#wspólnotylokalne

Siła wspólnoty

14:37

Poranna rozmowa z mężem przy kawie. Poprzedniego wieczora był na jakimś spotkaniu inwestorów, gdzie budujący polską gospodarkę drobni przedsiębiorcy wymieniają się doświadczeniami i inspirują do działania. Nie wszystkie tematy mnie interesują, choć podobno przy niektórych powinnam odczuwać mrowienie na krzyżu – na przykład przy kwestiach globalnego zadłużenia, skutków kryzysów finansowych lub spadków/zwyżki cen na nieruchomości w Hiszpanii. Na szczęście działa moja mantra czyli „przejmuję się tylko rzeczami, na które mam wpływ”.
Ale słucham, jak na dobrą żonę przystało. I słyszę:
- Paweł – ten to ma łeb! W swoim wystąpieniu mówił takie ważne rzeczy i zadawał takie pytania, że nikt nie mógł na nie znaleźć odpowiedzi.  A tam byli tacy mądrzy i wykształceni ludzie.
Słucham tego z niewzruszoną miną, bo myślę sobie, że właściwie zadanie pytania, na które nikt nie umie odpowiedzieć, nie wydaje mi się specjalnie trudne.  Szczególnie dwa lata po wyborach okazji do zadawania takich pytań nie brakuje, a wręcz ich przybywa.
- Mówił też o tym, jak ważne jest, by ludzie się integrowali i robili coś razem. Jako wspólnota.
W tym miejscu zaczynam strzyc uszami, bo temat jest mi dużo bliższy. 
- Wczoraj opowiadał o świetnym biznesie z Krakowa. Wyobraź sobie, że grupa około czterdziestu osób, która chciała mieć mieszkanie, zawiązała się. Wybrali spośród siebie najmądrzejszego, który ich reprezentował. Jako wspólnota wzięli duży kredyt z banku, wybudowali budynek, w którym było więcej mieszkań, niż oni potrzebowali. Nadwyżkę tych mieszkań sprzedali po cenach rynkowych, a z uzyskanych pieniędzy spłacili zaciągnięty kredyt. I w ten sposób wszyscy założyciele tej wspólnoty mieli mieszkania za darmo. Taki świetny pomysł!
Oczy mam radosne i odczuwam wyraźne przypływy dobrego samopoczucia.
- No i co jeszcze? – pytam całkiem niepotrzebnie, bo na tym komunikacie lepiej byłoby skończyć.
- No nic. Na koniec wystąpienia powiedział, że pytali tego, co kierował wspólnotą, czy podjąłby się raz jeszcze takiego działania.
- I? – wpatruję się przeczuwając najgorsze
- Powiedział, że nigdy więcej.
No tak pomyślałam sobie - polska choroba. Razem nam nie  wychodzi. I nawet jak nam służy, to zrobimy wszystko, żeby się wszystkim odechciało.
Oboje wróciliśmy do porannego przeglądania smartfonów.
Ale bycie wspólnotą jest niezwykle pouczające, a dla mnie nawet pociągające. Dlatego jestem tam, gdzie tej wspólnotowości doświadczę. W ubiegłym tygodniu na moje osiedle zawitał Prezydent. Z taką roboczą wizytą, pod tytułem „co tam u Was słychać”? Organizatorem była nasza Rada Osiedla, a miejscem spotkania lokalna szkoła podstawowa.
Poszliśmy, bo Prezydenta lubimy, a od czasu jak jest Prezydentem, to było pierwsze spotkanie, na które dostaliśmy zaproszenie. Poszłam, bo byłam ciekawa, jak to jest z tą naszą wspólnotą.
Spotkanie z mieszkańcami odbywało się w zimnej sali gimnastycznej. Kiedy weszliśmy, było jeszcze pusto. Z przodu, w drugim rzędzie siedział jeden pan. Całym sobą wysyłał do świata komunikat – „dziś będzie moje pięć minut”. Siedział aktywnie - nerwowo przerzucał zapiski, spoglądał na zegarek, oglądał się za siebie, kontrolował okoliczne miejsca. A kiedy sala się wypełniła po brzegi ludźmi, wyraźnie jego nerwowość wzrosła. Potem weszli panowie za stół prezydialny i rozpoczęło się spotkanie. Za stołem prezydialnym nie było żadnej pani, oprócz skromnie siedzącej bokiem protokolantki, która z kolei całą sobą meldowała światu „nie jestem godna, by tu siedzieć”. Robiła wrażenie, jakby za chwilę miała się z tymi swoimi kartkami rzucić pod stół, by nie szpecić przystojności przestworza. I oczywiście nie uchybić dostojności gości – czyli dwóch rosłych facetów i jednego gospodarza. Druga kobieta podawała mieszkańcom mikrofon. Po uważaniu podawała, pilnując głównie swojego  wyobrażenia o porządku dyskusji. Mikrofon zresztą pełnił jedynie funkcję wskazania mówiącego, bo ktoś chyba coś źle podłączył i nic nie było słychać.

