Z miłości do wolności

05:51

Niewątpliwie zostałam wczoraj gwiazdą swojego profilu na Facebooku. A wszystko w wyniku umieszczenia zdjęcia własnej osoby w stroju wystylizowanym na czasy sprzed stu lat. Za wszystkie polubienia bardzo dziękuję, jeszcze bardziej za sympatyczne komentarze. Wierne czytelniczki mojego bloga i profilu dopytywały o szczegóły tego wydarzenia, więc dzisiaj o tym , co działo się wczoraj –18.08 2018 w Poznaniu – czyli refleksje zakulisowe.
Postanowiłam, że wezmę udział w kręceniu scen zbiorowych do filmu „Siłaczki” z dwóch powodów. Po pierwsze z wdzięczności i szacunku dla poznańskich sufrażystek. Nie byłabym tym kim jestem, gdyby nie ich determinacja.
Po drugie z miłości do wolności i roweru.
Organizatorzy rozsyłając zaproszenie, prosili, by która dziewczyna/pani może, przyjechała swoim rowerem. To przesądziło i zmotywowało mnie do zerwania się wczesnym rankiem w sobotę. Kiedy jechałam przez uśpione jeszcze miasto, to uświadomiłam  sobie, że tylko podstarzałe feministki i najgorsze zakapiory, zmęczone nocną balangą, są gotowe o tej porze dnia i tygodnia do aktywności. Choć właściwie aktywność  wszystkich mijanych panów z podbitymi oczami, ziejących na kilometr strawionym alkoholem, ograniczała się do picia piwa. Dawno nie widziałam tylu umęczonych facetów, co w tej drodze o poranku przez centrum mojego miasta. Ostatni siedział przed Teatrem Polskim i wyglądał tak okropnie, jak kwintesencja wszystkich poprzednich, mijanych po drodze.
Tymczasem w Teatrze Polskim było już pełno kobiet i gwarno jak w ulu. Każdy, kto ma trochę wyobraźni, może sobie uzmysłowić, że przebranie około stu kobiet w ciągu godziny w stroje z epoki łatwe nie jest. Kiedy weszłam do Malarni część osób było już kompletnie ubranych, część była w procesie poszukiwania czegoś, co pasowałoby do rozmiaru i stanowiło jakąś całość z resztą już pozyskanych elementów garderoby. Właścicielkom długich włosów zaplatano warkocze, formowano fryzury sprzed stu lat. Te z krótkimi włosami miały jeszcze dodatkowe  wyzwanie w postaci znalezienia nakrycia głowy.

Dziewczyna odpowiedzialna za stroje, jednocześnie mocując się  z haftkami przy sukience innej statystki, rzuciła na mnie okiem i bez żadnych ceregieli powiedziała wskazując brodą w kierunku wieszaka – „Tamta żółta spódnica. A góra to już nie wiem. Może niech Pani spróbuje to”. Drugie machnięcie brodą wskazało jedwabną białą kupkę leżącą na krześle. Ręce zapinały haftki.  Przebrałam się błyskawicznie i nagle, gdy poczułam ciężar długiej spódnicy uświadomiłam sobie, że przecież ja za chwilę w tym stroju mam jechać rowerem. Trzeba włożyć długą do ziemi spódnicę, by dotarło z całą siłą, o ile jest nam dzisiaj łatwiej w portkach lub krótkich sukienkach. Biała jedwabna bluzka z długimi rękawami, obficie ozdobiona falbanami  na biuście, to także spore utrudnienie, o czym miałam się przekonać  za chwilę. Jedwabiem pięknie zahacza się o wszystko, co tylko jest. Z dzwonkiem roweru na początek. Za to wielokrotnie. Specjalistka od stroju upięła, gdzie trzeba, obciągnęła, co należy i po sakramentalnym „może być”, odesłała do sekcji nakryć głowy.
Wzięłam wszystkie, które zostały i wróciłam po pomoc. Ze względu na wielkość głowy, pasował mi jedynie cylinder woźnicy, ale nie wzbudził zachwytu pani kierowniczki. Koniecznie chciała wsadzić mi na głowę uroczy fragment poznańskiej palmiarni, czyli mały kapelusik z ogromnym rondem, ozdobiony milionem kwiatów. Bardzo twarzowy, tyle że nijak nie trzymał się mojej głowy i musiałabym zalotnie trzymać go oburącz, co w trakcie jazdy rowerem mogło być poważnym utrudnieniem. Aż tak dobrze to, ja nie jeżdżę. Stałam bezradna po raz pierwszy żałując decyzji podjętej w ubiegłym stuleciu (O MATKO! – to prawda!), że długie włosy to nie moja bajka. I wtedy Pani obróciła się i zdjęła kapelusz z głowy innej koleżanki, wręczając jej melonik, a mnie kapelusik zdjęty z niej. Ten przynajmniej siedział na mojej czaszce. Odczułam wielką ulgę, bo w tym z ogrodem na głowie nie dałabym rady.
Chwilę potem schodząc ze stopni niechcący nadepnęłam na rąbek spódnicy innej pani. Rozległ się charakterystyczny dźwięk rozdzieranego materiału i oczom stojących ukazał się odsłonięty pośladek i opadająca spódnica. Moje „przepraszam” niewiele zmieniło. Uświadomiłam sobie, że razem ze zmianą mody, utraciłyśmy zdolność sprawnego poruszania się w tych długich dyrdunach, które ze stopni należało zawsze zgrabnie zagarnąć, by nie narazić się na podobne przygody. Moja Babcia tak właśnie wysiadała z tramwaju.
Ubrana wyszłam na plac i stanęłam w grupie pięknie wyglądających dam. Niektóre suknie wzbudziły mój podziw, a kobiety wyglądały zachwycająco.  
A później poproszono wszystkie przebrane panie, by wsiadły na rowery (swoje lub pożyczone do zdjęć) i przejechały spod Teatru Polskiego na Plac Wolności, gdzie czekała na nas ekipa filmowa.
Ludzie przyglądali się nam z ciekawością. Fotografowali. Tramwaj przejeżdżał wolniej niż zwykle. W oknach kamienic stali ludzie i obserwowali nasze wielokrotne przejazdy przez odgrodzony Plac Wolności. To naprawdę musiało pięknie wyglądać. Co chwilę ratowano jakąś spódnice wkręconą w łańcuch. Na szczęście nie było upału.
Wyglądało to tak:

Wracałam do domu z poczuciem, że wzięłam udział w zdarzeniu bardzo pożytecznym i potrzebnym. Ale dopiero śmigając na moim rowerze w drodze powrotnej, odziana w wygodne przewiewne spodnie i lekką koszulkę - atrybuty wyemancypowanych kobiet - doceniłam wywalczone przez sufrażystki prawo do posiadania własnego ciała. Oczywiście oprócz innych praw – wyborczego, prawa do edukacji i rozwoju oraz stanowienia o sobie.

Było świetnie!
 
Czytaj więcej »

Namawiam

05:44
Kraina niezwykłości. Tak nazywają Dolinę Baryczy wszystkie materiały reklamowe, do których dotarłam. Trudno się nie zgodzić. A po powrocie stamtąd trudno zapomnieć. Dlatego dziś namawiam, zachęcam, przekonuję – jedźcie. Zobaczcie na własne oczy.
Po kilkudniowym pobycie wróciłam oczarowana i ciągle nie mogę uwierzyć, że ten cudowny kawałek świata jest tak blisko.
 
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to niezwykłe miejsce zachwyci ludzi wrażliwych na piękno przyrody. Kiedyś wydawało mi się, że wszyscy ludzie milkną, gdy staną oko w oko z pięknym krajobrazem, grą świateł i kolorów, urodą i bliskością braci mniejszych. Dziś wiem, że ta zdolność nie jest dana wszystkim. Namawiam więc, tylko tych, którzy ją mają. Bierzcie dzieci, przyjaciół i pokażcie kawałek prawdziwego świata.  Jest piękny.
Dolina Baryczy to dość rozległy teren i wyjechałam stamtąd z poczuciem niedosytu. Wrócę, by ją porządnie objechać rowerem, posmakować ryb z różnych kuchni, odkryć inne specjały i przede wszystkim na własną rękę dotrzeć do zakątków, w których uroda świata zapiera dech. A takich jest mnóstwo. Główną atrakcją są oczywiście stawy. Kiedy namawiałam znajomych na urlop w tym rejonie, entuzjazmu na twarzy nie było widać. Staw hodowlany kojarzył się wszystkim raczej mało atrakcyjnie. W konkurencji z wakacjami nad morzem lub w górach przegrywa. Ale trzeba jechać do Milicza, by zrozumieć, że milickie stawy hodowlane to fenomem jedyny w Europie i kto nie widział, ten sobie tego nie wyobrazi. Oglądając mapę tego terenu, miałam takie skojarzenie, że to jakby Mazury w pomniejszeniu, ze względu na obfitość zbiorników wodnych. Doskonały teren do wycieczek pieszych, rowerowych, kajakowych.
A od popularnych kierunków wakacyjnych wypraw różni się przede wszystkim jednym – brakiem chmary turystów. W dni powszednie z rzadka widać pojedyncze osoby. W weekendy robi się tłoczniej, ale tylko w restauracjach i na trasach kajakowych na Baryczy, bo krótka i bezpieczna. Poza tym ptaki, woda, lasy i przepiękne łąki. Krajobrazy jak z obrazka.
Z wyprawy przywiozłam niezapomniane przeżycia. Te wiążą się głównie z obserwacją ptaków i ludzi. Ptaki były wszędzie i zawsze. Miałam szczęście zobaczyć zimorodka, który o świcie przefrunął przed moim nosem i zanim zdążyłam się zorientować, co to było, zniknął z pola widzenia. Gdyby nie obecność koleżanki specjalistki, wróciłabym do domu przekonana, że zobaczyłam motyla mutanta, bo to coś co przeleciało było cudownie niebieskie tyle, że większe od naszych motyli. Koleżanka, w chwili przelotu odwrócona w drugą stronę, powiedziała, że skoro niebieski, to na pewno był zimorodek, jej ulubiony ptaszek. Kilka godzin później zobaczyłyśmy parkę zimorodków drugi raz. Bardzo piękne i chyba lepiej ubrane od srok, które zawsze są bardzo eleganckie. Wieczorem na dachu nad naszym tarasem stawał bocian.
