Namawiam

05:44

Kraina niezwykłości. Tak nazywają Dolinę Baryczy wszystkie materiały reklamowe, do których dotarłam. Trudno się nie zgodzić. A po powrocie stamtąd trudno zapomnieć. Dlatego dziś namawiam, zachęcam, przekonuję – jedźcie. Zobaczcie na własne oczy.

Po kilkudniowym pobycie wróciłam oczarowana i ciągle nie mogę uwierzyć, że ten cudowny kawałek świata jest tak blisko.
 
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to niezwykłe miejsce zachwyci ludzi wrażliwych na piękno przyrody. Kiedyś wydawało mi się, że wszyscy ludzie milkną, gdy staną oko w oko z pięknym krajobrazem, grą świateł i kolorów, urodą i bliskością braci mniejszych. Dziś wiem, że ta zdolność nie jest dana wszystkim. Namawiam więc, tylko tych, którzy ją mają. Bierzcie dzieci, przyjaciół i pokażcie kawałek prawdziwego świata.  Jest piękny.
Dolina Baryczy to dość rozległy teren i wyjechałam stamtąd z poczuciem niedosytu. Wrócę, by ją porządnie objechać rowerem, posmakować ryb z różnych kuchni, odkryć inne specjały i przede wszystkim na własną rękę dotrzeć do zakątków, w których uroda świata zapiera dech. A takich jest mnóstwo. Główną atrakcją są oczywiście stawy. Kiedy namawiałam znajomych na urlop w tym rejonie, entuzjazmu na twarzy nie było widać. Staw hodowlany kojarzył się wszystkim raczej mało atrakcyjnie. W konkurencji z wakacjami nad morzem lub w górach przegrywa. Ale trzeba jechać do Milicza, by zrozumieć, że milickie stawy hodowlane to fenomem jedyny w Europie i kto nie widział, ten sobie tego nie wyobrazi. Oglądając mapę tego terenu, miałam takie skojarzenie, że to jakby Mazury w pomniejszeniu, ze względu na obfitość zbiorników wodnych. Doskonały teren do wycieczek pieszych, rowerowych, kajakowych.
A od popularnych kierunków wakacyjnych wypraw różni się przede wszystkim jednym – brakiem chmary turystów. W dni powszednie z rzadka widać pojedyncze osoby. W weekendy robi się tłoczniej, ale tylko w restauracjach i na trasach kajakowych na Baryczy, bo krótka i bezpieczna. Poza tym ptaki, woda, lasy i przepiękne łąki. Krajobrazy jak z obrazka.
Z wyprawy przywiozłam niezapomniane przeżycia. Te wiążą się głównie z obserwacją ptaków i ludzi. Ptaki były wszędzie i zawsze. Miałam szczęście zobaczyć zimorodka, który o świcie przefrunął przed moim nosem i zanim zdążyłam się zorientować, co to było, zniknął z pola widzenia. Gdyby nie obecność koleżanki specjalistki, wróciłabym do domu przekonana, że zobaczyłam motyla mutanta, bo to coś co przeleciało było cudownie niebieskie tyle, że większe od naszych motyli. Koleżanka, w chwili przelotu odwrócona w drugą stronę, powiedziała, że skoro niebieski, to na pewno był zimorodek, jej ulubiony ptaszek. Kilka godzin później zobaczyłyśmy parkę zimorodków drugi raz. Bardzo piękne i chyba lepiej ubrane od srok, które zawsze są bardzo eleganckie. Wieczorem na dachu nad naszym tarasem stawał bocian.
I przysłuchiwał się naszym rozmowom przez długi czas. Codziennie słuchaliśmy klekotu bocianów. Już się pakują.
Z obserwacji ludzi na długo zapamiętam minę młodej kobiety, którą nasza bardzo skora do aktywności i zwarta grupa osób w wieku dojrzałym doprowadziła do konfuzji. Otóż pewnego dnia postanowiliśmy wynająć kajaki i spłynąć rzeczką. W drodze do punktu startu Pani zapytała nas o doświadczenia kajakowe. Troje moich przyjaciół przyznało się, że odbędą inicjację, a ja nie mówiłam nic. Kajakiem pływałam w swoim życiu wiele razy i zupełnie nie widziałam zagrożeń w użytkowaniu tego sprzętu. Szczególnie na rzeczce prawie bez nurtu i z bardzo niskim stanem wody, w upalny bezchmurny dzień. Piszę „nie widziałam”, bo to co później udało nam się szczęśliwie przeżyć na wodzie, zmieniło mój punkt widzenia. Otóż – wypożyczanie kajaków to nie jest wcale łatwy chleb.
Najpierw koleżeństwo ubrało się w kapoki. Jedna Pani wbiła się dziecinny, druga ubrała największy z możliwych i zginęła w jego czeluściach, pan założył za mały i skrępował ruchy. Wyglądali, jak na balu przebierańców. W tym stroju mogli robić wszystko, tylko nie wiosłować. Pani kajakowa – młodsza od nas o jakieś czterdzieści lat, minę miała niewyraźną, ale rzeczowo wyjaśniła, że to nie jest rewia mody, tylko trzeba dobrać do wzrostu i tuszy.
Dobrali.
Potem moja serdeczna przyjaciółka, którą poprosiłam, by w trakcie swej kajakowej inicjacji starała się nie zgubić wiosła, dopytywała się uporczywie, gdzie są te uchwyty, w które wkłada się wiosło. Pani kajakowa miała oczy, jak talerze. W końcu wydusiła:
- W żadnym kajaku takich uchwytów nie ma. Wiosłem się wiosłuje. – mówi i patrzy z politowaniem
- Jak to nie ma, jak były? – pyta odziana w kapok zdeterminowana nadzieja polskiego kajakarstwa przed inicjacją
- Gdzie były? – mówi kajakowa z cieniem irytacji w głosie
- W klockach lego. Takie z boku – odpowiedziała przejęta kapokowa miss
Widać było, że kajakowa ma pierwszy raz do czynienia z tym rodzajem niedyspozycji umysłowej, bo nabzdyczyła się jak indor i wysyczała, że na takie pytania odpowiadać nie będzie. Napięcie rosło, ale rozładował je mąż koleżanki, przypominając zebranym, że w klockach lego była łódka, a nie kajak.
A te różnią się wiosłami.
Potem było jeszcze tylko wodowanie i próba wywrócenia kajaka na samym starcie, a także próba obrócenia go tyłem do kierunku spływu i płynięcia tyłem oraz wykonanie obrotu na rzeczce, która miała może 30 cm więcej, niż długość kajaka(licząc szuwary). Słowem początki były trudne.
 
Kajakowa stała, przyglądała się i wyraźnie była zatroskana. W końcu pojechała, a my zostaliśmy sami  z takimi widokami.
 
Innych przygód nie opiszę, bo mnie moje towarzystwo wykluczy ze swego grona (choć w moim opisie nie ma cienia przesady!).
Albo spełni moje życzenie wypisane na tej desce.

 
A obiecaliśmy sobie, że wrócimy.

0 komentarze