Moja feministyczna dusza skowyczała od początku do samego końca. Mam tyle rozumu, by nie wymagać od Prezydenta, by był kobietą, ale to kim się otacza, jest już jego wyborem. I tu mam żal. Może gdyby gospodarz miał więcej wyczucia, byłoby inaczej. Ale nie miał i było jak zawsze. Czyli o sprawach wspólnych – decydują i mówią panowie, a kobiety występują w roli pomocniczej.  Nihil novi.
Wystąpienia mieszkańców rozpoczął Pan z drugiego rzędu. Rękę w górze miał już 5 minut przed oficjalnym zaproszeniem do zabierania głosu i przed prośbą, by nie wygłaszać mów, tylko zadawać konkretne pytania, by Prezydent mógł odpowiedzieć.
Pan wstał, chrząknął, chwycił mikrofon jak tonący linę i już wszyscy wiedzieli, że to nie będzie na chwilę. Zabrał głos w sprawie komunikacji miejskiej na naszym osiedlu. Przeanalizował wszystkie rozkłady autobusów, przywołał wszystkie obietnice wyborcze, skonfrontował ze stanem rzeczywistym, wygłosił szereg cennych uwag na temat możliwości poprawy istniejącego stanu rzeczy odwołując się do znakomitych wzorców z innych krajów i pomijając sytuacje lokalnego budżetu, by wreszcie po kilkunastu minutach i wielu nieudanych próbach wyrwania mu mikrofonu (miałam pomysł, by wynieść go razem z mikrofonem, bo pan był raczej nieduży) zakończyć zwycięskim „nic się nie zmieniło i właściwie jest gorzej”.
Prezydent wyłowił jakieś pytanie i na nie odpowiedział, czym wzbudził mój podziw, bo ja bym się w tym potoku zarzutów pogubiła.  A potem wszyscy kolejni mówcy mówili co prawda krócej, ale nigdy nie padła żadna sugestia, z której wynikałaby jakaś idea wspólnego działania. Były żale, pretensje i insynuacje. A Prezydent brał to na klatę. Z wprawą, bo w końcu trenuje boks.
Nie wiem, jak się to zakończyło, bo po ponad godzinie tej przepychanki wyłączyli prąd w całym budynku i na okolicznych ulicach. Zgasło światło i mikrofon całkowicie przestał zniekształcać, a głośniki trzeszczeć. Uciekliśmy z tego spotkania w ciemności przyświecając smartfonem, ale morze smartfonów pojawiło się w dusznej sali i trudne ćwiczenie wspólnoty trwało nadal.
Za sobą zostawiliśmy nieprzyjazną przestrzeń ze źle przygotowanym zapleczem technicznym i nieprzyjaznymi wobec siebie ludźmi, wśród których na pewno byli także ci, którzy głosowali na Prezydenta i którzy tak jak my, szanują go za to, co zrobił.
Po tym spotkaniu pojechałam na szkolenie do Warszawy i w Centrum Kreatywności Targowa,
miejscu niezwykle inspirującym i pięknym znalazłam taką ulotkę promującą inne miejsce, a w niej hasło „Wielkie rzeczy potrzebują przestrzeni”.

