O obcowaniu z duchami, czyli dlaczego wisi nam inaczej?

09:41

Moje życie zacnej emerytki jest bardzo bogate, jeśli chodzi o sferę kulturalną. To oczywiście wynik pomyślnego zbiegu wielu okoliczności – gotowości i otwartości małżonka, dostępu do wartych uwagi wydarzeń kulturalnych, mobilizującego grona przyjaciół, którym wystarczy jeden sms z informacją, bym mogła spokojnie kupować bilety zbiorowe, no i oczywiście dostępu do informacji o wydarzeniach. W efekcie – jak to się dawniej mówiło – BYWAM. I to z przyjemnością.
Wczoraj długo oczekiwany koncert „Młynarski. Obowiązkowo”. Dla mnie bardzo ważny i właśnie obowiązkowy. Poszłabym nawet, gdybym miała iść całkiem sama. Poszłabym, bo moja miłość do słowa jest większa,  niż moje lenistwo (na szczęście ciągle jeszcze). Poszłabym także z wielu innych względów. Ale kupując bilety, nigdy nie pomyślałabym, że koncert przyniesie mi tyle trudnych refleksji.
Pomysł na wieczór dość oczywisty – najpierw piosenki Młynarskiego pokazujące jego drogę artystyczną, czyli te które sam śpiewał w latach 60. I 70. Potem w drugiej części teksty pisane dla innych twórców. Koncert prowadził Wiktor Zborowski, który wykonał  także niektóre piosenki obok innych młodych artystów. Wszystkie piosenki Młynarskiego znam na pamięć, więc zgodnie z definicją inż. Mamonia z „Rejsu”, podobają mi się wszystkie. Sądząc po kolorze włosów obecnej w Sali Ziemi publiczności pozostali też je znali i na pewno je lubią. A mimo tego koncert nie miał tej energii, którą zapamiętałam z dzieciństwa i kojarzę z twórczością Młynarskiego. Był taki jakiś letni. Niczego nie można zarzucić ani artystom, ani muzykom, ani obsłudze widowiska. Ani tekstom oczywiście, bo dodać trzeba, że konferansjerka także była pisana wierszem i naprawdę była świetna.  

No to o co chodzi?
Myślałam o tym od chwili wyjścia z koncertu, bo wiele osób z którymi byłam, miało podobne odczucia. I mam kilka koncepcji. Po pierwsze głównym motywem na scenie był ekran, na którym pojawiała się twarz Młynarskiego. Zaczęło się od pierwszego zdjęcia z lat, kiedy jeszcze studiował. Myślę, że w każdej zacnej siwej lub siwiejącej (nawet jeśli farbowanej) głowie pojawiła się wtedy jakaś myśl o przemijaniu. I ta refleksja zdominowała ten koncert. Trudno w tej sytuacji wykrzesać energię z lat młodzieńczych. Drugim powodem mojego refleksyjnego nastroju była konstatacja, że piosenki Młynarskiego może zaśpiewać wielu. Ale tak, jak Młynarski – nikt! I właściwie dopiero, kiedy oglądałam innych i konfrontowałam sobie z zapamiętanymi interpretacjami, zrozumiałam, że jego talent aktorski i wokalny stanowił o mistrzostwie wykonania. A wszyscy inni to tylko naśladowcy. I według tej samej zasady potraktowałbym wszystkie inne KANONICZNE wręcz utwory i wykonania, do których należy np. „W Polskę idziemy” w wykonaniu Wiesława Gołasa. Nikt i nigdy nie zaśpiewa tego lepiej. Bo piosenka musi trafiać do serca. A w wykonaniu Gołasa był cały PRL, tak klarowny, tak czytelny, tak trafiający – tylko w PRL-U . Potem były już tylko interpretacje piosenki – lepsze, gorsze. Inne! Już nie tak bardzo moje, nasze.
Ten wielki utwór, który najpierw miał być  satyrą na…, a stał się hymnem polskich pijaków jest zresztą znakomitym potwierdzenia mojej tezy. Artyści muszą mieć wyobraźnię, ale jestem głęboko przekonana, że trudno młodym aktorom odczytać i wyobrazić sobie złożoną prawdę o beznadziejności PRL-u, genialnie uchwyconą i wpisaną w ten utwór. I potem wyrazić to interpretacją. I żeby nie być gołosłowną powiem, że dzisiaj słowa
„w tygodniu to nam wszystko wisi, aż do dna,
 a jak się człowiek przejmie rolą sam pan wisz,
to zaraz plecy go rozbolą, albo krzyż”

czytamy inaczej. Bo inaczej i co innego „nam wisi” i zupełnie inaczej przejmujemy się rolą. I choć kac ten sam, to społeczne zaplecze problemu całkiem inne.

