni ludzie. Wielogodzinne rozmowy o książkach, kulturze i życiu. Wszyscy czytają! Anegdoty i ciekawe historie. Wypełnialiśmy cały pałac, więc turyści, którzy chcieli zwiedzać obiekt, niestety odchodzili z kwitkiem. Niektórzy bardziej zdeterminowani, uprosiwszy uprzednio obsługę, na palcach, by nie przeszkadzać wchodzili na galerię i spoglądali z góry na grupę Marcina Kąckiego, która w skupieniu pracowała w głównej sali.
Widziałam mężczyznę z dziećmi, który wpuszczony na galerię szeptał do podopiecznych „widzicie, tam przy stole pracują pisarze”. Inni, którzy mieli mniej szczęścia, zaglądali przez okna, żeby zobaczyć wnętrze pałacu i prawdziwego pisarza. Choćby jednego.

Nagroda ma wielką moc. Im bardziej jest przemyślana, tym bardziej może zmienić los wygrywającego. Wszystko zależy od tego , czy nagrodzeni będą umieli wcielić w życie zasadę, że pisarz siedzi i pisze. Nasze reportaże pod koniec roku ukażą się w zbiorze wydanym przez jedno z wydawnictw i będą dostępne w Internecie.
Wróciłam. Okazałam Wdzięczność Wszechświatowi.
Biorę się do roboty.
I oczekuję przypływu kolejnych nagród.
Czytaj więcej »
@naplocie

Na płocie

10:37
Uwielbiam takie znaleziska. Kiedy wędruję ulicami Poznania zaglądam za płoty, do ogródków i na podwórka. Zostało mi z dzieciństwa. Wtedy umilałam sobie oczekiwanie na tramwaj oglądaniem okien kamienic stojących w okolicy i wyobrażaniem sobie ludzi, którzy za tymi oknami mieszkają. A teraz  zaglądam z życzliwości.
Coraz częściej widzę piękne miejsca, bo ludzie dbają o siebie i o swoje terytorium. Osiedla są coraz ładniejsze. Dzisiaj znalazłam jednak coś, co w moim odczuciu jest małym krokiem ku wielkiej zmianie. Otóż na jednym z poznańskich osiedli domków jednorodzinnych znalazłam taki napis.
Z wrażenia poprosiłam męża, by zatrzymał samochód i  wysiadłam, by zrobić to zdjęcie. Bo oto w tym komunikacie dopatrzyłam się kilku ważnych informacji – po pierwsze, że oddzielony płotem od reszty świata dom, jest jednak częścią jakiejś całości wspólnej i MA sąsiadów. Po drugie, że sąsiedzi są zaangażowani i OBSERWUJĄ! Po trzecie, że ludzie jednak sobie pomagają.
Ja odbieram ten komunikat, jako znak, że ludziom na sobie zależy.
Bardzo optymistyczne.
Kiedy zrobiłam to zdjęcie przypomniało mi się spotkanie na mojej ulicy, na której coraz częściej kłaniają mi się ludzie, których nie znam (może dlatego, że się do nich uśmiecham, kiedy przechodzą?). Wyszłam z psem na spacer, a ulicą na rowerze jechała jakaś nieznana mi pani. Pani zatrzymała rower, przeprosiła i następnie zapytała, gdzie kupiłam tabliczkę, która stoi przed moim płotem.
Odparłam, że nie wiem, bo to mąż mój własny skądś przytargał i postawił, po tym jak kilkakrotnie skonfrontował się niską kulturą wyprowadzających swoje psy, {bo przecież nie z niską kulturą psów}. Gdzieś ją kupił i uniesiony niezłym wkurzeniem postawił bez konsultacji ze mną i tak stoi.
- Fajna ta tabliczka – powiedziała pani. Taka jednoznaczna.
- O dziwo! Dodałam – ona  działa. Od czasu, jak stoi tabliczka, żadnej niespodzianki w postaci psiej kupy nie mamy. Po swoim zbieramy, to pewnie i pouczeni tabliczką właściciele sprzątają.