Może dlatego tak nam nie idzie, że na osiedlach nie mamy żadnej przestrzeni do spotkań i publicznej dyskusji? Poza szkołami oczywiście, które służą zupełnie do czegoś innego.
I ciągle zapominamy, że wspólnota to siła i rozwój.
I że trzeba ją świadomie budować.
Czytaj więcej »
#mamteriera

Mordki

13:00

Takie zdjęcie wita każdego, kto wchodzi do naszego domu. I prawie każdy wchodzący uśmiecha się do tych mordek. A mordki wiszą, jako memento, nie żadna tam banalna ozdoba z Castoramy za dziesięć złotych.
Memento, bo każdego dnia muszę sobie przypominać, że nic nie jest takie, jak mi się widzi. Memento, bym pamiętała, że łatwo jest w życiu dać się nabrać, a najłatwiej własnym wyobrażeniom, w czym ja jestem mistrzynią świata, a nawet pewnie więcej, ale kafeteria kategorii tego mistrzostwa na razie jest bardzo ograniczona.

Mordki na obrazku  są tak urocze, tak niewinne, tak sympatyczne, że można się w tych mordkach zakochać i stracić rozum, chwilę po utracie czujności. No i właśnie tak było, a właściwie jest ze mną. Żywa mordka psa sąsiadów zapadła mi w serce i kilka lat temu posiadłam na własność własną żywą – wypisz, wymaluj, jak ta na zdjęciu. Nie podejmę się dyskusji, kto kogo posiadł, ale trafił mi się osobnik, a raczej osobniczka wyjątkowo różna od mojego wyobrażenia o tym, co naprawdę w tych mordkach siedzi. I co z tej mordki wyjdzie, jak to mówią - „w praniu”.
Moja mordka jest kierowniczką wszystkiego. Kieruje nami, pilnuje Antoninka, pilnuje rewiru i żaden kot jej tu nie podskoczy. Generalnie my też nie podskakujemy, bo obserwując jej gwałtowne reakcje i determinację w interweniowaniu, to właściwie człowiek powinien bać się oddychać. Po ostatnich wyczynach, uznałam, że furia mojej suni może być siłą totalną i niszczącą. Przy czym nigdy nie była i nadal nie jest wypisana na mordce, jako cecha osobnicza. 
Otóż pewnego dnia z punktu obserwacyjnego w sypialni, gdzie Belka dojrzała w ogrodzie absolutnie wkurzającego kociambra sąsiadów, który ośmielił się samowolnie wkroczyć na nasz (czyli jej!) teren w celu wiadomym, rzuciła się ze skowytem z pokoju na piętrze po schodach, do drzwi wejściowych, przewracając po drodze dzieci i staruszków, rolując chodniki. W czasie tego szaleńczego biegu wrzeszczała po psiemu okrutnym złowieszczym skowytem. Wypadłszy do ogrodu, przez usłużnie otwarte drzwi wejściowe (była obawa, że wyrwie z futryną, więc Mąż porzucił papiery i dopadł do klamki, zanim ona wyrobiła się na zakrętach) Belka wpadła w krzaczory z takim impetem, że kot zamarł z przerażenia i zapomniał z wrażenia, po co przyszedł. Przyglądał jej się z boku, bo ona w szale pomyliła kierunki i zaryła nie w te krzaki, tylko po drugiej stronie domu.  Ale siła była w tym zaryciu ogromna.
Teraz,  po latach współżycia z żywym egzemplarzem mordki wiem dobrze, jak daleko mylący jest obrazek w zestawieniu z żywym przykładem. Mam nawet własną teorię, że nazwa tej rasy „terier” jest etymologicznie powiązana z terrorystą. Badam to zjawisko, ale kobieca intuicja, czyli nowoczesne narzędzie badawcze, mówi mi, że mam rację. Na pewno terrorystka gastronomiczną i łóżkową. Nie daj Panie Boże zdenerwować teriera. Właściwie terierkę, bo okoliczni koledzy Belki są znacznie spokojniejsi. Tak mi się wydaje.

