O skutkach teatralnych uniesień
11:58
Uwielbiam ludzi gotowych na wszystko. Wystarczy do nich
zadzwonić, ba! wysłać sms. I już są! Idą, jadą, wchodzą w to. Miej ich Panie w
opiece, bo póty mego życia, póki oni w moim zasięgu. W niedzielę zobaczyłam,
że w poniedziałek do Poznania przyjeżdża Teatr "Polonia" ze sztuką Różewicza „Na
czworakach” z Jerzym Stuhrem w roli Laurentego i Wiesławem Komasą, jako kolegą
Sitko. Nie lada gratka dla polonistów i miłośników teatru. Przeoczyłam plakaty, nie sprawdziłam
repertuaru. Mea culpa! Ale czasem i ona się na coś przydaje – culpa znaczy się!
Wtedy jest okazja do sprawdzenia bojem deklarowanych gotowości do….(tu
należy wpisać rodzaj deklarowanej gotowości w zależności od potrzeb!). Robi się
to tak - sms w niedzielę, w porze obiadowej z pytaniem czy kupić bilet – jak
będzie! i już wszystko wiadomo! Wiadomo komu się chce, kto ma potrzebę, kto nie
zdziadział i nie ulega naturalnemu procesowi odpuszczania – czyli powolnego starzenia
się.
Ćwiczę w tej gotowości moje przyjaciółki ukochane i najbliższych
z determinacją godną lepszej sprawy. Widać, że się nie zasiedzieli, bo czego
bym nie wymyśliła to idą , jak w dym. Tym razem próba była naprawdę ogniowa, bo
w sprzedaży internetowej miałam wybór bardzo ograniczony. Ostatnie cztery
bilety na III balkonie w Operze to rarytas dla prawdziwych koneserów i kamikadze
gotowych na wszystko. Takich teatralnych desperados.
Wiadomo, że tam to już nie tylko niewiele widać, ale i słychać też słabo. A upływ czasu widać po zakupie miejsc na widowni teatralnej. Już nie wszędzie można - mówiąc wprost. Jeśli chodzi o wybór miejsc, to po wspólnym wyjściu
na „Skrzypka na dachu” stałam się bardziej ostrożna. Wtedy wszyscy zaproszeni
przeze mnie i ja także, mieliśmy ogromnie silne uczucie dyskomfortu z powodu
zajmowanych miejsc. Baliśmy się ruszyć, bo II balkon (z boku) w poznańskiej
Operze, to gwarancja przeżyć, jak w
bocianim gnieździe. Człowiek ma wrażenie, że fotel wisi w powietrzu i każdy
ruch siedzącego spowoduje koniec tego dyndania w przestworzach. Przez cały czas
siedzieliśmy sztywno, wbici w oparcie. Ale słychać było świetnie, i nawet
kontakt wzrokowy z aktorami był dobry. Informację o biletach na III balkonie – a więc uczciwe ostrzeżenie, że gorzej może być tylko na żyrandolu - przyjęły spokojnie. Nawet z pewną ulgą – głównie finansową! Bo różnica w cenie jest ogromna, a przy częstych mobilizacjach, udział w życiu kulturalnym może finansowo wykończyć każdego. Poprosiły tylko, bym wzięła lornetkę, żeby chociaż mieć pewność, czy to sam Mistrz Stuhr na scenie.
Mistrz był. W dodatku w znakomitej kreacji, w przedstawieniu, które zadziwia swoją aktualnością. Różewicz pisał ten dramat przez 7 lat od 1965 do 1972 roku. Trzeba być wielkim twórcą, by tak uchwycić to, co ponadczasowe, trwałe i niezniszczalne. A potem wydobyć to na scenie i pokazać w sposób zrozumiały i zabawny. To był piękny wieczór dla oczytanych inteligentów, którzy mogli obserwować grę słów, grę z konwencją, aluzje literackie. Byłoby oczywiście lepiej, gdyby mogli jeszcze usłyszeć wszystko i brać udział w tej intelektualnej zabawie. No ale wszystkiego mieć nie można. Lornetka też się nie sprawdziła, bo jak się okazało wszystkie mamy tak skomplikowane wady wzroku, że nawet nie umiemy przez nią patrzeć. Zresztą, kiedy chciałam sprawdzić, czy Dorota Stalińska grająca Pelagię też jest prawdziwa i podobna do siebie, to ona właśnie zrobiła figurę gimnastyczną zwaną gwiazdą i przez okulary lornetki przeleciały mi dwie nogi w leginsach. Najpierw przez jedno, a potem prze drugie oko i tyle widziałam Stalińskiej. Ale grała świetnie.
No i jeszcze wielkie wrażenie zrobił na mnie Wiesław Komasa jako kolega Sitko – rywalizujący o splendory kolega literat. Komasa po latach zyskał jeszcze bardziej. W teatrze widać i słychać jego kunszt aktorski. Nawet na III balkonie, i to w każdym geście i każdym słowie, czego nie można powiedzieć o wszystkich aktorach – szczególnie tych młodych.
W zakończeniu przedstawienia Laurenty unosi się nad sceną, wyrastają mu skrzydła, a chór śpiewa jakąś monumentalną pieśń. Jedna z nas usłyszała tekst, pozostałym się podobało, a ja jeszcze skupiłam się na tym, czy skrzydła zjeżdżające z góry ucelują w plecy Jerzego Stuhra, który się wznosił i czy ustanowią całość. Zawsze lubiłam takie techniczne sztuczki. Ucelowali ci z góry i ci z dołu, a Stuhr- Laurenty wisiał pięknie nad sceną, jak na prawdziwego poetę uniesionego duchem twórczym przystało.
I byłoby super, gdyby nie konsekwencje tego niedosłyszenia. Bo koleżanka, obyta intelektualnie polonistka po wyjściu do foyer, sama uniesiona majestatycznym finałem zapytała:
- „Ciekawe, czym ty wzlecisz po śmierci? Pewnie łabędziem – rzekła nawiązując do tekstu pieśni Horacego, który ona akurat usłyszała na końcu przedstawienia i moich pisarskich zamiłowań.
- Jak to czym? Ja orłem – odrzekłam z powagą jako Polka i Patriotka z ciągotkami liderskimi i ta, która nie usłyszała słów pieśni Horacego i nie złapała aluzji do zakończenia.
- A cała reszta poleci wróblem i też dobrze – dodałam głęboko przekonana, że rozmowa nie jest aż tak wielopłaszczyznowa, metaforyczna i z podtekstami wielokrotnymi.
No i sobie nagrabiłam mówiąc językiem potocznym. Na całe szczęście trzecia koleżanka skupiona była na nerwowym poszukiwaniu numerka z szatni, bo lubi zgubić. I umie! I nie zwróciła na nas wcale swojej uwagi. A ta pierwsza zniewagę przyjęła, przespała i uznała, że moje okrucieństwo jest bezgraniczne, a ona wróblem nie chce.
Składam więc oficjalne dementi! Moje przyjaciółki już teraz latają jak orlice, czasami tylko zamieniając ptasią postać na miotły i przysiadają na III balkonie.
Są najpiękniejsze, najmądrzejsze i zawsze w gotowości.
0 komentarze