Konkluzja z wczorajszego wieczoru taka. Teksty znakomite.  Duch Młynarskiego towarzyszył wszystkim uczestnikom tego spektaklu.
Ale duchy nie śpiewają.

A ja coraz częściej i chętniej obcuję z duchami. I to jest odkrycie bardzo trudne do przyjęcia.
Czytaj więcej »

W sprawie stania nad grobem, teczek i mordowania literatury

08:50

Z moją Babcią poznałyśmy się, kiedy już stała nad grobem. Przynajmniej tak twierdziła. Nie pamiętam, by nie stała. Stanie nad grobem przejawiało się przede wszystkim w podkreślaniu faktu stania, negacji świata, kwestionowaniu wszystkiego, co podobało się młodszym od niej – czyli wszystkim, którzy jeszcze nad grobem nie stali oraz co podobało się nielicznym w jej kręgu innym starym kobietom również stojącym nad grobem. Babcia uporczywie pielęgnowała w sobie negację i niezgodę. Łatwo nie miała, bo kiedy ja się urodziłam, miała dokładnie tyle lat, co ja dzisiaj, a do lepszego ze światów przeniosła się, kiedy miałam 25 lat. No to jakby nie liczyć – 25 lat w uporze, odrzucaniu i dobrowolnym kurczeniu siebie i świata musiało przynieść skutki. Na usprawiedliwienie tej postawy muszę dodać, że historia naszego kraju i powojenne  przemiany wzmacniały takie zachowanie. Babcia i jej bliscy stracili wszystko – od radości, przez majątek, po złudzenia. Grób w tej sytuacji był jedyną pewną, naturalną i akceptowalną rzeczą.
Wspominam Babcię, bo od bardzo dawna wiem, że nie chcę żyć tak, jak ona. Dlatego pielęgnuję w sobie nieustanną wiarę w lepsze jutro, szklankę do połowy pełną i gotowość do życia oraz czerpania z niego radości do samego końca. Po ostatnich wyborach w celu ochrony samej siebie wyłączyłam telewizor, przeszłam na stację radiową „tylko muzyka klasyczna”, a gazetę kupuję w sobotę ze względu na kobiecy skrajnie feministyczny dodatek. Pozwala to na ochronę mojej skromnej osoby przed obciążeniem genetycznym, jakie na pewno w sobie mam ze względu na Babcię i związane z tym nieuchronne stanie nad grobem  w tzw. sile wieku. Bo żyć się w tym bałaganie nie da, a przynajmniej trudno.
Nie zmienia to jednak faktu, że jakieś odgłosy do mnie docierają i smucą.  Historia z teczkami Lecha Wałęsy ukrytymi w domu Kiszczaka nie zdziwiła mnie wcale. W dniu ogłoszenia wyborów wiedziałam, że teczki wrócą i będą z nami przez wszystkie lata rządów obecnej ekipy. Brzmi to okropnie, ale żadna inicjatywa ze strony obecnej władzy nie jest dostatecznie głupia czy nikczemna, bym  sobie nie mogła wyobrazić, że zostanie zrealizowana. Nie dziwi już nic!  Wałęsa ( a my z nim!) musi zapłacić za swoje sukcesy. A przecież teczki to tylko szczypta tego, co się dzieje w naszym kraju. Nie mogę się za to nadziwić, że teraz za głowę chwytają się nawet przedwyborczy zwolennicy PIS-u . Ich obecne reakcje, zdziwienie i oburzenie to po prostu  dowód braku wyobraźni. Mogę to sobie wytłumaczyć jedynie brakiem ćwiczenia tejże w procesie edukacji. Także polonistycznej.
Mam powody, by tak sądzić.
Kilka dni temu przypomniałam sobie przepiękny tekst Marka Twaina "Pamiętniki Adama i Ewy". Chciałam ponownie przeczytać  i okazało się, że mój egzemplarz wydany przez Ossolineum w 1993r. zniknął z półki. Poczucie straty było ogromne , bo ten tekst to literacka perełka. Urocza krótka opowieść o relacjach między kobietą a mężczyzną. Natychmiast w księgarni internetowej kupiłam kolejny egzemplarz. Dotarło wydawnictwo z 2015r. Na okładce biblijni rodzice z jabłonią i wężem w tle oraz wybijająca się na czerwonym tle informacja „specjalna CZCIONKA ułatwiająca szybkie czytanie”. Zaniepokoiłam się tą obietnicą.

Po co ten tekst czytać szybko? - pomyślałam. To tak, jakby wcale go nie czytać.
A potem otworzyłam książeczkę i stało się! 0trząsnąć się nie mogę. Twain powinien wstać z grobu i udusić wydawcę. Wszystko, co w tym tekście można było zabić, zostało zrobione rękoma i głową człowieka, który chciał zarobić. Tekst jest bowiem przeznaczony dla ucznia, bo to lektura z opracowaniem. Więc opracowano wszystko, co tylko się dało. Sam utwór jest naprawdę niewielki i czyta się piorunem. To jest majstersztyk. A właściwe był, bo usłużny „oprawca tego tekstu” pokazuje, podpowiada i mówi absolutnie wszystko uczniowi. Napracował się okrutnie, bo tekst ma jakieś 20 stron a opracowanie dwa razy tyle. Jest wiele udogodnień – a więc opracowanie, streszczenie,  charakterystyka bohaterów, omówiona problematyka. Ba - są nawet zaznaczone ważne cytaty i fragmenty, które warto przeczytać! I wszystko po to, by potencjalny uczeń nie musiał już nic kompletnie zrobić ze swoją głową, a już Boże broń, by wysilił wyobraźnię i coś sam przeżył, coś przemyślał. I żeby mu coś z  tych prostych czynności mózgu zostało na potem, na dorosłe życie, w którym będzie posługując się wyobraźnią i empatią podejmował kluczowe dla siebie i innych decyzje. Także wybierał model społecznego życia.
Nie uczę od lat i z lekturami szkolnymi nie mam już styczności. Może to i dobrze, bo chyba bym nie zdzierżyła i na pewno stanęła nad grobem albo zeszła ze złości,  buntu przed głupotą. A biorąc pod uwagę predyspozycje genetyczne byłabym najgorszą zgagą szkolną oczekującą od swoich uczniów samodzielności myślenia, refleksji i odpowiedzialności za to, co robią i mówią. Żeby potem nie robili głupot.
Tymczasem muszę zdwoić wysiłki, by się jakoś ochronić. Rozświetlić ciemność i wszechobecną głupotę.
Twain miał być lekarstwem. Nie wyszło.
Czytaj więcej »

O zazdrości i przewartościowaniu

09:56


 Do wczoraj byłam wolna od uczucia zazdrości.
Przynajmniej tak mi się zawsze wydawało. Nie ruszały mnie opowieści o innych , o tzw. szczęśliwym życiu, podróżach,  majątku, pieniądzach czy karierze. Na szczęście od dawna byłam na tyle rozsądna, by zawsze dostrzec drugą stronę medalu, czyli ciężką pracę i wysiłek, który trzeba włożyć w posiadanie czegokolwiek. Więc nie ma czego innym zazdrościć, tylko należy brać się do roboty i cieszyć się tym, co nam los daje. To bardzo wygodny i bezpieczny sposób na życie. Na pewno bardziej budujący, niż rozpatrywanie własnych braków i deficytów.
A wczoraj nastąpiła poważna zmiana w moim patrzeniu na świat. Ba! Nawet pewne przewartościowanie. Oto poszłam sobie z własnej inicjatywy na koncert „Cygan w Polskim. Życie jest piosenką”. No i teraz mam za swoje, czyli po raz pierwszy w życiu muszę uporać się z uczuciem zazdrości, z poczuciem straconego czasu, który mogłam w życiu wykorzystać inaczej i żalu, że talenty rozdawano w innej kolejce, niż ta w której ja stałam. A stałam na pewno po długie nogi i figurę modelki, bo przecież nic innego nie byłoby w stanie mnie odciągnąć od kolejki po talent poetycki. Na moje nieszczęście nie załapałam się ani na jedno, ani na drugie. Stąd rozterka.

