Taki los
02:51Od niedzielnego wieczoru godzę się z losem. Mam dużą wprawę
w tej materii. Na potwierdzenie tej tezy, mogę przywołać wnioski z
porządkowania własnego bloga, którym zajmowałam się w ubiegłym tygodniu. Wydrukowałam
wszystkie wpisy i posegregowałam. Zajęło mi to sporo czasu i było źródłem wielu
odkryć. Jedno z nich okazuje się wyjątkowo istotne – wpisów po kolejnym
rozczarowaniu mam już kilkanaście. A wszystkie związane są z wyborami lub decyzjami
wybranego przez naród reprezentanta. Nie ma wpisów z rozczarowań osobistych.
Gdyby je dodać, jawiłabym się światu, jako wiecznie niezadowolona i
rozczarowana, pozbawiona radości życia, marudna baba. Gdybym sama sobie
pozwoliła na luksus melancholii i upadku
ducha pod wpływem narodowych decyzji, żyłoby mi się jeszcze trudniej. Więc nie
napiszę nic, co myślę. Przynajmniej na razie. Bogatsza o lekturę własnych
zapisów na przestrzeni kilku ostatnich lat, zaczynam jednak poważnie myśleć o
tym, jak przygotować się do jesieni. Optymistką
nie jestem, a przeczytane i wysłuchane liczne komentarze upewniają mnie, że są
podstawy do obaw, jeśli chodzi o realne szanse na wprowadzenie zmiany.
A więc: godzę się z losem.
To nic trudnego. Robiłam to nie raz.
Nic tak dobrze nie robi kobiecie na nerwy, jak zakupy.
Wiadomo. Sama bym się nie wybrała, ale w charakterze ekspertki doradzającej
przyjaciółce w kwestii wyboru sukienki na wielkie przyjęcie – czemu nie? I
sytuacja, i miejsca do których miałyśmy się udać, nęciły atrakcyjnością. Dawno
nikt mnie nie prosił o krytyczne doradztwo w kwestiach odzieżowych. W dodatku
nigdy nie byłam jeszcze w sklepach, w których sprzedaje się suknie na bale,
wesela i temu podobne ekstrema towarzyskie.
Doświadczenie było interesujące, ale niestety musiałam
przyznać się przed samą sobą, że ja znowu do czegoś nie pasuję. Co więcej -
odczułam głęboką wdzięczność do Małżona, że ja już nie muszę wychodzić za mąż.
To znaczy nie tyle samo wyjście mnie zniechęca, ile konieczność wyjścia za mąż
w białej sukni. W ogóle w sukni! Obejrzałam ich wczoraj kilkadziesiąt. Koleżanka
mierzyła stosowne do swojej roli, czyli nie białe. Ale asortyment białych był
znacznie większy, więc kroje i fasony studiowałam zapamiętale przymierzając się
w myślach do niektórych modeli. Przy okazji w salonach z ekskluzywnymi sukniami
znalazłam swoje docelowe miejsce ewentualnej pracy. Tam jest cisza i można
czytać książki w spokoju. Pojedyncze przypadki klientek, zdeterminowanych by
nabyć suknie marzeń, przelatywały przez salony jak komety. Wpadały nawet nie na
długość zdania. We wszystkich sklepach ( a zwiedziłyśmy kilka) byłyśmy same.
Tylko w jednym sklepie był tłok jak diabli, bo były trzy sprzedające i dwie
zainteresowane. No i ja!
Kilkadziesiąt minut spędziłyśmy w salonie podobno znanej
polskiej projektantki. Piszę podobno, bo ja jej nie znam. Ale ja odkrywam dopiero
ten obszar aktywności artystycznej i gospodarczej, więc mogę nie wiedzieć. Podobno
suknie tej projektantki noszą nasze największe gwiazdy. Znowu nie wiem, bo nie oglądam.
W tym salonie moja przyjaciółka mierzyła ze trzydzieści modeli, dzielnie wspierana
przez obsługującą. Ekspedientka co chwilę donosiła kolejny fason, rzadko w
odpowiednim rozmiarze, dobranym kolorze więc wszystkie próby były tylko
ćwiczeniem wyobraźni. Czyli „jak tu się zbierze, tu wypuści, dorobi plecy i
zmniejszy dekolt oraz weźmie tamten kolor, to będzie super” – mówiła wprawiona
w sprzedaży pani.
O tej wdzięczności pomyślałam najmocniej, kiedy stanęłam przed modelem ślubnej sukienki wykonanej chyba z jakiegoś usztywnianego materiału. W każdym razie sztywnością przypominał papier brystol. Sukienka miała krótki przód i długi tren z tylu. Tyle, że krótkość z przodu nie dawała szansy, by zakryć cokolwiek. Od pasa była stercząca falbana i majtki byłyby z pewnością na wierzchu. Za to długość i sztywność trenu musiała ustabilizować każdą złapaną na ten model. Taka zbroja dla niesfornej panny młodej. Stałam długo przed tą suknią i myślałam sobie o praktycznym użyciu tego cudu. I o swoim szczęściu, że nawet mierzyć tego nie muszę. I jeszcze o odwadze projektantki.
Przyjaciółka odzyskała figurę modelki, zgubiła wałki i byczy kark, a ja odzyskałam spokój, że spełniłam kobiecy obowiązek.
Temat kiecki właściwie mogłyśmy załatwić od ręki. Ale trzeba było tej całej mitręgi, by wrócić do punktu wyjścia i uzyskać pożądany efekt. A po tym zdarzeniu myślę sobie, że w wyborach dokonywanych przez każdego z nas, musi być ten żmudny etap przymiarki, mierzenia się z rzeczywistością i wiary, że inni wiedzą lepiej, w czym my będziemy się czuli dobrze. I czasem jest tak, że w tym mierzeniu zatracimy się kompletnie.
0 komentarze