Belka ma zresztą wszystkie cechy współczesnych kobiet. Jest świadoma swojej siły i bardzo rzetelnie wywiązuje się z przyjętych na siebie zadań. Potrafi walczyć o swoje, a jak trzeba zrobi awanturę. I wtedy jest z piekła rodem. Konsekwentnie uwodzi mojego Męża, a wywalczone przywileje egzekwuje z wielką starannością. Niczego nie odpuści. Mąż jest jej. Na wyłączność. Właściwie z tym trójkącie mam tylko ten przywilej, że mogę posłuchać czułych słówek. Co prawda nie ja jestem adresatką, ale zawsze to miło, że facet w wieku dojrzałym jeszcze je pamięta. Istnieje nadzieja, że i w stosunku do mnie ich kiedyś użyje, skoro posiada w zasobie. Koleżanki z mojej piaskownicy wiedzą, o czym piszę, a młodsze muszą poczekać, by zrozumieć, bo to zjawisko absolutnie niewytłumaczalne i dotyczące dojrzałych osobników płci przeciwnej i w dojrzałym związku. W każdym razie moja realna egzemplifikacja mordki wcale nie zabiega o dobre relacje ze mną, a nasze pożycie niewiele ma wspólnego z wyobrażeniem o nim, w chwili gdy człowieka uroczy obrazek mordki łapie za serce i ściska w mózgu ośrodek zdrowego rozsądku.
Niby niewinna mordka, a proszę! Belka pełną gębą. Silna, niezależna, wyemancypowana i zaborcza. A te czarne ślepka nie mają na co dzień tego niewinnego wyrazu. No chyba, że ciałko znalazło się przypadkiem koło stołu pańskiego, wtedy ślepka i mordka są znowu jak z obrazka. Niewinne, grzeczne i wzruszające. I wszyscy widzą wtedy tylko ten przekaz, który uwieczniła moja przyjaciółka z Krakowa na rysunku.

A memento? Wisi sobie i spełnia swoją rolę. Także wtedy, gdy nagle życie pokazuje swoja niefajną twarz i chciałoby się na blogu bluzgiem po oczach czytającego za polityków, za głupie ustawy, za lekceważenie obywateli, za odbieranie kobietom ich praw, za choroby, za starość, za nieszczęścia własne i przyjaciół i za tysiąc innych rzeczy w tym za orkan Fryderyk.
Takim bluzgiem od trzewi by się chciało.
A tu proszę! Nic takiego!
Terapeutycznie o Mordce Mojej. I o tym, że nic nie jest takie, jak nam się widzi.
Czytaj więcej »
#dobraedukacja

Nominacja

14:40


Czy słyszałaś kiedyś o Szkole Baletowej Anny Niedźwiedź? – zapytała mnie pół roku temu moja dobra Znajoma.
Zapytała, bo wiedziała, że na systemie oświaty znam się nieźle, sercem oddana jestem edukacji a nad łóżkiem mam oprawioną w ramki trawestację słów Clintona „Edukacja, głupcze”.
Chciała poznać moją opinię.

Nie słyszałam! Słuch mi się przytępił – dodałam gwoli wyjaśnienia, by nie stracić w oczach Znajomej pozycji znawcy przedmiotu.
To musisz iść do Opery na ich spektakl, a potem pogadamy!
W ten sposób poszłam na „Alicję w krainie czarów” w wykonaniu uczniów Szkoły Baletowej Anny Niedźwiedź i zawieszając swoją ekspercką wiedzę na kołku, z pokorą przyjęłam do wiadomości, że oto wiem znacznie mniej, niż powinnam. Ale w końcu człowiek uczy się przez całe życie. Wyszłam zachwycona i oczarowana. Spektakl był bardzo pięknie i profesjonalnie przygotowany, teatr pełen po brzegi, publiczność żywo reagująca. I już tylko to wystarczyłoby, by wieczór uznać za udany.

