Kobietom w każdym wieku

14:13

Kobietą jestem. I to nie od święta, tylko od urodzenia. Z krwi i kości baba ze mnie. Dlatego wszystko co babskie, jest mi bliskie. Dlatego reaguję jak kobieta. I dlatego na wielkie święta, sprawiam nową kreację. Albo szykuję święto, gdy jest nowa szata.  Prawdziwej kobiecie w tym wypadku zasadniczo wszystko jedno, co jest skutkiem, a co przyczyną. Ważne, żeby odświeżyć wizerunek. No więc postanowiłam coś zmienić w wyglądzie mojego bloga, po tym jak na liczniku stuknęło mi 100 postów.
Teraz prezentuję go w wersji unowocześnionej.
A post także bardzo kobiecy, bo ostatnio miałam wiele doświadczeń związanych ze sprawami kobiet. Wczoraj odbył się pierwszy w Poznaniu „Okrągły Stół Kobiet”.
Ważne jest, że odbył się z inicjatywy Marty Mazurek - pełnomocniczki do spraw przeciwdziałania wkluczeniom społecznym, powołanej przez Prezydenta naszego miasta.  Zaproszone były wszystkie osoby, którym sprawy kobiet są bliskie. Przyszły uczone, działaczki społeczne, niektóre radne i europosłanka. Kobiet i problemów z którymi przyszły, naprawdę dużo. Oczekiwań pewnie jeszcze więcej, choć wszystkie zdawałyśmy sobie sprawę, że to spotkanie ma charakter otwarcia dialogu i zainicjowania wspólnych działań. Było ponad siedemdziesiąt uczestniczek i kilku uczestników. Słuchałam wystąpień z radością. Kobiety mówią krótko, konkretnie i widać, że są dobrze wykształcone. Wiedzą, czego chcą i po co przyszły. Wiedzą, że o wiele rzeczy trzeba powalczyć. Było widać, że nie odpuszczą i powalczą. To cieszy. Problemy o których była mowa to sprawa wykształcenia kobiet i rynku pracy, wyrównania płac, elastycznego czasu pracy, przemocy domowej, pomocy w sytuacjach kryzysowych, edukacji antydyskryminacyjnej, prawa do antykoncepcji i edukacji seksualnej (kolejność przypadkowa, czyli  tak jak pamiętam). Tyle zagadnień, że w głowie może się zakręcić od nadmiaru.

Gdybym przyleciała z innej planety pomyślałabym, że problemy kobiet kończą się w chwili, kiedy wychowają dzieci, odejdą od oprawcy, seksualność nie będzie się już wiązała z prokreacją i kiedy wreszcie uwolnią się od pracodawcy. Czyli - jak się zestarzeją.

Jakoś tak się dzieje, że w publicznym dyskursie o problemach kobiet starszych i starych nie mówimy prawie wcale. Nie mówimy, bo one same milczą pokornie patrząc z podziwem na własne córki, które walczą o swoje prawa. I często zajmują się ich dziećmi. A do tego, co w ciągu dwóch godzin tego spotkania zostało powiedziane, należałoby dorzucić samotność, brak możliwości jakiejś satysfakcjonującej aktywności po odejściu z rynku pracy, bardzo mocno ograniczone środki do życia i coraz popularniejsze wykluczenie społeczne z powodu powszechnego stosowania nowoczesnych technologii. Bardzo jestem ciekawa, jak moja blisko dziewięćdziesięcioletnia mama miałaby bez naszej pomocy odebrać z poradni wyniki swoich badań przez Internet. Do tego powyższego rejestru dodać jeszcze trzeba dość powszechne oczekiwania społeczne, że po odejściu z pracy jest wreszcie czas na wnuki albo obowiązki wobec starzejących się rodziców.

I jeszcze jedno. Zestarzeć się nie wolno, bo trzeba młodym być. Taki life. Po prostu nie przystoi.
Więc nikt się do starzenia nie przyznaje.
Od soboty, po obejrzeniu filmu,  jestem pod wpływem Wisłockiej. Przydałaby się teraz w wersji unowocześnionej, bo mamy z czym walczyć. Wywalczyła nam edukację seksualną i antykoncepcję. Może w sprawach zmiany w myśleniu o wieku dojrzałym byłaby równie skuteczna? Wtedy dorzuciłabym jej jeszcze sprawę stosunku Polaków do chorób psychicznych. Bo w tych obszarach wstrząs musi być naprawdę solidny i rewolucja jest konieczna.
Inaczej nie „damy rady”.

