Tajemniczy ogród

11:21

Na początku lipca mój Mąż pojechał po kwiaty. Kwiaty były dla mnie z okazji urodzin. Ponieważ urodziny okrągłe, to bukiet musiał być znaczny, dlatego trzeba było jechać na giełdę, bo niestety w pewnym wieku wielkie bukiety odzwierciedlające liczbę lat, dostępne są tylko w hurcie. Na giełdzie kwiatowej są same okazje i w związku z tym oprócz rzeczonego bukietu  Mąż dowiózł kilkadziesiąt sadzonek do ogrodu. Był starzec (kto wymyślił tę nazwę?), była lawenda, były jakieś małe białe i okazyjne pelargonie. Wyniósł to wszystko z samochodu, rozstawił doniczki po ogrodzie, bym zrozumiała koncepcję wzbogacenia rabatek i bardzo z siebie zadowolony oddalił się na kawę, pozostawiając mnie z refleksją, że nigdy za nim nie nadążę w gromadzeniu dóbr ogrodowych oraz wewnętrznym pytaniem, „ciekawe kiedy to wsadzi”?
Spodziewaliśmy się gości, więc rycie w ziemi w ciągu najbliższych kilku dni nie wchodziło w rachubę.
Wróciłam do swoich zajęć, a rozstawione doniczki i korytka z sadzonkami zostały tam, gdzie je postawił. Na kilka dni zostały. Nawet dobrze wyglądały, a wchodzący na urodzinowe przyjęcia goście zwracali uwagę na piękny kolor kwiatów i rozumieli, że obserwują proces rozwoju urody ogrodu.
Przez nasz dom przewinęło się przez jeden weekend kilkadziesiąt osób. Ludzie pojedli, popili, obdarowali mnie prezentami, dobrym słowem, podziwiali nasz ogród i poszli. Nie było żadnych ekscesów ani nieobyczajnych zachowań. No może poza jednym, ale nie związanym z tą historią. Otóż koleżanki przygotowały mi własnoręcznie okazjonalną laurkę z moimi licznym skopiowanymi zdjęciami, z której wynika niezbicie, że ja po pierwsze żyję już chyba tysiąc lat (nieobyczajne jest posiadanie takich starych zdjęć!), po drugie na wszystkich albo tańcuję, albo piję alkohol (ja chyba żyłam w jakimś innym nieustannie rozweselanym kraju!), po trzecie, na wszystkich zdjęciach moje koleżanki wyglądają dobrze, a ja mogłabym lepiej, gdybym wiedziała, że po latach mi to wywloką na światło dzienne. Oczywiście nieobyczajność tego prezentu objawiła się po wyjściu gości, bo dopiero potem mogłam się spokojnie przyjrzeć laurce. W niedzielę wieczorem wszystkie kwiaty stały na swoich miejscach. Bukiet z róż w wazonie, okazyjne nabytki roślinne w doniczkach i korytkach dla sadzonek w ogrodzie koło ścieżki.

W poniedziałek też stały, bo jak mawiała moja babcia, ich czas jeszcze nie nadszedł.
We wtorek rano oczom naszym ukazał się obraz okrutnego spustoszenia. Wyglądało na to, że przez ogród przeszedł tajfun. Ale taki wybiórczy, bo zmarnował tylko okazyjne nabytki. Ustawione przez mojego męża doniczki z sadzonkami lawendy były poprzewracane we wszystkie strony, rośliny połamane, a niektóre sadzonki wyjęte z doniczek i odrzucone na kilkadziesiąt centymetrów. Na stanowisku małych białych wyglądało jeszcze gorzej, bo te umieszczone w korytku na trzydzieści sadzonek doznały gwałtu zbiorowego. Rośliny w środku pojemnika były wgniecione do samego dna, te na obrzeżach połamane, niektóre brutalnie wyszarpnięte na zewnątrz pojemnika, inne urwane leżały obok. Starce, poprzewracane podobnie jak lawenda, cierpiały w wymownym milczeniu i tylko okazyjna pelargonia stała spokojnie, bo ona już od początku była mało atrakcyjna, to nikt z oprawców się nad nią nie pastwił.
W innych częściach ogrodu znaleźliśmy inne ślady nocnej imprezy, ale widać było wyraźnie, że główny bal odbywał się przy furtce.
Staliśmy oboje nad tym obrazem ogrodowej nędzy i rozpaczy i w głowę zachodziliśmy, kto jest autorem tego zniszczenia. Komu łeb urwać? Gości wykluczyliśmy , bo wszyscy z nich to kulturalni ludzie i w wieku dojrzałym – czyli już (albo jeszcze!) nie bawią się w wywalanie zawartości doniczek i przewracanie kwiatków. Padło podejrzenie na Belkę, ale ona mogłaby tylko w jakimś celu zmarnować sadzonki (na przykład goniąc obcego kota przybłędę, który się zapomniał i przylazł na jej terytorium). Nie byłaby w tym szale tak metodycznie dokładna. Poza tym stała koło nas i widać było, że też myśli.
Zenek! Nikt inny! Tylko on! – powiedziałam głośno.
Zenek to lokalny osiedlowy kot, który ma dwadzieścia lat i rządzi Antoninkiem. Mieszka, gdzie chce, karmią go wszyscy (oprócz mnie). On odwdzięcza się lekceważącym stosunkiem do wszystkich i nikogo się nie boi. Potrafi po kociemu wrzasnąć na każdego, kto włazi mu w drogę. Przegania wszystkie psy. Ostatnio coraz częściej odwiedza nasz ogród, bo tu wiele jest miejsc ustronnych i ma blisko. W dodatku w głębokim poważaniu ma nasze połajanki i próby pozbycia się intruza.