A potem poznałam Annę Niedźwiedź, autorkę tego edukacyjno-kulturalnego sukcesu i zespół jej współpracowników, koncepcję pracy z dziećmi, dorobek twórczy, pomysły na przyszłość. Zobaczyłam ludzi z talentem i pasją, którzy umieją i chcą się tym dobrem dzielić z innymi. Obejrzałam bardzo dokładnie zaplecze, jakie stworzyła, by zarówno uczniowie jak i pedagodzy uzyskiwali jak najlepsze efekty swojej pracy. I od września trwam w nieustającym zadziwieniu, że można, choć od dawna wiem, że właśnie tak trzeba.
Jedną z rzeczy, które mnie zachwyciły, jest fakt, że każdy uczeń Anny Niedźwiedź bierze udział w spektaklu. W przyjętej koncepcji pracy spektakl, jest elementem procesu edukacji, a więc każde dziecko uczestniczy w procesie twórczym, obserwuje pracę różnych artystów, uczy się od najlepszych w różnych dziedzinach sztuki teatralnej. Konia  z rzędem temu, kto wymyślił lepszy model edukacji artystycznej. A przecież to nie koniec, bo praca nad spektaklem, to lekcja gry zespołowej, odpowiedzialności, współpracy – czyli kompetencji niezbędnych do życia. A potem, kiedy są brawa i owacje (a są zawsze!), to otrzymują je wszyscy występujący. I każdy z nich dostaje najważniejszą rzecz w życiu – solidną dawkę wiary we własne siły!
Zazwyczaj szkoły nie obdarowują tak hojnie swoich uczniów.  

W tej szkole, dzięki determinacji Anny Niedźwiedź powstała profesjonalna scena i jest to jedna z nielicznych szkół w Polsce, która ma własny teatr -Teatr Cortique.  Kiedy Anna Niedźwiedź mówi, że „rozwój szkoły jest wynikiem obserwacji potrzeb uczniów”, to wiem, że nie jest to żaden frazes. Uczniowie i nauczyciele potrzebowali tej sceny, by przygotowywać spektakle. Nadal jednak będą występowali na profesjonalnych scenach Teatru Wielkiego w Poznaniu i innych gościnnych miejscach w Polsce. I pewnie jak dotąd, przy pełnej widowni i z wykupionymi dużo wcześniej biletami. A scena Teatru Cortique będzie również miejscem prezentacji młodych talentów. Koniecznie trzeba tam iść i zobaczyć, jak to działa. Okazji będzie wiele.
Ten wpis z pewnością będzie czytany przez liczne grono moich znajomych nauczycieli lub osób związanych z edukacją. Może podobnie jak ja, nie wiedzą, nie słyszeli o tej niezwykłej formie edukacji. Miałam o moim zachwycie i odkryciu napisać już w we wrześniu. Odkładałam to pisanie, bo ciągle odnajdywałam  tam coś nowego. A dzisiaj dotarła do mnie wiadomość, że w plebiscycie Głosu Wielkopolskiego  na Osobowość Roku 2017 Anna Niedźwiedź otrzymała nominację http://www.gloswielkopolski.pl/nasze-akcje/osobowosc-roku/a/osobowosc-roku-poznan-aktualne-wyniki,12818622/

Już sam fakt nominacji potwierdza moje obserwacje i zachwyty. Bardzo mnie ta wiadomość ucieszyła, bo odbieram ją również, jako znak, że rozumiemy o co chodzi w dobrej edukacji, choć Anna nominowana jest w kategorii kultury. Trudno jednak w tym przypadku rozdzielić jedno, od drugiego. Prawdą niepodważalną jest, że bez edukacji zginiemy, ale tylko nieliczni mają szansę i odwagę, by zrealizować edukację na miarę prawdziwych potrzeb.
I jeśli takich ludzi spotykamy na swojej drodze, to trzeba o nich mówić głośno. Są jak latarnie wyznaczające kierunek. A przecież wszyscy potrzebujemy dobrej edukacji!