Na szczęście rozterka nie jest tak silna, by odebrać mi radość z uczestnictwa w tym wydarzeniu. Piosenki Jacka Cygana znają Polacy na pamięć, czego wczoraj w poznańskiej Operze dawali wielokrotnie dowód. I ja je znam, choć jak się okazuje nie wszystkie. Ale wczoraj słuchałam ich inaczej, bo z komentarzem twórcy. Cały koncert zbudowany jest na opowieści tego poety, który sam o sobie mówi tekściarz, trochę moim zdaniem dewaluując swój talent. Tekściarzem wg mnie jest autor tekstu „sialala, sialala mydełko fa”, który połączył sylaby z dźwiękiem na tyle udatnie, że Polska mu to zaśpiewała. Ale żadnego w tym przeżycia nie ma, jeno swojskie umpa, umpa. A Cygan jest poetą i to przez duże P i każdy jego tekst mówi o mnie, o tobie, o nas.  Jacek Cygan opowiadał anegdoty, on i artyści śpiewali, muzycy grali, publiczność reagowała znakomicie. Wieczór sympatyczny i bardzo kulturalny.
Wyszłam z kilkoma myślami. Po pierwsze Cygan potwierdził moje przekonanie, że życie zaczyna się po sześćdziesiątce, pod warunkiem, że przedtem się uczciwie na ten dobry okres zapracowało. Sam mówi, że jeszcze nigdy nie pracował tak ciężko, jak teraz.  Widać, że lubi to, co robi. Na scenie bawi całą widownię (którą najpierw ściągnął do teatru!) opowieściami, śpiewa swoje piosenki, żartuje sam z siebie i tego co wokół. Można? Można.
Po drugie - po raz kolejny utwierdził mnie w przekonaniu, że słowo jest jednak najważniejsze. W scenografii wykorzystano rzutnik i teksty ręcznie zapisane przez poetę, pojawiały się na wielkim ekranie. Wzruszały mnie te zapiski – dowód bardzo intymnego aktu tworzenia. Zachwycała wrażliwość i zdolność łapania i zatrzymywania w tekstach ulotnych wrażeń. Chciałabym tak umieć. Niestety, nie ta kolejka.
Po trzecie zweryfikowałam swoje myślenie o poetach. Cygan wyjaśniał różnicę między poetą, a autorem tekstów piosenek. Według jego wyjaśnień poeta pisząc swoje wiersze musi zadbać o siebie,  autor tekstów o wykonawcę. I jak tak sobie pomyślałam o różnych moich doświadczeniach ze współpracy z ludźmi, to chyba jednak ten drugi ma znacznie trudniejszą rolę. W tym kontekście może konieczny byłby kolejny przewrót w narodowej edukacji polonistycznej, bo w końcu Słowacki miał „słuchaczów głuchych”, a u Cygana wszyscy śpiewają. No to chyba wniosek nasuwa się sam i aż się boję powiedzieć, co myślę, bo wyjdzie na to, że świętości szargam. A teraz szargać nie należy. Oj nie!
I na koniec – coraz bardziej cenię sobie inteligencję i kulturę tych, którzy biorą się za rozbawianie innych. Swój wieczór Jacek Cygan rozpoczął od przywołania anegdoty o Gustawie Holoubku. Do tego znakomitego aktora miała podejść dziennikarka i z ogromną atencją dla Mistrza zadała pytanie:

- Mistrzu! Co dla Pana w pracy jest ważniejsze: tekst czy kontekst?

Na co Mistrz odpowiedział natychmiast i bez zastanowienia.

- Podtekst proszę Pani. Bo wszystko inne to tylko pretekst.

 No i jak tu po takich perełkach nie zazdrościć innym?
Czytaj więcej »

Co się dzieje z ludźmi, gdy przechodzą na dietę warzywno-owocową?

12:26

Powiem krótko – niewyobrażalne zmiany. Już prawie tydzień, jak nie zjadłam mięska i kiełbaski, nie posmakowałam chlebka i ciasteczek, nie spróbowałam serka i nie popiłam herbatą czy kawą. Czyli z tradycyjnego żywienia przeszłam na żywieniową ekwilibrystykę i niewyobrażalne poświęcenie dla zwyczajnego śmiertelnika ze środkowej Europy XXI w. Dlatego muszę kilka obserwacji. Muszę. Inaczej się uduszę.
Wszyscy, którzy są razem ze mną na tym turnusie zdrowotnym, przyjechali tu dobrowolnie. Dobrowolność dotychczas rozumiałam  jako świadomy i nieprzymuszony wybór. Teraz myślę, że dobrowolny i nieprzymuszony to taki, w którym nie wprowadza się do akcji służb mundurowych. Bo jak się tutaj posłucha tych ponad stu osób siedzących w ośrodku oddalonym od cywilizacji, to oba te przymiotniki trochę zmieniają znaczenie. Dobrowolność kończy się razem z pierwszym kryzysem ozdrowieńczym (czyli bólem głowy, gorszym samopoczuciem i innymi coraz mniej fajnymi objawami). Jak łeb boli i człowiek na własną prośbę głównie siedzi w toalecie, to każdy szuka przyczyny i wytłumaczenia swojej tutaj obecności. A to koleżanka nam nagadała i przez nią, a to lekarz kazał, a to żona/mąż/teściowa/niepotrzebne skreślić. Kombinacje są przeróżne. Wszystkich za to zbliża wspólne cierpienie w niejedzeniu... mięska. Posiłki odbywają się wspólnie w dużej sali. Wszystko jest świeże, kolorowe, elegancko podane i bez ograniczeń. Nie mogę wyjść z podziwu, dla inwencji kucharek. Trzy posiłki dziennie i nigdy nic się nie powtarza, a do dyspozycji naprawdę niezbyt wiele – bo tylko owoce i warzywa (a i to nie wszystkie) w postaci soków, surówek i gotowanych potraw. Klękajcie narody, co te kobiety potrafią wykombinować. Nie było posiłku, przy którym siedzący koło mnie nie rozmawialiby o mięsie i wędlinach. Gdybym była tu pierwszy raz, pomyślałabym, że tacy mięsożerni mi się trafili. Ale jestem kolejny i zawsze jest tak samo. ZAWSZE. Tutaj w rozmowach przy stole nie ma polityki. Nie ma podziałów społecznych. Nie ma żadnych problemów wartych uwagi. Bo nie ma schabowego. I kiełbaski, i żurku ze skwarkami, i wędzonego boczusia. Te pieszczotliwe nazwy śmigają nad stołami w rytm zmiatanych z talerzy surówek i innych równie finezyjnych wypełniaczy żołądka. Przywołują uśmiech na twarz i dają nadzieję. Na powrót, na normalność.

Druga obserwacja dotyczy bliskości i przełamywania barier wynikających ze wspólnego cierpienia, jaką jest jedzenie korzonków i liści. I tu naprawdę można oniemieć z wrażenia. Otóż już drugiego dnia wszelkie tematy związane z fizjologią człowieka przestają być niewłaściwe. Przesuwa się społeczna granica przyzwolenia na mówienie o rzeczach,  przy których w innych sytuacjach każdy spłonąłby rumieńcem wstydu na samą myśl, że mógłby o tym rozmawiać z najbliższymi, a co dopiero na forum jadalnianym w obecności kilkudziesięciu par uszu. Niewyobrażalne, jak chętnie ludzie opowiadają swoje wrażenia z mało sympatycznych zabiegów, jak czyszczenie jelit lub  czyszczenie wątroby. Nie mają żadnych zahamowań. A ponieważ prawie wszyscy to sobie robią, to wrażeń co niemiara. Za pierwszym razem byłam bardzo skonsternowana, teraz jak prawdziwy członek tej wspólnoty cierpiących wysłucham wszystkiego. I nawet się już nie dziwię. Cierpienie łączy ludzi. I otwiera – i dosłownie i w przenośni.
Ale z tego wspólnego cierpienia wyniknąć może także coś dobrego. Na tym samym turnusie znalazła się dziewczyna, która 6 lat temu miała straszliwy wypadek. Z jakiegoś powodu weszła na słup wysokiego napięcia. Straciła obie ręce, nogę. Miała kompletnie poparzone jelita. Nie wiem jakim cudem przeżyła. W dodatku jest prześliczna i ma znakomitą figurę. Kiedy przeszła pierwszy raz koło mnie ubrana w wąskie długie spodnie i trykotową koszulkę z rękawami zawiązanymi na supły w okolicach barków, pomyślałam, że nie umiem sobie wyobrazić, jak ciężkie może być życie człowieka. A ona szła z uśmiechem kołysząc zalotnie biodrami i końskim ogonem z blond włosów. Następnego dnia jeden ze współcierpiętników wyszedł na środek sali i poprosił wszystkich, byśmy się zrzucili na pomoc dla tej dziewczyny. Postawił kapelusz i zebrał naprawdę bardzo dużo. Potem dorzucili się pracownicy ośrodka. A dzisiaj dziewczyna podziękowała. Łzy leciały mi jak grochy do surówki, kiedy dziękując za dobroć, mówiła, że co roku musi mieć około 30000 złotych na nową protezę. Jestem w stu procentach pewna, że gdyby był to turnus normalnych wczasów, nikt by nie wstał i nie poprosił innych o okazanie dobroci bliźniemu.