I przysłuchiwał się naszym rozmowom przez długi czas. Codziennie słuchaliśmy klekotu bocianów. Już się pakują.
Z obserwacji ludzi na długo zapamiętam minę młodej kobiety, którą nasza bardzo skora do aktywności i zwarta grupa osób w wieku dojrzałym doprowadziła do konfuzji. Otóż pewnego dnia postanowiliśmy wynająć kajaki i spłynąć rzeczką. W drodze do punktu startu Pani zapytała nas o doświadczenia kajakowe. Troje moich przyjaciół przyznało się, że odbędą inicjację, a ja nie mówiłam nic. Kajakiem pływałam w swoim życiu wiele razy i zupełnie nie widziałam zagrożeń w użytkowaniu tego sprzętu. Szczególnie na rzeczce prawie bez nurtu i z bardzo niskim stanem wody, w upalny bezchmurny dzień. Piszę „nie widziałam”, bo to co później udało nam się szczęśliwie przeżyć na wodzie, zmieniło mój punkt widzenia. Otóż – wypożyczanie kajaków to nie jest wcale łatwy chleb.
Najpierw koleżeństwo ubrało się w kapoki. Jedna Pani wbiła się dziecinny, druga ubrała największy z możliwych i zginęła w jego czeluściach, pan założył za mały i skrępował ruchy. Wyglądali, jak na balu przebierańców. W tym stroju mogli robić wszystko, tylko nie wiosłować. Pani kajakowa – młodsza od nas o jakieś czterdzieści lat, minę miała niewyraźną, ale rzeczowo wyjaśniła, że to nie jest rewia mody, tylko trzeba dobrać do wzrostu i tuszy.
Dobrali.
Potem moja serdeczna przyjaciółka, którą poprosiłam, by w trakcie swej kajakowej inicjacji starała się nie zgubić wiosła, dopytywała się uporczywie, gdzie są te uchwyty, w które wkłada się wiosło. Pani kajakowa miała oczy, jak talerze. W końcu wydusiła:
- W żadnym kajaku takich uchwytów nie ma. Wiosłem się wiosłuje. – mówi i patrzy z politowaniem
- Jak to nie ma, jak były? – pyta odziana w kapok zdeterminowana nadzieja polskiego kajakarstwa przed inicjacją
- Gdzie były? – mówi kajakowa z cieniem irytacji w głosie
- W klockach lego. Takie z boku – odpowiedziała przejęta kapokowa miss
Widać było, że kajakowa ma pierwszy raz do czynienia z tym rodzajem niedyspozycji umysłowej, bo nabzdyczyła się jak indor i wysyczała, że na takie pytania odpowiadać nie będzie. Napięcie rosło, ale rozładował je mąż koleżanki, przypominając zebranym, że w klockach lego była łódka, a nie kajak.
A te różnią się wiosłami.
Potem było jeszcze tylko wodowanie i próba wywrócenia kajaka na samym starcie, a także próba obrócenia go tyłem do kierunku spływu i płynięcia tyłem oraz wykonanie obrotu na rzeczce, która miała może 30 cm więcej, niż długość kajaka(licząc szuwary). Słowem początki były trudne.
 
Kajakowa stała, przyglądała się i wyraźnie była zatroskana. W końcu pojechała, a my zostaliśmy sami  z takimi widokami.
 
Innych przygód nie opiszę, bo mnie moje towarzystwo wykluczy ze swego grona (choć w moim opisie nie ma cienia przesady!).
Albo spełni moje życzenie wypisane na tej desce.

 
A obiecaliśmy sobie, że wrócimy.
Czytaj więcej »