We wszystkich dziedzinach życia.
Dlatego głosujcie w tym plebiscycie na Annę Niedźwiedź!
A Znajomej dziękuję. :) 

Czytaj więcej »

Tysiąc lat

02:45
Początek roku to dla wszystkich czas rodzinnych i towarzyskich spotkań. Najpierw Sylwester, potem noworoczne rodzinne posiady, później towarzyskie kolacyjki. U nas jest podobnie, choć kalendarz imprez zaczyna data urodzin Mateńki, które przypadają na 7 stycznia.
I choć w moim otoczeniu  raczej się urodzin nie obchodziło (z wyjątkiem roczku, bo wtedy jeszcze nikt nie czuje się dotknięty wytykaniem wieku), to stało się tak, że urodziny Mamy stały się dla wielu osób świętem obowiązkowym, co najmniej tak, jak kolacja wigilijna lub wielkanocne śniadanie. I nie ma, że boli! Nie przeszkadza pogoda, nie straszy plucha lub śnieżyca i nie ma rzeczy ważniejszych. Zwolnieni są tylko ciężko chorzy! Od kilkunastu lat ta sama niezmiennie grupa przyjaciół stawia się w wiadomym miejscu o umówionej godzinie, by cieszyć się swoim towarzystwem.
Moje zadanie jest od lat podobne – zapewniam strawę, obsługę i jestem majordomus. Liczba gości w zależności od skuteczności szalejących wirusów mieści się w przedziale od 15 do 21 osób, więc jest co obiegać i o kogo zadbać. Ale nie o wysiłku obsługujących chcę pisać, ani o inwencji kulinarnej, tylko o zjawisku, które na moich oczach odchodzi do historii.
Bo na urodziny Mateńki przychodzą jej przyjaciele z Uniwersytetu. To polska inteligencja, o której Młynarski śpiewał  „Nie wycofuj się inteligencjo!”*. Wszyscy są już trochę z innego świata.
Bo gdzie dzisiaj przy stole usłyszycie anegdoty z użyciem gwary połączone z historyczno-językowym wykładem, gdzie żarty z zastosowaniem accusativus cum infinitivo. Kto w ogóle wie, co to jest?  Gdzie wygłasza się laudację na cześć dostojnej Jubilatki? Kto dziś wznosi toasty? Kto wreszcie sam z siebie ma potrzebę wspólnego śpiewania i w tym celu przez pół miasta wiezie śpiewniki, by wszyscy uczestnicy mogli odśpiewać wszystkie zwrotki.
Komu by się chciało?

Uroczystość trwa zawsze kilka godzin i goście wypracowali pewien rytuał konsekwentnie przestrzegany. Kawa i laudacje, śpiewanie kolęd (wszystkich!), rozmowy, kolacja z toastami, wspomnieniami i żartami. Opowieści z młodości bawią mnie zawsze niezwykle i są moją ulubioną częścią wieczoru. Opowiedziana ostatnio historia o Adamie Czartoryskim, który chodził z jednym z naszych gości do poznańskiego „Marcinka” zapadła mi w pamięć. To było zaraz po wojnie. Uczniowie musieli regularnie podawać swoje pochodzenie społeczne. Adam Czartoryski wpisywał regularnie pochodzenie robotnicze. W końcu zaprzyjaźnieni koledzy z klasy pytają go: no jak to z tobą jest? Na co Adam spokojnie odpowiedział, a co teraz robi mój ojciec? Tka samodziały? (jego rodzice po wojnie żeby przeżyć, założyli warsztat tkacki i tkali materiały) No to jakie mam pochodzenie?  
Nauczyciele wpisywali bez mrugnięcia okiem te dane.
W tym roku jedna z pań przywiozła nowości wydawnicze, które chciała pokazać swoim przyjaciołom. Książek było kilkanaście. Przywiozła je nie ze względu na treść, ale ze względu na zawarte w nich zdjęcia lub niezwykłą szatę graficzną książki. Dawno nie widziałam tylu osób jednocześnie zaczytanych, tak szczerze zainteresowanych. Naprawdę piękny widok, którego niestety nie zdążyłam uwiecznić. Jedna z tych książek zrobiła i na mnie kolosalne wrażenie. To pozycja wydana przez Bramę Poznania ICHOT „Elektrownia Garbary - dokument potencjalny” pod redakcją Michała Kępskiego.
Książka jest bardzo mądrze pomyślana pod względem doboru treści - pokazuje historię Elektrowni (zupełnie przez przypadek i Elektrownia, i moja Mama pojawiły się na świecie w tym samym roku), jej znaczenie oraz tkwiący w niej obecnie potencjał rozwojowy. Natomiast pod względem edytorskim to prawdziwy majstersztyk. Zachwycił mnie pomysł i wykonanie. I nie będę tu nic opisywać, tylko gorąco namawiam do poszukania tego cacka. I przeczytania, bo to ważne dla Poznania miejsce.

Właściwie w tym corocznym spotkaniu najmniej ważne są urodziny. O wieku się nie rozmawia, bo wiadomo, że jest słuszny. Ale jakoś tak zeszło na lata i w pewnym momencie, jeden z Panów siedzący koło mnie i nieustannie zabawiający zebranych różnymi opowieściami, pochylił się i cichutko pyta „ale tak właściwie, to ile Mama ma lat”
- 89 – odpowiadam
Zaskoczony odchylił się i mówi – Niemożliwe! Jakim cudem?
- Takim samym, jak to, że razem siedzący przy tym stole mają ponad tysiąc lat.
Też nie wiem, jak to się stało. Ale tak jest!

Pan zamilkł, podobnie jak ja, onieśmielony tym odkryciem. Tysiąc lat to nie przelewki. Wszyscy nam się przyglądali, więc grzecznie wyjaśniłam swoje obliczenia.
Przy stole siedzi 16 osób i prawie wszyscy z początku XX wieku. 10 razy 80, to osiemset, dorzucić do tego wiek mój, mojego męża, siostry i syna i mamy wspólnie tysiąc jak nic. A to już prawie jakbym dobro narodowe, niczym Wawel, zaprosiła do domu. I miała zaszczyt nakarmić i napoić!
Obyśmy dożyli wspólnie 1500 lat – i wzniosłam toast.

Za rok dziewięćdziesiątka!
https://www.youtube.com/watch?v=eSVL-VqPTsE
 
Czytaj więcej »