Z tego wnioskuję, że  jednak jest jakiś głębszy sens w jedzeniu kapuchy, marchwi i jabłek, niż tylko czyszczenie jelit i usuwanie z siebie toksyn i złogów. KAŁOWYCH – a co! żeby nie było żadnych wątpliwości.

A tak na koniec - marzę o maleńkim ciasteczku. Po nocach mi się śni.
Czytaj więcej »

Schadenfreude

08:22

Siedzę w lesie. Bez zasięgu, bez Internetu i bez mięsa. Taka nowoczesna forma wypoczynku zimowego zamiast nart. Bo jak ukradli zimę, to nikt nie płacze po nartach, tylko kijki w rękę i dalej w las. Dla rekompensaty dieta warzywno - owocowa. W tej miejscowości nawet telewizor z trudem działa, choć nowy. Dźwięk za obrazem nie nadąża o kilkanaście sekund, w dodatku programy tylko rządowe. Więc Macierewicza trzeba w tym telewizorze przetrawić dwa razy – najpierw, jak robi miny, a potem jak dotrze to, co robiąc miny, powiedział. Jak na mnie za dużo. Przynajmniej o jeden raz.
W takich warunkach nastrój się robi taki bardziej refleksyjny, bo człowiek się tak umorduje tą dbałością o swoje zdrowie i brakiem zagłuszaczy myśli w postaci podręcznego smartfona i FB, że już właściwie tylko mu refleksje pozostają. Jedną chciałabym się na blogu podzielić. Refleksji mam więcej, ale ta jedna mnie od kilku dni nurtuje. A związana jest z artykułem w gazecie z ubiegłego tygodnia.

Otóż w jednej z poznańskich gazet przeczytałam, że na emeryturę odchodzi pewna ważna dla wielkopolskiej edukacji osoba. Osoba była na tyle ważna, że w tej gazecie poświęcono jej odejściu bardzo dużo miejsca. Zamieszczono także zdjęcie osoby – bardzo niekorzystne. Już sam tytuł artykułu wskazywał, że osoba nie cieszyła się popularnością. Lektura tekstu nie pozostawiała wątpliwości – powszechna ulga, że wreszcie odchodzi.
Przeczytałam tekst w gazecie z uwagą, bo osoba jest mi oczywiście dobrze znana. Pomyślałam sobie, że nie umiałabym wskazać nikogo spośród wielu naszych wspólnych znajomych, kto lubiłby z rzeczoną osobą współpracować. Sama także mam nienajlepsze wspomnienia ze współpracy, przy czym słowo nienajlepsze to chyba w moim przypadku eufemizm. Mimo wszystko jednak bardziej zaintrygowało  mnie  nowe (przynajmniej dla mnie!) zjawisko, niż lokalna elektryzująca informacja. Pierwszy raz w życiu przeczytałam tak ewidentnie negatywną ocenę czyjejś pracy podaną do publicznej wiadomości.  Wiele razy obserwowałam fakt odejścia z zajmowanego stanowiska. Często ulga była powszechnie wyczuwalna, ale odchodzącym raczej dziękowano, albo w najgorszym wypadku milczano stosownie do trudnej sytuacji. Teraz pokazano błędy, wyeksponowano brzydkie cechy i postawy w czasie wieloletniej pracy na zajmowanym stanowisku. Chyba bardzo trudno po czymś takim spokojnie odejść na spokojną emeryturę. Moim zdaniem w grę nie wchodzi ani jedno, ani drugie.

Zaznaczam, że nie chcę oceniać osób zaangażowanych, tylko fakt przekroczenia pewnych granic w naszym społecznym życiu. Kolejnych wydawałoby się nieprzekraczalnych. Zmieniamy się chyba szybciej, niż myślimy, że moglibyśmy się zmienić. Rozmawiałam o treści tego artykułu z kilkoma osobami. Opinie były jednoznaczne – napisano w nim samą prawdę. Ale myślę sobie - po co pisać taką prawdę? Czemu to może posłużyć. Więcej w tym „schadenfreude” – czyli osobistej satysfakcji z czyjegoś niepowodzenia, niż troski o społeczne dobro. A satysfakcja z cudzego niepowodzenia to coś obecnie coraz bardziej popularnego. Każdy z nas codziennie może tego uczucia  doświadczyć, obserwując wpadkę nielubianego polityka, działacza. I chyba trochę tracimy czujność jeśli chodzi o ocenę ważnych osób i spraw. Ale może trzeba takie rzeczy pisać, żeby ludzie na stanowiskach zaczęli myśleć bardziej empatycznie? By zauważyli, że stanowisko to służba innym ludziom,  a nie biurokratycznej czy politycznej machinie.
Ciężkie czasy idą.
Albo już przyszły!
Czytaj więcej »

Jak strzeliłam sobie w kolano?

05:20

Zaczęło się od tego, że nie pojechaliśmy na narty. Tym razem to ja bardzo asertywnie podziękowałam za wyjazd, bo okazało się, że co prawda od kilku dni nowy samochód stoi w garażu, ale brakuje mu jakiegoś dokumentu i przed planowanym wyjazdem Mąż nie zdąży tego załatwić – i tu cytat: „dobrze się składa, bo wypróbujemy, jak działa nowy silnik w starym samochodzie. Wiesz, skoro chcemy go sprzedać to musimy wiedzieć, jak działa”. Powiedział mój Mąż chwilę po tym, jak zarezerwował hotel na ten krótki urlop.
Zawsze w takich sytuacjach nachodzi mnie refleksja o odległości Wenus i Marsa i wynikających z tej odległości różnic między kobietą i mężczyzną. Ona po prostu jest tak niewyobrażalnie wielka, że właściwie zupełnie nie umiem zrozumieć w jaki sposób  poznałam kilku facetów w swoim życiu, jak to się stało, że pozwoliłam im się zbliżyć, jak przeżyłam w dwóch małżeństwach 30 lat?
Nie minął miesiąc od przygody z awarią silnika w drodze, z wojną o samochód zastępczy, o lawetę, z wielogodzinnym oczekiwaniem w zajeździe (na szczęście był, bo inaczej czekalibyśmy w polu) z jazdą autem zastępczym, które było najnowszym modelem niespełnionych marzeń prawie każdego zmotoryzowanego mężczyzny, a mnie przyprawiło prawie o zejście śmiertelne ze strachu, że to cudo ktoś nam rozwali, ukradnie, stoczy się do rowu, albo na czas nie wezwę autoryzowanego serwisu w związku z oddaleniem się Męża (z kluczykiem/kartą w kieszeni) do toalety. Lęk przed tym, że będę te manewry ćwiczyć po raz kolejny, wywołał natychmiastową gwałtowną reakcję i krótkie „to jedź sam! starym nie pojadę już nigdzie” zamknęło temat. Dzień później przyszło ocieplenie i już było po nartach.

Postanowiłam w związku z tym zadbać o siebie, a ściślej rzecz biorąc, powalczyć ze skutkami świątecznych smakołyków, braku ruchu, nieuchronnego procesu starzenia się polegającego między innymi na tym, że ze wszystkich przyjemności świata tego z biegiem lat najbardziej cenimy przyjemność związaną z jedzeniem. I w dodatku do ostatnich dni odkrywamy ciągle nowe sposoby doświadczania przyjemności w tym zakresie, co wcale dobrze nie wróży na przyszłość. Mnie nie wróży dobrze! Bo dla rozwoju przedsiębiorczość w zakresie żywienia, to właściwe bardzo korzystna sytuacja. Nie ukrywam, że trochę wzmocniła mnie w tym przekonaniu o konieczności mobilizacji próba ubrania się do opery na wieczorny spektakl w coś innego, niż wygodne spodnie i bluza. Jakoś tak ciaśniej było we wszystkim.
Nieuchronnie zbliżam się do ideału. Wszystko obłe. Nie ma zmiłuj – trzeba się wziąć za siebie! – pomyślałam i z tym mocnym postanowieniem poprawy zjadłam nocną kolację w gronie przyjaciół, rozmawiając głównie o szkodliwości jedzenia po 19.