Zenek? Może. – odparł mój Mąż –
- Ale tu widać jakąś radość niszczenia, a w Zenku żadnej radości. Sama czysta kocia obojętność. – dodałam nową wątpliwość.
- Zobaczę monitoring, powiedział Mąż i oddalił się od zmarnowanych rabatek do komputera. A ja zostałam z refleksją, że mój ogród robi się coraz bardziej tajemniczy. Na nic nie mam wpływu. Na kształt roślin, bo rosną bez opamiętania. Na ich dobór, bo nasz ogrodnik przychodzi rzadko i bez konsultacji. Przycina, wsadza, przesadza według sobie tylko znanego planu i pod naszą nieobecność. Na mieszkańców, bo kuna w dachu, wielka mysza w zasypanej gruzem starej piwniczce na węgiel, sroki-chuligany przeganiające inne ptaki, wszechobecne ślimaki, Zenek, który się wprowadził pod krzaki i Belka, która tego wszystkiego już nie ogarnia.

No i teraz jeszcze jakaś ogrodowa orgietka w krzakach przy ścieżce.
Już po godzinie przeglądania wiedzieliśmy, że nic z tego. O pierwszej w nocy coś skakało. Ale kamera nie łapała dokładnie i okazało się, że trzeba wołać fachowca od systemu , bo na co kamera , jak sprawcy nie widać?
Zrezygnowani wsadziliśmy resztki tego kwiatowego pogromu do ziemi i udaliśmy się na spacer z psem. To znaczy Belka nas wyprowadziła, bo dyskusja kto kogo prowadzi, jest w naszym przypadku bezprzedmiotowa.
Szliśmy jak zwykle, ustaloną przez Belkę trasą. Doszliśmy do domu sąsiada na rogu ulicy. Normalnie nie ma tam nic interesującego. Ale tego dnia Belka stała dłużej wciągając nosem wszystkie ważne komunikaty. Staliśmy na tyle  długo, że z krzaków za płotem wyszedł właściciel posesji i po raz pierwszy od niepamiętnych lat odezwał się ludzkim głosem:

- Nie widzieliście Państwo moich królików?
- Nie! A uciekły? – dopytał raczej z grzeczności Małżonek, znudzony obserwacją długotrwałego psiego wąchania?
- A kiedy? dodałam natychmiast, doznawszy olśnienia detektywistycznego?
- Nie wiem kiedy? Może dzisiaj, może wczoraj – odpowiedział Pan zza płotu
- To niech Pan przyjdzie do nas, pokażemy Panu, gdzie na pewno były. W nocy wyrąbały nam kwiatki na rabatki i dokonały rzezi na lawendzie, starcach i tych małych białych.
- O nie! To na pewno nie one! To grzeczne króliki!- odrzekł Pan i natychmiast bez pożegnania zaszył się w krzaki.

Wracałam ze spaceru uspokojona! Wizja harcowników – króliczych uciekinierów zdecydowanie przypadła mi do gustu. Jak nic pierwszy przystanek na drodze do wolności był w naszym ogrodzie. To dobrze!
Zawsze lepiej oglądać i sprzątać skutki radości z odzyskanej wolności, niż zwyczajną demolkę.
Nawet na rabatkach.

4 komentarze

  1. Ogrody bywają tajemnicze i różne rzeczy mogą się w nich dziać. Dlatego powinniśmy być przygotowani i tutaj https://www.stiga.pl/ kupić odpowiednie wyposażenie. Dzięki niemu będziemy w stanie przede wszystkim zadbać o wzystko. Choć i tak niektórych rzeczy przewidzieć się nie da... ;) .

    OdpowiedzUsuń
  2. Naprawdę bardzo fajnie napisano. Jestem pod wrażeniem.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń