O życzeniach i ich sile!
09:57
Za nami pośpiech przedświąteczny i szaleństwo życzeń dobrych,
pobożnych i świątecznych. Wszystkie trzy rodzaje kumulują się w grudniu i jak
tornado przelatują przez nasze głowy, a
na pewno przez moją. Przelatują przez komputer, śmigają sms-ami,
rzadziej docierają zwykłą kartką, najczęściej jednak dopadały mnie te rzucane
mimochodem, przez ramię trochę w niebyt, trochę do mnie, trochę do innych
przypadkowych odbiorców. Rzucane jak konfetti – żeby na sekundę ładnie
wyglądało. Jak na kogoś spadnie, to niech ma i coś z tym sobie zrobi.
Po latach doświadczeń moich i moich wielu koleżanek rozróżniam
te trzy rodzaje życzeń. Kolegów nie pytałam, bo oni mają tak jakoś wszystko w
życiu inaczej to i pewnie refleksje o życzeniach inne. Wzmożone obdarowywanie
się dobrymi życzeniami wiąże się oczywiście z
tradycją świąt niosących światu nadzieję. Składają je głównie księża i
politycy. Każdy na swój sposób. Prześcigają się w tych deklaracjach, a ja coraz
bardziej zamykam ucho na te deklarowane formuły. Szczególnie jak za życzeniem
spokoju i dobrej zmiany, kryją się intencje ukrycia matactw o jakich się
filozofom nie śniło.
Pobożne życzenia to niewyartykułowane - moje i wielu
innych kobiet - żeby te święta, pełne nadziei i wymagające jednak ogromnego
wysiłku przeżyć w zgodzie ze światem i samą sobą. Od lat ćwiczę i wiem jak jest
TRUDNO! I im jestem starsza, tym trudności jakby większe. Rosną razem ze mną?
Czy co? W związku z tym pobożnych życzeń jakby co roku więcej. No i potem
świąteczne życzenia . W tym roku usłyszałam najczęściej życzenie „spełnienia
marzeń”. Bezpieczna iformuła dla tego, który składa i czasem bardzo niebezpieczna dla
adresata. Bo nie daj boże się spełnią. Szczególnie te marzenia sprzed lat, dawno
zapomniane, wywołane kiedyś jakimś
cudem do życia i spełniające się po wielu latach w najmniej oczekiwanym momencie.
Mało tego – mam wrażenie, że marzenia wchodzą do wspólnoty majątkowej
małżeńskiej i po latach pożycia trudno określić, które jest czyje. No a na
pewno jest tak, że marzenia jednego z małżonków spadają konsekwencjami na
oboje, całą rodzinę i znajomych. Siłę rażenia mają straszną.
Ja od lat marzę o świętym spokoju. Codziennie i
konsekwentnie. Szczególnie po czterdziestce jest to moje nieustanne marzenie. I
dlatego wykorzystuję wszelkie możliwości, by wyjechać i uciec od zgiełku. By
się zanurzyć w ciszy, poukładać w głowie i złapać dystans. A męża mam
składającego się tylko połączeń nerwowych, do bólu aktywnego i reagującego
natychmiast. No to o ciszę i spokój dość trudno. W dodatku jest człowiekiem z
głową pełną marzeń i determinacją, by je spełnić. Życie takich lubi – więc w
tej wspólnocie marzeń trudno mi czasem odnaleźć własne.