Jak widać na zdjęciu nie ma owa tabliczka w przekazie komunikatu pozytywnego, ale jak się okazuje edukacyjny posiada.
Znaczy – to, co mamy na płocie (lub przed), działa! Przekonałam się o tym już kilka razy.
Inną tabliczkę, która wisi na mojej furtce, dostałam w prezencie.
Pyszczek wypisz wymaluj moja Belka. Ofiarodawca uznał, że tekst o użyciu naszej terierki będzie bardzo zabawnym komunikatem. Zabawnym, bo po pierwsze jest w nim ukryta sugestia, że tu mieszka bestia. A to w przypadku naszej psinki JEST śmieszne. Po drugie, ucieszna jest myśl, że naszej terierki można użyć. Otóż nic bardziej mylnego. Jest to stworzenie w stu procentach niezależne, samodzielne i całkowicie nie do użycia. To raczej ona powinna wywieszać nasze zdjęcia z komunikatem kogo i do czego sobie używa. Ale tabliczka wisi i ludzie ją czytają.
Jeden z odbiorców tego komunikatu, tak poważnie potraktował ten tekst, że mimo zapewnień o żartobliwym charakterze wywieszki, stał za furtką, dopóki nie zamknęłam psa w pokoju  w odległej części domu. Wszedł blady  i nie wyglądał na rozbawionego, a ja poczułam się, jakbym miała w domu psa-mordercę. Takie osiem kilo wścieklicy i zajadłości. Z czarnymi ślepiami.

Tabliczki na płocie mają według mnie ogromną przyszłość. Być może będzie to wymarzone miejsce pracy dla niespełnionych pisarek na emeryturze. Myślę tu oczywiście o sobie, bo gdzieś ta erupcja talentu musi mieć miejsce. Po dzisiejszym znalezisku przygotuję bogaty zestaw propozycji tekstów rozwiązujący społeczne problemy.
Na przykład „Wpuszczam tylko tych ze szklanką do połowy pełną” albo „Uśmiechaj się do mnie, bo jak nie to zobaczysz!”
Będę miała zestawy dla nowożeńców, świeżo rozwiedzionych lub porzuconych. Hitem na pewno staną się tabliczki dla samotnych – na przykład „Człowieka potrzebuję”. Tabliczki będzie można wieszać także na drzwiach do mieszkań. Wtedy wzrośnie sprzedaż i wreszcie będę bogata.

A na swoich powieszę:
„Szczęśliwych zapraszam. Inni niech jeszcze poczekają”
Czytaj więcej »
#poznanscybambrzy