Ale ja wierzę w siłę kobiet.
Czytaj więcej »

Filmy dwa

01:02
 
W myśl zasady, by uczynić swoje życie pełniejszym i ciekawszym, każdego dnia staram się zrobić coś zupełnie nowego. W praktyce okazuje się to nie lada wyzwaniem, bo człowiek już tyle głupot w życiu narobił, że znalezienie dotychczas nie praktykowanych wcale nie jest takie łatwe. Ale się staram. W sobotę mi się udało. Jak żyję nie byłam jednego dnia dwa razy w kinie. Nigdy! A tu - proszę! I w dodatku: jak szaleć to szaleć – obleciałam dwa hity kinowe. Do południa obejrzałam nominowany wielokrotnie do Oskara „Lalaland”, a wieczorową porą, jak przystało na poruszaną tematykę „Sztukę kochania. Historia Michaliny Wisłockiej”.
Amerykańska produkcja nie zachwyciła. Mam wrażenie, że wszystko już było, a motyw walki o realizację marzeń jest ograny niemiłosiernie. Nie rozumiem przyznanych nominacji, ale przecież nie muszę wszystkiego rozumieć.
Natomiast film o Wisłockiej na długo zostanie mi w pamięci  z wielu względów. Po pierwsze ze względu na moją mamoniowatość, którą rozpoznałam u siebie dzięki teorii inżyniera Mamonia z „Rejsu”. Ten znawca natury ludzkiej twierdził, że podobają nam się piosenki, które znamy. I ja też tak mam. PRL- znam z autopsji i filmy, których akcja dzieje się w czasach mojego dzieciństwa lub młodości i w polskich realiach, stają się natychmiast bardzo mi bliskie. Wzruszyłam się wielokrotnie, bo było na tym filmie mnóstwo rzeczy, których doświadczałam osobiście. Stroje, meble, pociągi, autobusy, plany ujęć różnych miejsc w Polsce z tamtych lat. Ekipa produkcyjna zadbała o szczegóły. Zachwycił mnie kredens w domu głównej bohaterki, za którym mieszkała  Wanda. Dokładnie taki sam stał w pokoju mojej babci i do dziś jest w naszej rodzinie.
Ale to są drobiazgi, bo przecież najważniejszą bohaterką tego filmu, była książka, o której w czasach mojej młodości wszyscy rozmawiali i którą chyba przeczytało najwięcej Polaków. Uświadomiłam sobie, że wchodziłam w dorosłość w okresie rewolucji seksualnej, bo wydano ją, gdy zaczynałam studia. Pamiętam kolejki po egzemplarz i emocje związane z lekturą. A film pokazuje, jakie były kulisy wydania tej publikacji. Oczywiście głównym tematem jest życie Michaliny Wisłockiej – bogate, kontrowersyjne i pełne niespodziewanych zwrotów. Film oglądałam z zainteresowaniem do końca. Sala kinowa była prawie wypełniona. Z przyczyn oczywistych głównie przez koleżanki i kolegów  z roczników zbliżonych do mojego.  W ukazanej historii najbardziej zaskoczyła mnie determinacja autorki, by książka „Sztuka kochania” została wydana. Dopiero film uświadomił mi, ile wszyscy zawdzięczamy Wisłockiej. I wcale nie myślę tu o odkrywaniu kolejnych seksualnych pozycji. Raczej o wkład w batalię o prawa kobiet – prawo do radości, prawo do szacunku i podmiotowości, prawo do szczęścia.
Gdybym z tych dwóch obejrzanych jednego dnia miała wybrać film godny polecenia, to polska produkcja jest wielekroć ciekawsza od amerykańskiego hitu. I każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Poszukujący ekscytacji i golizny znajdą bogactwo scen erotycznych, pokazujące jak ważnego problemu podjęła się Wisłocka. Ci, którzy lubią nostalgiczne powroty do czasów młodości, zobaczą ich piękne odtworzenie w filmowym obrazie. Wielbiciele dobrej zmiany na pewno sobie przypomną (albo zrozumieją), jak żyło się w kraju z jedyną władzą, która skutecznie utrudniała życie. Może do nich dotrze dokąd nieuchronnie zmierzamy? Miłośnicy dobrej opowieści i niezwykłych życiowych przypadków także znajdą łakomy kąsek, bo życiorys Wisłockiej może zadziwić.
Dla mnie największa wartość tego filmu to przesłanie o sile kobiet.  I to zarówno w liczbie pojedynczej i mnogiej. I namawiam wszystkich do obejrzenia tego filmu zanim rozpocznie się nagonka. Bo tak jak Wisłocka gorszyła za życia, tak film o niej będzie gorszył po jej śmierci. Przeczytałam kilka opinii, z których wynika jasno, że jak kobieta ma kochanków, mąż ją porzuca, a ona nie poświęca się rodzinie, to nie ma zmiłuj i na stos babę. I nic to, że wietrząc szczelnie pozamykane i zasłonięte  sypialnie Polaków, otworzyła nam oczy na istotną sferę życia. Nic to, że wywalczyła mentalną zmianę i realne prawo kobiety do decydowania o swoim życiu. Na stos!

A to co dzieje się obecnie w naszym kraju świadczy, że gotowość do budowaniu stosów dla nieznośnych bab mamy na wysokim poziomie. A Ojciec Prezes i Ojciec Dyrektor ustalą normy i zdecydują, co nam wolno. Nic się nie zmieniło!

Dlatego warto iść do kina.
Niekoniecznie dwa razy w ciągu jednego dnia.