Przykład z ostatnich dni. Wymarzyłam sobie wyjazd
sylwestrowy do uzdrowiska, w poszukiwaniu ukojenia w wannach, spacerach, rozmowach
i grze w karty z przyjaciółmi. Wszystko zapowiadało się znakomicie. Z domu
wyjechaliśmy tylko z godzinnym opóźnieniem, ale za to perfekcyjnie przygotowani
na tygodniowy pobyt. Jazda samochodem jest dla mnie zawsze najmniej atrakcyjnym
elementem podróży. Nie lubię i już. Widać nasz samochód też niekoniecznie, bo
po sześćdziesięciu kilometrach zaczął wyraźnie inaczej dźwięczeć. Ponieważ
miesiąc wcześniej wymieniono mu silnik mąż zatrzymał i natychmiast
interweniował, próbując zdiagnozować przyczynę i znaleźć rozwiązanie. Znajomi z
miejscowości, w której stanęliśmy podpowiedzieli nam dobry lokalny serwis, do
którego podjechaliśmy bardzo wolno. Było kolejne święto w cyklu świąteczno –
noworocznym i trudno było znaleźć kogoś, kto zechciałby chociaż posłuchać
niepokojących odgłosów. Ale życzliwy właściciel warsztatu wyszedł z domu, posłuchał i po chwili postawił diagnozę
–„brzydko brzmi – nie jechać”. To był wyrok. Mąż, jak każdy przedsiębiorczy i
odpowiedzialny człowiek, zadzwonił do ubezpieczyciela, by uzyskać pomoc. Pech
chciał, że w pierwszej rozmowie powołał się na diagnozę życzliwego właściciela
warsztatu. Chyba ta jedna niefortunna uwaga spowodowała u przyjmującego
zgłoszenie podejrzenie jakichś wielkich kombinacji, bo nasza sytuacja nijak nie
pasowała do procedur ubezpieczyciela. Silnik na gwarancji, postawiona diagnoza,
że on „ brzydko brzmi” i warsztat w tle – to usztywniło pana w telefonie. Po
dwóch godzinach stania pod zamkniętym na trzy spusty warsztatem i walki na
słowa z przyjmującymi zlecenie (pod koniec negocjacji obsługiwało nas chyba pół
Polski i wszyscy dostępni przełożeni pierwszego odbierającego zgłoszenie) udało
nam się uzyskać zlecenie lawety dla naszego pojazdu i auta zastępczego
pozwalającego nam dojechać do wymarzonej oazy spokoju.
Potem minęły kolejne
trzy godziny oczekiwania na lawetę i samochód zastępczy. Wreszcie, kiedy zapadł
wczesny grudniowy zmrok z niebytu i ciemności wyłonił się oczekiwany przez nas
samochód zastępczy w postaci WYMARZONEGO
przez większość mężczyzny BMW – białego, nowego i dokładnie takiego, dla
którego niektórzy tracą głowę. Ja na pewno nie, ale inni tak.
Mąż dopełnił formalności ale nie uzyskał żadnych informacji o
sposobie obsługi nowego auta od poprzedniego kierowcy, bo ten wg znanej zasady „tylko
tu sprzątał”. Właściwie cud boski, że dojechał do punktu oczekiwania, bo robił
wrażenie nieprzytomnego gamonia. A wyglądał, jak ich całe stado. Wiadomo –
święta, rozluźnienie stroju i obyczajów.
Przerzuciliśmy nasze bagaże i …. się zaczęło. W nowym jeszcze
bardziej nowoczesnym aucie pewne było tylko miejsce kierowcy, a cała reszta to
„terra icognita” do odkrycia dla kierującego i przeżycia tych poszukiwań dla
pasażerów. Szkoda , że w czasie podróży. Samochód był z tych
komunikujących się – bez przerwy zgłaszał problem, jak nie dzwonkiem, piskiem,
gongiem to wyraźnie zapisaną informacją na ekranie. W dodatku po polsku, co
utrudniało całą sytuację, bo jako czytająca szybko i sprawnie czytałam przed
mężem i natychmiast odczuwałam skutki w okolicy obręczy serca. No bo jak tu nie
umrzeć ze strachu , kiedy samochód wysyła komunikat „auto zagrożone stoczeniem”
w chwili, gdy mój mąż musi zawrócić na drodze, a po boku rowy melioracyjne jak
fosy w średniowiecznych zamkach. A czujniki widzą więcej, niż ja mogę przeżyć. Obie
z przyjaciółką widziałyśmy oczami wyobraźni auto w rowie i konsekwencje finansowe
do końca życia. Potem, kiedy małżonek oddalił się z kluczykiem w kieszeni do
toalety, samochód z całej swoje komputerowej siły żądał, by wezwać natychmiast autoryzowany serwis. Nie napisał po co – dla niego,
czy dla męża. Mnie na pewno by się przydał autoryzowany serwis, bo tyle co ja
się namodliłam, nazaciskałam piąstek, nawstrzymywałam oddechu w czasie tej
podróży do wymarzonych miejsc wymarzonym samochodem to dawno nie. Wysiadłam w
miejscu docelowym w nocy, obolała ze zmęczenia i zdenerwowania. I korzyść jedynie
taka, że zdecydowanie bardziej doceniam uroki uzdrowiskowego ukojenia.
No i oczywiście moc życzeń. Szczególnie tych „spełnienia
WSZYSTKICH marzeń”.
Dobrego Roku życzę Czytelniczkom I Czytelnikom!
0 komentarze