Od samego rana wkroczyłam do pokoju, w którym zgromadziłam wszystkie sprzęty pozwalające utrzymać sylwetkę. Piękne są te sprzęty. Ile w nich potencjału. NIEWYKORZYSTANEGO! Naoglądałam się, odkurzyłam i odgraciłam. Wyniosłam wszystko, co tam przez dwa lata wkopywaliśmy sprawnym ruchem, żeby nie przeszkadzało i nie pętało się po utartych domowych ścieżkach. Ścieżka do pokoju sportowego wyraźnie nie należała do uczęszczanych, bo przez dzień cały wynosiłam stamtąd różne przydasie. Wieczorem pokój lśnił czystością i zapraszał do ćwiczeń. Front był przygotowany.
Rano nie było już żadnych wymówek. Weszłam i odćwiczyłam swoje. Tak mnie te poranne ćwiczenia rozzuchwaliły, że postanowiłam zrobić krok dalej, a mianowicie przejąć całkowicie kontrolę nad tym co jem. To znaczy nie tyle co - ile, ile kalorii jem. Niby człowiek wie, że kalorii nie ma tylko powietrze i niby zachowuje czujność heroicznie odmawiając sobie pączka, ale w takim razie skąd te naddatki i przyrosty wagi? I ta nieznośna ciasnota bytu?  Toż ja od tej czujności powinna mieć bilans ujemny, a tu kształt obły się pojawia. No więc postanowiłam się wyposażyć w narzędzie wspomagania czujności, czyli w licznik kalorii. A ponieważ doświadczenie mówi, że słowo drukowane jest w zaniku, a wszystko jest w Internecie to i ja ściągnęłam sobie specjalną aplikację na telefon, żeby wszędzie i z niezwykłą czujnością wyliczyć kalorie wkładane do paszczy. Wyliczyć oczywiście przed konsumpcją, bo potem to już właściwie nie ma na co liczyć i lepiej natychmiast zapomnieć. No i wyliczyłam sobie. Na pierwszy rzut poszło śniadanie. Wydawało się małe i skromne – a tu bach 395 kalorii! Aplikacja skrupulatnie doliczała za mnie pozbierane w ciągu dnia kalorie i z wielką rzetelnością podsumowała wynik dziennego urobku – ponad 2000. A nie było żadnej kawy z drożdżóweczką czy malutkim kawałkiem tortu, żadnych czekoladowych fondue. Nic prawie! Kładłam się spać w nie najlepszym nastroju i zaskoczona wynikiem po podwieczorku, już bez kolacji.

Rano wstałam z nowym zapałem. Na strasznych urządzeniach z wielkim potencjałem zgubiłam według licznika mierzącego wszystko jedynie 40 kcal, doprowadzając się wykonywanym ćwiczeniem do zadyszki i stanu wykończenia. Ledwie żywa zeszłam do kuchni, gdzie mój Ukochany Mąż spokojnie wypijał trzecią kawę (65 kcal każda!). Obstawiłam się małą wagą do ważenia porcji, bo przecież wczorajszy wysoki wynik śniadaniowych kalorii był na pewno nierzetelny oraz otwartą aplikacją ze smartfona. Przeżuwałam w milczeniu. A mój Mąż radośnie śmigał po twarzoksiążce, nie zauważając w ogóle mojej determinacji. W końcu nie wytrzymałam i zapytałam, czy wie ile już wypił kalorii?
Nie. A tu są jakieś kalorie? – popatrzał zdziwiony tym spojrzeniem z Marsa

Ano są – odparłam mściwie i dodałam ochoczo: będzie już koło 200. Ja mam taką aplikację i mogę wyliczyć wszystkie kalorie.
To ile jest w żelkach?

W 100 gramach jest 375 – odczytałam uczynnie. Jak zjadasz trzy paczki to sobie pomnóż.

A w precelkach?
Około 400 kcal w jednej 100 - gramowej paczce. To pomnóż razy 5, bo tyle potrzebujesz na jedne wiadomości.

Nie wierzę – powiedział i wziął mój telefon do ręki. Poklikał i oddał mi telefon z uśmiechem i słowami:
O widzisz! Tu jest prawda.

Na wyświetlaczu widniało „zgłoś błąd”.
A swoją drogą dokąd nas ten rozwój telefonii zaprowadzi. Już 20 lat temu ostrzegali, że korzystanie z telefonu komórkowego ogromnie niekorzystnie wpływa na nasz mózg. No i mieli rację. Na mój na pewno.
Od wczoraj.
Czytaj więcej »