Noworocznie

13:58

Byłeś kiedyś w Lądku? – pytam mojego znajomego przy świątecznym stole.
Nie! Ja jeszcze nie jestem w tym wieku. – odpowiada bez mrugnięcia okiem i kontynuuje rozmowę o niczym, czyli o prezentach, samopoczuciu, przejedzeniu, nowym aucie i sukcesach dzieci.
Patrzę na niego i nie wiem.
Żart taki? Co w tym ma być śmieszne? A może to nie żart, tylko nowe coś? Geografia wiekowa, albo raczej turystyka wiekowa?  Czyli trzeba być w jakimś wieku, by gdzieś być? Jeśli tak, to ile trzeba mieć lat, by być w Lądku. Pierwszy raz byłam tam wiele lat temu i wtedy byłam w wieku tego znajomego, który jeszcze nie jest w tym wieku. Ale to było w innym życiu, w prehistorii lat ’90. Nie rozumiem, o co tu chodzi. I pewnie nikt tego mi nie wytłumaczy. Znajomego nie dopytuję na wszelki wypadek, bo mogłabym się potem nie pozbierać.
Lądka też mi nikt nie wytłumaczy podobnie, jak mojej determinacji w odwiedzaniu  tego miejsca. Jeżdżę tam od kilku lat zawsze po świętach i tam staram się bezboleśnie przeżyć Sylwestra – czyli najtrudniejszy wieczór w roku. Wieczór, kiedy wszyscy muszą obowiązkowo być niezwykle uroczy, atrakcyjni i zabawni, zabawa musi być szampańska (czy ktoś wie, co to znaczy?) lub szalona, muzyka taneczna, jedzenie wyśmienite, fajerwerki oszałamiające i tak dalej, i tak dalej. Od samego pisania można się zmęczyć.
Mnie Sylwestry męczą na samą myśl i to bez względu o którym myślę, czy o tym przeszłym, czy tym przede mną. I może właśnie dlatego tak lubię Lądek, bo stanowi on zasadniczą przeciwwagę dla tych sylwestrowych oczekiwań.
Tam jest cicho i spokojnie. Oczywiście do Sylwestra. Bo wtedy szał strzelania jest ogólnoludzki i nawet w tym umierającym miasteczku grzmi i huczy, psy wpadają w panikę i wszędzie wokół roznosi się smród petard. W tym roku też tak było. Przybyło natomiast zamkniętych sklepów, szyldów na budynkach z napisem „sprzedam”, zabrakło śniegu i ubyło gości.
Rozbawiła mnie bardzo moja znajoma, która nie znając specyfiki tego miejsca, wybrała się ze swoimi przyjaciółmi do Lądka na Sylwestra. Chcieli go spędzić gdzieś w plenerze, ale nie wśród  tłumów. Wydawało się, że Lądek będzie dobrym wyborem, bo będzie wyważony jeśli chodzi o obecność ludzi, tak po środku. Jakież było ich zdziwienie, gdy w wieczór (czyli po 18!) poprzedzający Sylwestra poszli na spacer po mieście i nie spotkali…. nikogo.
Było tak, jakby w tym mieście nikt nie mieszkał! - opowiadała przejęta koleżanka, która po raz pierwszy zderzyła się z lądecką rzeczywistością. W grudniowe wieczory Lądek jest jak scenografia do „Pierwszego dnia wolności” Kruczkowskiego. Ciemno, cicho, głucho a wszechobecne puste oczodoły przedwojennych, pięknych niegdyś, willi, zamkniętych hoteli i pensjonatów wzmacniają przygnębiające wrażenie.
Mimo tego, jeżdżę tam co roku i wypoczywam, jak nigdzie. O co chodzi?
Pewnie jest to ten sam wzmacniający proces, co po spotkaniu z przyjaciółką, która ma gorzej. Nie żeby karmić się jej nieszczęściem, ale żeby zobaczyć siebie z jej perspektywy. Jeśli jej mąż pije, bije, gwałci, zdradza a ona nie ma dokąd od niego uciec, to mój lekko trunkowy, mierny ale wierny staje się królewiczem z bajki, a ja sama szczęściarą. Od razu zaznaczam, że mój ani trunkowy, ani mierny, a o niewierności nic nie wiem. Ale tak na wszelki wypadek piszę, żeby ktoś sobie czegoś nie pomyślał. Chodzi mi tylko o siłę kontaktu z innymi ludźmi i moc wynikającą ze spojrzenia z innej perspektywy. Pod tym względem Lądek stawia na nogi.
Każdy, kto mieszka gdzie indziej, wie, że ma lepiej. Bo jak powiedziała Nałkowska „jest się takim, jak miejsce, w którym się jest” . Już w drodze powrotnej z Lądka do Poznania, przejeżdżając przez Gostyń, czy Kórnik człowiek ma wrażenie, że to metropolie , że wokół tętni życie, że ludzie wylegli na ulice. Oślepiają witryny sklepowe, a ruch na ulicy jest w porównaniu z Lądkiem po prostu ogromny. Różnica jest kolosalna. A co dopiero w takim Poznaniu, Wrocławiu czy innym Krakowie. Toż to prawie niujorek. I chyba właśnie po ten stan tam jeżdżę. I stamtąd od lat wracam przekonana, że jestem we właściwym (pięknym!) miejscu, wśród właściwych (mądrych, aktywnych i interesujących!) ludzi i mogę znacznie więcej, niż w poprzednim roku!

No i tylko tam mogę przyjąć brak internetu, jako dar boży. Tylko tam mam czas, by zachwycić się urodą napotkanego znienacka niezwykłego koguta, ozdabiającego okno niepotrzebnej nikomu w umierającym miasteczku pracowni plastycznej.
Tylko tam mogę popatrzeć na przepiękne drzewo i zauważyć, że prawdziwa uroda świata ukryta jest w rzeczach zwykłych.

Bo ja już jestem w tym wieku, że muszę do Lądka.
A na 2018 rok wszystkim życzę, by każdy trafił do swego miejsca!
Czytaj więcej »