 

 
Czytaj więcej »

Książeczka

13:05
Adresowany do mnie list z banku przeleżał na moim biurku kilka dni. Przykryły go szpargały, a ja wyrzuciłam z pamięci zaraz potem, jak tylko wyjęłam ze skrzynki. Ale list był nachalny i nie dawał za wygraną. Wpadał mi do ręki kilkakrotnie zanim znudzona otworzyłam kopertę. Tekst napisany dość drobnym drukiem zajmował prawie całą stronę. Żeby przeczytać  musiałabym sięgnąć po okulary, zapalić światło i….skupić uwagę. Skupić uwagę na piśmie z banku? Też coś. Ani tam kasy na tyle dużej, by mnie ruszyło, ani żadne ewentualne okazyjne oferty szalonych korzyści nie ruszają mojej wyobraźni. Banku nie zmieniam od lat i jesteśmy jak stare dobre małżeństwo – emocje nam umarły. Zostały przyzwyczajenia. List niewiele znaczył, bo co on mógłby zmienić? Dlatego nawet  po otwarciu rzuciłam okiem na tekst dość pobieżnie i nie wczytałam się. Bez okularów, światła i z nieuwagą wyłapałam tylko słowa: książeczka, kwota 315 zł i końcowa informacja, że termin mija w lipcu.
Książeczka? Przecież ja nie mam żadnej książeczki, która interesowałaby bank. A na pewno żadnej w pamięci. Ale kwota 315 zł to zawsze jakiś bodziec i zdecydowałam się przy okazji zapytać w banku o co chodzi. Do lipca zdążę - pomyślałam i wrzuciłam list do torebki, by mieć go pod ręką. Na wszelki wypadek, bo oprócz uwagi w miarę możliwości oszczędzam bankom także mojej obecności.

Wszelki wypadek zdarzył się dwa dni później. Okazało się, że procedura porządkowania spraw finansowych i bankowych rozpoczęta właśnie przez mojego męża, wymaga mojej obecności w banku i podpisania kolejnych dokumentów. Posłusznie pojechałam do banku, upewniwszy się, że mam właściwą torebkę z listem i przy okazji dowiem się, o co chodzi. Bo przecież czytanie męczy. W banku do którego jechałam, jako bardzo ważni klienci (jesteśmy ważni głównie z powodu zadłużenia) mamy swojego osobistego doradcę. Kto jak kto – ale osobisty doradca to mi chyba wyjaśni – pomyślałam. I spokojnie oddałam się lekturze „Włoskich butów”, która bardzo mnie zainteresowała.
Osobisty doradca był na urlopie i zastępował go pewien młody człowiek. Młodzi ludzie mają to do siebie, że są ode mnie dużo młodsi. I jakoś się już do tego przyzwyczaiłam. Natomiast mam kłopot, kiedy po drugiej strony lady pojawia się dziecko w garniturze, z ufryzowanym loczkiem i wygolonym fragmentem kształtnej główki, śladami po trądziku i odciskami na palcach od smartfona. Zazwyczaj jest niezwykle uprzejme, rumieni się co pół sekundy, a skórę na twarzy ma tak delikatną i przezroczystą, że widać jak mu szare komórki latają jedna za drugą. Tyle że nic z tego latania nie wynika dla sprawy. I z każdą sekundą jesteśmy dalej od rozwiązania problemu.

