Wiwaty na raty
13:22Weekend minął pod znakiem urodzin. Wiek osiągnęłam zacny, a
okrągła rocznica nie pozwoliła przemilczeć i przeczekać tej okazji. Trudno!
Trzeba było po męsku przyjąć to na klatę i zacząć się przyzwyczajać do zmiany prefiksu. W związku z
urodzinami miałam wiele pomysłów, jak zorganizować obchody, by spotkać jak najwięcej
osób, które wniosły w moje przebogate życie istotny wkład i im za to
podziękować.
I oczywiście prosić o jeszcze, bo zamierzam żyć długo i z ludźmi.
Pomysły były różne, a niektóre na pewno nie na naszą
szerokość i długość geograficzną. Nawet nie będę ich opisywać, tak były
niepasujące do obowiązujących standardów obchodów urodzin zwyczajnych ludzi.
Poza tym głównym hamulcowym były jednak możliwości finansowe, więc na przykład
pomysł zaproszenia wszystkich moich fajnych byłych uczniów, ich rodziców oraz
ich partnerów i dziatek wiązał się z nakładami finansowymi tak dużymi, że
postanowiłam jednak dożyć późnej starości bez długów poczynionych
niefrasobliwie w momencie startu na drodze ku jeszcze bardziej dojrzałej
dojrzałości. Pomysły ewentualnych obchodów konsultowałam z najbliższymi i od
mniej więcej pół roku zauważyłam, że przestali nadążać za kolejnymi
propozycjami i zmianami.
No i w końcu góra urodziła mysz. Grupę najbliższych
zaprosiłam po prostu do domu. I pewnie nie wspominałabym tej galopady po
możliwościach, gdyby nie życiowe odkrycie poczynione przy okazji. Podświadomie
szukałam rozwiązań pozwalających mi świętować, a nie okazji do narobienia się.
Ale gość zaproszony, to gość nakarmiony. Taką dewizę
wyssałam z mlekiem matki i nie ma zmiłuj, wzorce rodzinne są niezniszczalne.
Stąd perspektywa goszczenia wielu miłych sercu osób wiązała się przede
wszystkim z obecnością w kuchni. A to, mimo zabiegów mamusi, nie jest moje
najbardziej umiłowane miejsce pobytu. Szczególnie w dniu urodzin. Poza tym mój
kręgosłup wytrzymuje bez bólu czynności związane z przygotowaniem jajecznicy
dla dwóch osób. A gości miało być znacznie więcej i to w dwóch turach, bo dom
jednak ździebko mały na takie urodzinowe potrzeby.
I tu na scenę wkroczyła Krysia. Najbardziej niepozorna i
skromna z dziewczyn, które znam. Poznałyśmy się na kursie pisania. Kiedyś była
dziennikarką, a potem gdy były cięcia etatów, została bez pracy. Znajomy
restaurator zaproponował jej pracę w kuchni, dopóki sobie czegoś innego nie
znajdzie, bo zawsze interesowała się gotowaniem i kuchnią. W ten sposób zaczęła nowy etap w życiu. Potem wyjechała na
praktykę zawodową do luksusowej duńskiej restauracji, a teraz wróciła do
Poznania i pracuje w restauracji. Na kursie pisania na każde zajęcia przynosiła
dla wszystkich uczestników coś pysznego
do jedzenia. To był bardzo dobry kurs. Ja nie wiem, w jaki sposób on wpłynie na
rozwój polskiej literatury, ale na moje życie miał wpływ ogromny. Bo chyba
wtedy po raz pierwszy Krysia zaproponowała swoje usługi gastronomiczne. Wtedy
byłam na etapie rozważania wynajęcia Areny, albo Teatru Polskiego na swoje
urodziny, więc takim drobiazgiem, jak wyżywienie gości jeszcze sobie nie
zaprzątałam głowy. Ale w pamięć zapadło – na szczęście!
Zwróciłam się do Krysi z prośbą o pomoc. Już samo ustalenie menu eleganckiej
kolacji było wyzwaniem. Większość propozycji Krysi była dla mnie –
zwyczajnego zjadacza chleba i okrasy, mocno egzotyczna. A Krysia nie
oszczędzała mnie wcale i kazała wybierać między ceviche ze śledzia z
marynowanym rabarbarem i melisą, tatarem z łososia, konfitowaną kaczką, chłodnikiem
z kiszonych buraków z szynką dojrzewającą lub rakami, chłodnikiem
pomidorowo-malinowym z redukcją balsamiczną i tak dalej. Dla tak mało
rozgarniętej gastronomicznie osoby jak ja, ustalenie menu było wyzwaniem nie
lada. Ale dałam radę. Odpadłam przy
winach, bo gdy zapytałam, jakie wino mam dokupić do wybranego mięsa, otrzymałam
odpowiedź: Wino czerwone w typie
Beaujolais, szczep Gamay lub Pinot Noir albo ich mix. Te wersje bez beczki są
lekkie, owocowe i będą dobrze grały kwasowością z sosem cydrowym. Białe to może
być nawet i jakaś reserva o stonowanej kwasowości. Albo vinho verde, które się
sprawdzi przy ciepłej temperaturze.
Jezu! Oczywiście próba zakupu według tej wskazówki w sklepie
z monopolami wyrzuciły mnie poza spektrum zainteresowań sprzedawców. Warto było
widzieć minę sprzedającej. Ja zresztą też uznałam, że chyba urwałam się z
choinki, bo przecież wino jest czerwone i koniec. Albo białe.
Tak mają niedouczone gamonie.
„Nie, nie! Tych zup nie ma! My jutro zamykamy lokal i mamy dzisiaj same resztki. Jest jedna szparagowa, cztery rosoły i chłodnik. No to komu chłodnik?”
Normalnie, jaja jak berety!
0 komentarze