Jestem

09:51

Czasem tak mam, że zawieszę się na słowie i ono mnie nie opuszcza. Od kilku dni  zmagam się z „jestem”, bo dotarło do mnie, co ono tak naprawdę znaczy. Znam je od lat, naprawdę bardzo długo, używam w mowie i piśmie, umiem opisać znaczenie lub historię tego słowa, wpleść w związki frazeologiczne. Umiem zrobić wszystko to, co średnio wykształcony polonista potrafi, i rozumie, a co zwyczajnego człowieka (czytaj: nie polonistę!) przyprawia o zawrót głowy i głęboką niechęć, do tych, co życie potrafią sobie i innym skomplikować.
Daruję sobie wykład filologiczny, bo nie o ten aspekt mi chodzi. Odkryłam, co znaczy jestem. A właściwie, jak i kiedy czuję swoje „jestem”.
- Boże mój! Tyle lat łazi po świecie i dopiero teraz odkryła? – myśli moje „ja” sceptyczne, krytyczne i samooceniające. I czym tu się chwalić? -  dorzuca mściwie? Że co? Że motyle w brzuchu poczuła, Że łza szczęścia jej popłynęła?
- Ano właśnie! Trzeba mówić ludziom i sobie, że odczuwanie szczęścia, satysfakcji i radości z „jestem” jest naszym obowiązkiem – odpowiada moja ja liderskie (dziecięco –naiwne). Trzeba. Żyjemy w takim świecie, w którym bierność, zło, głupota i nienawiść otaczają nas na każdym kroku. Oglądamy takie filmy, czytamy takie książki i w głowach nam się od tego miesza. A nasze „jestem” to właśnie uczestnictwo i radość z zaangażowania. Bez tego, to nie jest żadne „jestem”, tylko urządzenie do jedzenia i wydalania.
Na moje szczęście moje liderskie „ja” jest silniejsze i bardziej pyskate, od tego sceptycznie pomniejszającego wszystko.
Dalej będzie o tym, jak trzykrotnie poczułam, że jestem.
I że mi z tym bardzo dobrze.
Najpierw w niedzielę po południu, poczułam to na moście Jordana w Poznaniu. O 14 przez Śródkę przechodził orszak z Bambrami w roli głównej.
Zorganizowano go z okazji 300. rocznicy przybycia Bambrów do Poznania. Dziś można powiedzieć, że są z nami od zawsze. Z dzieciństwa pamiętam piękne kornety i kolorowe, prześliczne stroje Bamberek, które uświetniały wszystkie procesje idące ulicami Chwaliszewa. Przyciągały moje oko i budziły szacunek dla trudu noszenia tego cudu na głowie. O tym, dlaczego idą w każdej procesji i jaka jest historia tych przybyszów, dowiedziałam się dopiero jako dorosła kobieta. W szkole nigdy o tym nie rozmawialiśmy i Bambrzy uciekli z edukacyjnego przekazu. Dlatego taką radość budzi we mnie inicjatywa, by obchody wspomnianej rocznicy przygotować w taki atrakcyjny sposób. Bambrzy wjechali do miasta. Może w ten sposób uda się odczarować pokutujące od czasów komunistycznych inne, pogardliwe  znaczenie tego słowa – bogatego prostaka ze wsi. Weszli pięknie, powitano ich z wielkim szacunkiem, a obserwującym ludziom bardzo się podobało. Stałam na moście i słyszałam, co mówili. I rosłam w dumę, bo wpółorganizatorem przemarszu jest Fundacja Puenta, w której jestem członkinią Rady Fundacji. Niczym się nie przyłożyłam do tego wydarzenia, ale to także w niczym mi nie przeszkadzało, by odczuwać dumę i radość. Z faktu, że idą, że kolorowo, radośnie i tak jak powinno być w MOIM mieście, którego JESTEM częścią. I że potem z dumą podpiszę kolejne sprawozdania, uściskam koleżankę Prezeskę i poczekam na kolejne niezwykłe pomysły. I przy okazji przypomnę, że słynny mural i instalacja „Zielona symfonia” na Śródce oraz mnóstwo innych zrealizowanych projektów, to dorobek Arlety Kolasińskiej i ludzi, których umie zachęcić do wspólnego działania.
Druga i trzecia radość z faktu, że jestem, pojawiła się w poniedziałek. Jedna po drugiej. Najpierw była informacja z Wydziału Zdrowia, że za chwilę pojawi się ogłoszenie o konkursie w wyniku którego, poznańscy seniorzy będą mieli program regrantowy. Mówiąc w wielkim uproszczeniu chodzi o to, by aktywni seniorzy, tacy z liderskim zacięciem, mogli uzyskać finansowe wsparcie na własne projekty realizowane dla innych seniorów. Zabiegałam o to rozwiązanie od dawna, ale publiczny pieniądz nie jest łatwy. Trwało. I znowu moja zasługa niewielka, bo to głównie urzędniczki Wydziału Zdrowia i pracownicy CIS-u przygotowywali wszystkie dokumenty i procedurę. Ale wkład swój mam i poczucie, że jestem po coś. To wspólny sukces wszystkich, którym zależy na tym, by Poznań był dobrym miastem do życia.
Zaraz potem dowiedziałam się o własnej wygranej w konkursie  „Szlak wolności od podstaw”, którego organizatorami są „Maszyna do pisania” i Urząd Marszałkowski.  Będę pisać reportaż o ….pracy organicznej, czyli o tym, co w życiu daje mi najwięcej radości.  Nagrody są bogate - warsztaty z pisarzami, publikacja mojego tekstu w zbiorze reportaży, kilkudniowy pobyt w pięknym pałacu Radziwiłłów, kilkanaście godzin w gronie ciekawych ludzi, rozmowy o literaturze, pisaniu, niepisaniu, pracy organicznej. I wreszcie kilka dni z koleżanką, która czyta szybciej, niż oddycha i przeczytała WSZYSTKO. Dawno się nie widziałyśmy. Tak się cieszę.
Po takiej dawce to ja wiem, że żyję
I JESTEM!
Czytaj więcej »
#poznanmojemiasto

Moje miasto

12:21
W ciągu ostatniego tygodnia miałam okazję odbyć wiele pieszych wędrówek po mieście. W miarę możliwości rezygnowałam nawet z tramwaju, by móc przyjrzeć się miastu, w którym mieszkam od zawsze. Prawie każdego dnia byłam w innej dzielnicy. Zaczęło się od Wildy, bo właśnie tam przeniesiono mój ulubiony Urząd Skarbowy i dzięki temu mogłam skonfrontować stan dzisiejszy tej dzielnicy, z tym co, mam głęboko schowane w pamięci z lat dziecięcych i wczesnej młodości. Nic nie pasuje. Z wyjątkiem może koszmarnej pani w okienku podawczym w US. Ta się jakoś uchowała prezentując zachowania z minionej epoki i spowodowała, że mi ciśnienie podskoczyło po krótkiej wymianie zdań. W konkursie „Jak poniżyć petenta w ciągu dziesięciu sekund” miałaby światowe Grand Prix. W Urzędzie Skarbowym nie rzucam się na urzędniczki, bo swój rozum mam i nad emocjami panuję. Ale tej małpie życzę źle i żadna miłość bliźniego, oraz wyrozumienie dla starzejących się bab nie wchodzi w rachubę.
Właściwie to bardzo żałuję, że Wilda straciła swój łobuzerski koloryt i nikt tej pani w moim imieniu raczej nie odpłaci pięknym za nadobne. A szkoda! Potem, żeby rozładować emocje odbyłam długi spacer w upale, dawną ulicą Dzierżyńskiego i ze zdziwieniem odkrywałam, jak bardzo Wilda się zmieniła. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych na tej ulicy były sklepy tzw. prywaciarzy. Pamiętam je znakomicie. Pamiętam wyprawy z koleżankami, kiedy jechałyśmy tam oglądać piękne bluzki i spódnice. Tylko tam można było wyszukać jakieś ciuchy lub buty, które pozwalały ówczesnym dziewczynom i kobietom uwierzyć, że są modnie ubrane. Rynek się kompletnie zmienił, ale moja nostalgia, za tym, co nam ubyło,  jest coraz większa.
Szczególnie, gdy człowiek tak sobie idzie i ogląda swoje -nieswoje miasto. Kamienice wypiękniały, nie ma obsikanych bram i brzydkich podwórek.
Wszystko pozamykane, monitorowane i udomofonione. Przy okazji odniosłam wrażenie, że zamarło  życie tej ulicy, ale może to pora dnia i wakacje?  Nawet Rynek Wildecki był jak wymarły. Jedyne ślady intensywnego życia dochodziły z wielu placów budowy, które mijałam. Głównie słychać młoty i młotki.
Co kawałek to nowy luksusowy budynek.
W połowie drogi trafiłam na sklep z używaną odzieżą ( w miejscu dawnej galanterii – kto dziś używa takiego słowa?). W oknie wystawowym dojrzałam kątem oka zgrabne skórzane sandałki „nówka sztuka nie śmigana”, wydawało się w moim rozmiarze, co jest istotne, bo kopytko mam zdecydowanie za małe na polskie rozmiary i wiecznie szukam okazji. Weszłam więc ochoczo do sklepu i zdecydowanie ruszyłam do regału stojącego przy oknie. W moim przypadku ciekawy but, tak przykuwa uwagę, że mózg nie rejestruje innych bodźców. No po prostu lecę prosto do celu, bo mam naturę zdobywcy ( w kwestii butów tylko!) i kiedy chwyciłam upatrzony but, natychmiast obok pojawił się obsługujący młodzian i wyjął mi go z ręki oraz powiedział, że buty dla klientów są pod ścianą, o tam i machnął ręką w kierunku przeciwnym. No to ja się inteligentnie zapytałam, „a te to dla kogo?”
- Te podaje sprzedawca! odpowiedział łypiąc czarnym oczkiem po otoczeniu. Był bardzo zaniepokojony. Nie wiem czym. W sklepie były jedynie jakieś dwie inne koleżanki z mojej piaskownicy, czyli również w wieku dojrzałym, bardzo zajęte wyszukiwaniem okazji, których, jak powszechnie wiadomo, w takim sklepie pełno, same się pchają i człowiek musi z nich skorzystać, bo się nie powtarzają. NIGDY!
I nikogo więcej. Więc zaintrygowana, postanowiłam się dowiedzieć.
- Ale po co? Skoro może wziąć sam.
- Nie, bo ukradnie – usłyszałam w odpowiedzi.
-To pan myśli, że ja przyszłam ukraść te buty?
Nie odpowiedział, bo nie zdążył, tak szybko mnie wyniosło. Gdyby nie to, że drzwi były zablokowane walnęłabym nimi tak, że futryna byłaby do wymiany.
Jak dla mnie, jedna małpa w skarbowym i półgłówek w używaku to za dużo na jeden spacer.

No chyba, że Wilda nic się nie zmieniła i dalej ma nienajlepszą reputację, a te urocze odnowione kamienice i nowoczesne plomby, to tylko pozór
Sama nie wiem.
Ale miasto nie moje. Mimo wszystko.






Obraz <a href="https://pixabay.com/pl/users/6815560-6815560/?utm_source=link-attribution&amp;utm_medium=referral&amp;utm_campaign=image&amp;utm_content=3101759"> 6815560</a> z <a href="https://pixabay.com/pl/?utm_source=link-attribution&amp;utm_medium=referral&amp;utm_campaign=image&amp;utm_content=3101759"> Pixabay</a>
Czytaj więcej »