Weszłam do pokoju, w którym miałam wypełnić i podpisać dokumenty. Młodzian wielokrotnie podkreślił, że jest do mojej dyspozycji, zapytał nawet, czy napiję się czegoś. Ale kiedy sześć razy wybiegł z tego pokoju, by skonsultować z szefami, które pola mam zaznaczyć, a które opuścić uznałam, że jego dyspozycyjność mnie po prostu nie interesuje. Muszę sobie sama dać radę, bo na niego trzeba jeszcze kilka lat poczekać. Zanim zaczęłam wypełniać dokumenty zapytałam, czy w sprawie mojego innego konta w tym banku także udzieli mi informacji.
- Ależ z najwyższą ochotą - odpowiedział Pan Dziecko. No to podałam mu  list i zapytałam, co ja mam z tym zrobić?
- Pani pozwoli, że z uwagą przeczytam?
- Pozwolę – odparłam. A ja sobie powypełniam. I oboje oddaliśmy się zadaniom. Kiedy ja byłam w połowie, Pan podniósł głowę i z nieskrywaną troską (gdzie on się tego nauczył? I kiedy?) rzekł:
- Wie Pani! To trudna sprawa, ale też bardzo ciekawa. Ja zapytam kierownika. I rzucił się do drzwi, jakby go gonili.
Wrócił po chwili. Stanął w rozkroku i patrząc na mnie z błyskiem w oku i ulgą na oblanej kolejnym rumieńcem  twarzy powiedział:
- Musi Pani do kasjerek! One wiedzą, co z tym zrobić. Na dole. My z tym nie mamy nic wspólnego. I po chwili dodał – a czy mogę to sobie skserować, by się z tym porządnie zapoznać?
- Może Pan – odrzekłam, bo młodzian zainteresowany rozwojem zawsze mi dobrze robił na psyche i zszargane nerwy.
Wyleciał, tym razem jakby na skrzydłach.
Wypełniłam, wstałam i odebrawszy list, pożegnałam się z NBP (Nadzieją Bankowości Polskiej ). Żegnał mnie zapewnieniami, że do usług i że zawsze. Od rumieńca mogły mu się te ufryzowane loki zapalić.
Jezu!
Poszłam z listem do kasjerek. Wolna była młodsza. Młodsza od zajętej starszej, bo ode mnie obie nieprzyzwoicie młodsze. Trudno! Wzięła mój list do ręki i bez czytania powiedziała, że chodzi o starą książeczkę oszczędnościową. Trzeba ją zlikwidować, bo nie jest używana.
- A ja mam jakąś książeczkę?
- No chyba tak, skoro otrzymała Pani ten list. To może być bardzo stara książeczka! Ona może być nawet z lat dziewięćdziesiątych – dodało dziewczę hoże nieprzyzwoicie młodsze akcentując słowa bardzo stara.
I wtedy do mnie dotarło, że dla tej dzieweczki ewentualny czas założenia książeczki jest okresem równie odległym, jak epoka lodowcowa. A ja – jak relikt z tamtej epoki, jestem żywym przykładem przemijania. Poczułam się dinozaur. Zanim wyginął.
- Ale ja nie mam książeczki.
- Jak pani nie ma, to my wystawimy nową i wtedy ją zlikwidujemy. To kosztuje 30 zł. – propozycję okrasił służbowy uśmiech.
Absurd tego rozwiązania i perspektywa, że mi zabiorą 30, z właśnie odzyskanych z niepamięci 315 złotych uruchomiły moją determinację.
- To ja poszukam! – odrzekłam i udałam się na poszukiwania. Przez całą drogę do domu intensywnie myślałam, gdzie może być jakaś książeczka. Przez ostatnie dwadzieścia parę lat rzucało mną po Poznaniu, jakbym jakieś konwulsje miała. Przez moje życie przetoczyły się kolejne przeprowadzki a wiatry historii wywiały ważniejsze rzeczy, niż książeczka. Jedyne, co dawało mi nadzieję, to fakt, że należę do osób szanujących każdy grosz. Więc może jednak gdzieś jest. Kiedy wysiadałam z tramwaju wiedziałam, gdzie muszę sprawdzić. To było jedyne miejsce, które trwało, przenoszone do kolejnych domów.
Była.

Razem ze zdjęciami legitymacyjnymi moich wielkich miłości z początków szkoły podstawowej, wspomnieniem ich zapewnień „że nasza miłość aż po grób”,  wynikami badań z lat 1984 -1994, kartą pływacką z 1992 i całym zestawem różnych dokumentów świadczących, że kiedyś też żyłam i wcale nie jest to sen, tylko prawda najprawdziwsza poparta dowodami rzeczowymi, zgromadzonymi w mojej archiwalnej szufladzie.  Jak dinozaury – tak byłam!
Nad tą szufladą i książeczką spędziłam kilka godzin, bo wszystkie wpisy o wpłatach i wypłatach poparte uczciwą okrągłą pieczęcią z datą i miejscem, przypomniały liczne wyjazdy i podróże po kraju naszym pięknym.
I ważne chwile z mojego bujnego życia. W tym rozczuleniu trafiłam nawet na list osobistego drugiego męża, który w roku ostatniej wypłaty dokonanej w miejscu, gdzie się poznaliśmy wysłał mi list z wyznaniem miłosnym i stwierdzeniem, że jestem absolutnie najlepsza ze wszystkich kobiet świata. Poleciałam do niego z tym dowodem. Przeczytał i odpowiedział ze spokojem – nic się nie zmieniło, w tej kwestii.
No proszę ile korzyści z posiadania starej książeczki oszczędnościowej.

Mało, że kasa znienacka, to jeszcze wyznanie udało się uaktualnić!

A potem pomyślałam sobie o tych młodszych ode mnie, dla których ta książeczka to relikt z przedpotopowej przeszłości.
Jak oni odnajdą elektroniczne zdjęcie swojej pierwszej miłości?
Albo sms z wyznaniem miłości aż po grób?
Czytaj więcej »

Mural

10:37

To był trudny tydzień. W sejmie przepychanki. W mediach informacje, od których myślący człowiek  truchleje. Wśród znajomych przygnębienie. Na dworze ziąb i wszystko zmrożone lub pokryte powłoką lodową. I jak w takich warunkach myśleć pozytywnie? Aż się prosi, by sobie tutaj ulżyć. By napisać używając słów mocnych, co myślę o Pani Minister od edukacji,  o Panu, który chciał być prezydentem wszystkich Polaków, o wszystkich członkach ekipy rządzącej, którzy codziennie obrażają mnie przed kamerami TV lub mikrofonami radiowymi. Po roku emigracji wewnętrznej nawet nie odczuwam satysfakcji z wpadek Ministra odpowiedzialnego za budowanie wizerunku naszego kraju w świecie i nawiązania współpracy z San Escobar. Coraz mniej odczuwam, coraz bardziej odsuwam. Siebie, od tego co nas dopadło. To co nas otacza, od mojego życia.
Jeszcze mogę i jeszcze umiem.
Ale wczoraj poszłam do mojej Mamy i zrozumiałam, że są koło mnie ludzie jeszcze bardziej bezbronni. Kryzys, który przetacza się przez naszą scenę polityczną i przez życie społeczne ma ogromny wpływ na ludzi starszych. Myślę tu o wszystkich tych, którzy pamiętają dawne czasy, którzy  angażowali się w odzyskanie niepodległości i którzy teraz przeżywają osobistą porażkę. A pamiętając wojnę i jej skutki, z wielkim niepokojem obserwują bieg koła historii. Wśród moich znajomych jest bardzo wiele osób bardzo emocjonalnie zaangażowanych i uważnie śledzących wszystkie poczynania nowej władzy. Wszystkie znajome starsze Panie i Panowie, którzy nie głosowali na PiS , katują się oglądaniem codziennych programów informacyjnych.
Pytam - dlaczego?
Bo tak trzeba – brzmi odpowiedź.  
Mają gorzej niż ja. Ja słucham tylko „Radio Pogoda” albo z muzyką klasyczną, z Fb piewców nowego usunęłam, a media publiczne wyprosiłam z domu i zagrody. Skutek jest taki, że co prawda to, co wykurzające i tak do mnie dotrze, ale z opóźnieniem i czapki mi nie podnosi narastające gwałtowne wkurzenie. Nie tracę zmysłów i serce nie wali z emocji, oburzenia i bezsilności. A przy okazji raz dziennie mogę wysłuchać barda nowej rzeczywistości, czyli  Jana Pietrzaka, publicznie śpiewającego że "jest miglanc i łobuz" w puszczanej codziennie kilka razy piosence "Dziewczyno z PRL-U". Zgadzam się nim w zupełności. Wyjątkowy łobuz i miglanc.
Z lamusa wyjęłam już wszystkie  mechanizmy obronne, stosowane przez całe lata PRL-u i teraz przede mną tylko dwie drogi. Albo ucieczka w „naszą małą stabilizację” (czyli energię i potrzebę działania przeniosę na dom i ogród, a w konsekwencji zostanę wzorową panią domu) albo emigracja zewnętrzna, wzorem poprzednich pokoleń Polaków.
Wiem, że o emigracji całkiem poważnie myśli wielu moich znajomych. Dojrzewa do niej i namawia także mój mąż. A ja przez całe swoje zawodowe życie uczyłam o tragedii ludzi pozbawionych swojego kraju, kultury, swoich bliskich – tych żywych i pochowanych. O ich tęsknocie, wyobcowaniu i poczuciu krzywdy. I jest mi trudno wyobrazić sobie siebie gdzieś tam w świecie.

Bo gdzie ja teraz znajdę swoje miejsce? Polonista żywi się słowem. W jakim kraju przeczytam na murze taki ważny tekst, który jak memento przywraca mi codziennie pion i pomaga złapać dystans? Pomaga właśnie dlatego, że wypisany na murze! Że krzyczy do mnie i do innych ludzi przejeżdżających tramwajem i samochodem koło tego budynku!
A swoją drogą przenikliwość tego tekstu Stanisława Barańczaka zadziwia. Tekst jest tu http://www.poezje.hdwao.pl/wiersz_4020-jezeli_porcelana_to_stanislaw_baranczak.html

 
No bo kto nam powiedział, że wolno się przyzwyczajać?
No kto?
Czytaj więcej »

Pamiątkowa fotografia

01:45
Wczoraj na zimowym spacerze trafiliśmy na niewielką górkę, na której  z niezwykłą determinacją kilkoro dzieci zjeżdżało na sankach. Śniegu było tam niewiele, ale na bezrybiu i rak ryba. Zjeżdżali dziarsko jeden po drugim, wyobrażając sobie, że śnieg kopny, mróz siarczysty, a sanie śmigają aż miło. Stanęliśmy na chwilę i mąż mój wspomniał swoje dzieciństwo na Podkarpaciu. Zimy wtedy były po zbóju, a dzieci miały ułańską fantazję. W jego wsi chłopcy i dziewczęta skrzykiwali się z kilku okolicznych domów, wyciągali ze stodoły mojego teścia takie prawdziwe gospodarskie sanie (z przodu siedzisko, z tyłu siedzisko, a w środku miejsce do przewożenia wszystkiego, co trzeba zimą przewieźć), własnymi siłami pchali je pod górę, a potem wsiadali całą ferajną i zjeżdżali w dół. Sanie zjeżdżały z ogromną szybkością i jedno jest pewne –nie były sterowne i nikt nimi nie kierował. Całe szczęście wieś była głęboko wierząca i z przodu na pewno siedziała armia Aniołów Stróżów. W przeciwnym razie z pewnością nie miałabym męża. Swoją opowieść małżonek zakończył głęboką refleksją „że też myśmy to przeżyli”. W tym zadziwieniu ruszyliśmy dalej, zostawiając z tyłu grupkę dzieciaków i kilka malutkich saneczek na rozjeżdżonej do czarnego górce.

Każdy z nas zna to uczucie zadziwienia, kiedy z perspektywy czasu przygląda się swoim decyzjom, czy poczynaniom sprzed lat. I pewnie takich zadziwiających sytuacji najwięcej znajdziemy w okresie dzieciństwa czy wczesnej młodości. To dla mnie jasne i zrozumiałe. Ale gdy nagle człowiek mówiąc delikatnie w wieku dojrzałym, by nie powiedzieć na starość, pakuje się w  kłopoty i dobrowolnie funduje niezapomniane przeżycia, to już zdziwienie jest znacznie większe i … jednak pewna obawa o kondycję psychiczną. No i teraz to już nic innego tylko muszę się przyznać, że od tygodnia chodzę zadziwiona i z obawami, że życie mnie jednak niczego nie nauczyło. A było tak.
Ulotka reklamująca tę usługę niewinnie leżała w każdym miejscu uzdrowiska, gdzie tylko turysta mógł się pojawić. Już pierwszego dnia moja rozochocona koleżanka podała mi ją ze słowami „może byśmy sobie takie zrobili”. Zlekceważyłam wtedy i ulotkę, i rozochoconą koleżankę. Ale następnego dnia na ulotkę natknął się mój mąż i on był bardziej zdeterminowany. Jemu także spodobała się propozycja zrobienia sobie pamiątkowej fotografii w strojach z innej epoki i nie dał się zlekceważyć. Wtedy postanowiliśmy, że zrobimy sobie wspólne pamiątkowe zdjęcie w stylu retro, skoro od kilku lat razem jeździmy na zimowe wspólne moczenie w leczniczych wodach starego uzdrowiska. Małżonek miał wynegocjować dobre warunki i dogodny termin. A my zaczęliśmy się zastanawiać, jakie pozy przyjąć na pamiątkowej fotografii, a oczami wyobraźni zobaczyliśmy przepiękne zdjęcie w sepii, w gustownych ramkach, z nami w roli głównej, ustrojonymi w wachlarze, kapelusze, cylindry i woale.  
I jak te dzieci na podkarpackiej górce, nie zobaczyliśmy żadnych niebezpieczeństw. Żadnych niesterownych sami czy braku jakichkolwiek zabezpieczeń. Była tylko kusząca górka.
W dzień umówionego terminu wizyty w zakładzie fotograficznym obudziłam się z przelatującą przez głowę myślą, że może to jednak nienajlepszy pomysł. Ale myśl przeleciała i pogoniło ją tysiąc innych galopujących tuż za nią.
A potem już się tylko działo. Poszliśmy całą grupą z przekonaniem, że będzie bardzo wesoło. Studio  mieściło się w jakichś uzdrowiskowych kazamatach i powiedzieć, że było z tyłu budynku, to trochę mało. Było bardzo małe i potwornie zagracone. Przypominało raczej nieduży magazyn ciuchów, rekwizytów z wydzielonym kawałkiem przestrzeni dla lamp i niewielką wolną ścianą stanowiącą tło do zdjęć.  Właścicielka powitała nas donośnym „Już czekam na Państwa” i zabrzmiało to złowieszczo. A potem, przyjrzawszy się kobietom dorzuciła uwagę, że wybór strojów w naszym rozmiarze (dodam 36 /38 - istotna uwaga dla uważanych czytelniczek, które zrozumieją powagę chwili!) jest ograniczony, bo jako rzadko używane, pojechały właśnie do Wrocławia.
Musimy sobie jakoś poradzić – powiedziała i z determinacją rzuciła się między wieszaki, by wytargać pierwszą suknię. I wtedy zrozumiałam, co myśmy najlepszego zrobiły, ale już wszyscy siedzieliśmy w tych saniach i nie było odwrotu. Jak mogą trzy dorosłe kobiety pozwolić innej babie się ubierać? Bez prawa głosu i możliwości wyboru. No po prostu jakbym nigdy w życiu nie przegoniła ekspedientki z propozycją czegoś „veryspecial” tylko dla mnie, co z mojego punktu widzenia było absolutnie nie do przyjęcia. Wtedy ciało wrzeszczało „nie” na sam widok. A teraz musiało się poddać, bo oprócz ograniczonego wyboru, była jeszcze zdecydowana w realizacji własnej wizji fotografka. No i perspektywa wyłamania się ze wspólnoty oraz popsucia innym dobrej zabawy.
Miny moich koleżanek świadczyły, że i do nich dotarła groza sytuacji. Zbiorowo oświadczyłyśmy, że na tym zdjęciu to my jednak chcemy wyglądać dziesięć lat młodziej, dziesięć kilo szczuplej i tysiąc razy lepiej. A deklaracja nasza zawisła w powietrzu, jak groźba użycia broni jądrowej. Nasi panowie przyglądali się z rozbawieniem tej wojnie na słowa i emocje. Pani właścicielka miała wszystko z wyjątkiem kompetencji społecznych niezbędnych dla rozładowania napięcia. I kilkoma sprawnymi ripostami podsyciła ogień. A my w końcu jechałyśmy już tymi saniami i miałyśmy tylko śmierć w oczach. Zrobiło się gęsto. Nie będę opisywać tej emocjonalnej przepychanki w każdym razie jakimś cudem dałyśmy się przebrać i ubrana w niezwykłą suknię w gaciowym różowym kolorze z koszmarną  czarną koronką i piórkiem we włosach, marzyłam o tym, by ten seans zakończyć. Miałam wrażenia, że moje koleżanki wyglądały zdecydowanie lepiej, a faceci po prostu cudnie. Trudno. Dobre i to. Czego się nie robi dla wspólnego dobra?
Umordowani przepychanką i przebieraniem stanęliśmy do zdjęcia. Ujęć było kilkadziesiąt, ale pozowanie i układanie postaci na zdjęciu było dziecinnie proste w porównania z wyborem stroju. Na oglądanie zdjęć i wybór kilku z ponad setki innych, nikt nie miał już siły. Dopiero by się działo. Ustaliliśmy, że sama pani fotografka wybierze najlepsze i wyśle nam kilka propozycji. Po ponad dwóch godzinach wyszliśmy nieludzko zmęczeni. Kobieta też miała dość.

A teraz, po powrocie do domu, trwa dyskusja które ujęcie wybrać, jako wspólne do dalszej obróbki. Ja na każdym wyglądam, jakbym brała udział w konkurencji na setkę – setka wzrostu, setka w pasie i setka na wadze. W tej sukni składam się głównie z obfitego biustu ozdobionego wielkim kwiatem. I stylowej cygaretki na papierochy. Moja nieustannie pracująca nad figurą koleżanka dzięki swojej kreacji uzyskała jakimś cudem przegląd wałków i opon równych biustowi. Nie ma ich tylko na czole. Za to ma kapelusz. A druga twierdzi, że miny ma głupie i gapi się w niebo albo jest garbata, czego nawet w sepii nie da się ukryć. Pat. Nigdy nie dojdziemy do porozumienia, a przecież jeszcze musimy uchronić naszą przyjaźń i wspólne wyjazdy.
A na koniec wyjaśnienie, po co ja to opisuję?
Po pierwsze - ku przestrodze. Otóż zawsze warto sprawdzić najważniejsze kompetencje, czyli komunikacyjne u potencjalnych ofiarodawców usług. I zastanowić się, czy zdzierżymy prezentowany poziom bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym. I czy cel wart poświęcenia.
Po drugie – jako pocieszenie dla wszystkich kobiet. Zawsze kiedy, będziecie umordowane codziennością i w pełnym biegu na trzech etatach pomyślcie sobie, że gdyby nie emancypantki, to pewnie latałybyśmy po świecie w gorsetach, długich kieckach z trenem w tyle. Po błocku, śniegu i z siatami w rękach.
Po trzecie – z żalu wielkiego za uroczymi mężczyznami w fularach i melonikach. Cudni byli.

A teraz już tylko w Lądku.
I na fotografii.
Czytaj więcej »

Genus locci

09:21
Zawsze, gdy tu przyjadę, zastanawiam się, co mną kierowało. Dlaczego co roku? Dlaczego właśnie tu? Dlaczego w tym samym czasie? Bo właściwie o tej porze roku i w tym terminie tutaj jest brzydko. Może latem uwiodłaby mnie zieleń i przyroda, kolorowe rabaty i spacerujący w zachodzącym słońcu ludzie. I świergot ptaków, szum strumienia, powolny rytm uzdrowiska  z wielowiekową tradycją. Ale zima nie oferuje niczego z letnich uciech. Z kolorów zostały tylko kolorowe kurtki narciarskie i ewentualne akcenty świątecznych iluminacji świetlnych rozmieszczone bez ładu i składu zgodnie z wizją właściciela drzewka lub witryny. Ani w tym myśli, ani rozmachu, ani urody. Szaro i smutno. Natura i przyroda śpi. Słońce zachodzi zanim my zbierzemy się na spacer, a wtedy potencjalni spacerowicze, których w świątecznej przerwie jak na lekarstwo, przemykają pod ścianami szukając miejsc bardziej przyjaznych niż uśpiony uzdrowiskowy deptak w grudniowy wieczór. Kiedy uda mi się z niektórymi porozmawiać, okazuje się, że podobnie jak my, są tutaj kolejny raz. A zapytani o motywacje wyboru miejsca i terminu, opowiadają jakąś wstrząsającą życiową historię, przed wspomnieniem której uciekają właśnie tu. Widać w okresie świątecznym  uciekamy grupowo.
A jednak tu jestem, a właściwie jesteśmy. Od kilku lat w tym samym składzie przyjeżdżamy do wód – czyli do Lądka Zdroju na pobyt sylwestrowy. Tłumaczę ten wybór genus locii, czyli duchem tego miejsca. Duch Lądka to wyjątkowo silny duch, intensywnie oddziałujący na niektórych ludzi. Głównie chyba na turystów, bo regularnie prowadzone obserwacje rozwoju miasteczka nie wskazują na pozytywne oddziaływanie ducha na lokalne władze i tubylców. Z roku na rok miasteczko umiera. Umiera na przekór tego, co dzieje się w innych uzdrowiskach. Tam widać rozwój – a tu odwrotnie. Stagnacja, albo regres. Jedno i drugie widać gołym okiem na każdym kroku. Pięć  lat temu myślałam, że to kwestia czasu, że za chwile zobaczę zmianę. Dziś już tak nie myślę i teraz ciekawi mnie, co zobaczę za pięć lat.
Ale duch tego miejsca urzeka, mimo ruin straszących przyjezdnych. Zamieszkał oczywiście w niezwykłym budynku „Wojciechem” zwanym.
To jedna z najpiękniejszych budowli uzdrowiskowych w naszym kraju. Wyglądem przypomina kościół, a kuracjusze zażywają kąpieli w termalnych wodach w niewielkim basenie, nad którym unosi się niezwykła i przepiękna kopuła.


Żaden basen nie ma takiego klimatu i nie dostarcza tylu przeżyć estetycznych, jak ten. Codzienna kąpiel w leczniczych wodach zmienia i duszę, i ciało. Goście „Wojciecha” mieszkają w pokojach hotelowych położonych w budynku zbudowanym na planie łaźni tureckiej. W tym samym budynku mieści się ogromna baza zabiegowa i w odróżnieniu od innych uzdrowisk – działa codziennie przez cały rok bez przerwy. W pakiecie pobytu noworocznego jest bogaty zestaw zabiegów leczniczych,  z których skwapliwie korzystamy. Skutek jest taki, że od pięciu lat przełom roku kojarzy mi się z intensywnym działaniem na rzecz poprawy kondycji. Także z nieustannym moczeniem się w różnych kąpielach, przeplatanych masażami. Kojarzy mi się także z nieustannym bieganiem w negliżu po tym przepięknym budynku. Tylko pierwszego dnia pobytu czuję się niekomfortowo, kiedy odziana jedynie w biały szlafrok, z bielizną i ręcznikiem  w garści przebiegam wśród turystów zwiedzających zabytkowy obiekt pijalni. Potem przyzwyczajenie robi swoje. Jeździmy w kilka osób i wszyscy tak biegamy. Nie ma mowy, by zgrać wspólny spacer przed zachodem słońca. Wychodzimy dopiero po zmroku. Wtedy ruin Lądka nie widać tak wyraźnie. A my wszyscy wymasowani i wypoczęci widzimy jakoś mniej wyraźnie.

Spacery po Lądku też nie są zbyt długie i męczące, bo po drodze jest drugie miejsce, w którym mieszka duch Lądka. To „Albrechtshale” – kawiarnia w stylu wiedeńskim.
Miejsce wielu upadków dietetycznych, łamania mocnych postanowień i popełniania grzechów żywieniowych. Nie ma dnia, bym tam nie weszła. I za każdym razem dziecko, które  jest we mnie, wpatruje się w wystawione słodkości, przygotowane i eksponowane według wzorców wiedeńskich. Za każdym razem mu ulegam. A potem leczę swoje wyrzuty sumienia podczas terapii grupowego wsparcia w basenie termalnym, gdzie składamy zbiorowe przysięgi, że już nigdy, by potem zbiorowo je łamać. Wspólny grzech smakuje lepiej.
Najsłabszym elementem pobytu, był dotychczas wieczór sylwestrowy. Trzy lata z rzędu braliśmy udział w czymś, co było jak podróż wehikułem czasu do PRL-u. Straszna sala, dyskdżokej z przekonaniem, że tańczyć można do wszystkiego, byle było głośno, jedzenie rzucone na stoły w myśl zasady „stół ma być zastawiony, a potem jakoś to będzie” i ludzie, którzy już przed balem muszą walnąć kilka luf dla kurażu, bo inaczej nie wypada. A potem tak dbają o ten kuraż, że im po drodze istota tego wieczoru znika z pola widzenia. Zresztą w krótkim czasie znikają im także inne rzeczy i sprawy. A flaszka staje się jedynym związkiem z rzeczywistością. Rok temu podjęliśmy decyzje, że już nigdy więcej.
I znowu duch Lądka zaprowadził nas do miejsca niezwykłego. W starej willi, przepięknie odremontowanej „ProHarmonii” wieczór sylwestrowy był przeżyciem estetycznym, kulinarnym i społecznym. Dom zachwyca urodą, elegancją i funkcjonalnością. Gospodarze dbali o każdego gościa tej uroczystej kolacji, a wszystko co przygotowano na ten wieczór, było przykładem troski o potrzeby zaproszonych osób. Świetnego jedzenia, doskonałych napitków było w bród, ale najważniejszy był klimat tego wieczoru. Było po prostu elegancko i kulturalnie. Wieczór niezwykły, także ze względu na towarzystwo trzymające klasę, jak gardę. Od początku do końca. Tak jak lubię.
A teraz Nowy Rok.
I jednak nadzieja, że nie wszędzie ruiny.
I noworoczne postanowienie, by znowu przyjechać na spotkanie z duchami.
Czytaj więcej »