Sieporobiło

13:22

Nie jestem miłośniczką pamiętników, ale ostatnio musiałam poczytać kilka, by wywiązać się z zamówionych zleceń. Czytałam głównie wspomnienia z lat dwudziestych, bo tematyka odzyskania niepodległości w setną rocznicę jest oczywiście najbardziej popularna wśród zamawiających. Zresztą dwudziestolecie międzywojenne to naprawdę pasjonujący okres i czytałam z prawdziwą przyjemnością. A dzięki wspomnianym tekstom odkryłam kilka naprawdę głębokich prawd o sobie i otaczającym mnie świecie. Szczególnie pasjonująca była lektura „Dzienników” Janiny z Puttkamerów – Żółtowskiej.
Była żoną Adama Żółtowskiego, który wykładał na Uniwersytecie Poznańskim. Pani Żółtowska wychowała się w Bołciennikach i przyjechała do Poznania, jak to się mówiło - za mężem w 1919 roku. Odkrywała Poznań i Wielkopolskę jako pruską spuściznę – pozbawioną fantazji i rozmachu, smutną, bezbarwną i posłuszną. Miała dar obserwacji, potrzebę pisania. Nie oszczędziła nikogo i niczego, a znała wszystkie ważne osoby i była niezwykle ciekawa świata i ludzi. Język miała cięty. Do tego stopnia, że wydawca jej dzienników wiele fragmentów z oryginału musiał usunąć, bo „nie wystawiają im (czyli opisywanym osobom - przypis mój!) pochlebnego świadectwa (..) mogłyby urazić ich żyjących potomków”.
Prawie sto lat później!
Po tej lekturze nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Internet jednak utrudnił nam życie. Gdybym tak jako potrzebująca pisania, pisała dzienniki lub pamiętnik,  mogłabym sobie poużywać do woli. A tak, pisząc bloga,  człowiek taki powściągliwy jest, bo obraziłby nie tylko spadkobierców, ale współżywych czytaczy. I mimo wielkiej potrzeby, trzeba się powstrzymać. Albo wziąć odpowiedzialność za obrazę majestatu. Bo ten mamy zawsze pod ręką.
Żółtowska nie musiała się hamować, bo wszystko szło do szuflady,  a potem do bogatego rodzinnego archiwum, które w 1938 zdeponowano w Bibliotece Krasińskich. W Powstaniu Warszawskim  wszystko spłonęło. Ocalały tylko jej „Dzienniki”. Ich wielkopolskie fragmenty z lat 1919-1933 wydano w 2006 roku.
Jest tam mój ulubiony urywek, dotyczący proszonej kolacji:
Adam (…) na wiadomość o sproszonych gościach zaczął pomstować na ich dobór.” Po co ta kopulacja ropuch? Dlaczego spraszać lożę i konserwę?
Na kolację przyszli Małyński, Brzostowski, Lisowski, Wanda Korytowska i Zosia. Przed samym jej podaniem niepokoił mnie dziwny zapach spalenizny dochodzący z kuchni. Szczęściem uprzedziłam swoich gości, że się znam na literaturze więcej niż na gotowaniu. Katastrofa szła po katastrofie. Barszcz był obrzydliwy, móżdżek we francuskim cieście tak podany, że wyglądał na wymioty młodego pieska, polędwica miała smak trupi i dosłownie nim śmierdziała, a lody orzechowe rozpłynęły się przed podaniem. (..) Małyński, który zjadał najdoskonalsze obiady Europy i Ameryki, prawie niczego nie tknął i miał rację. W dzień później odjechał do Londynu przekonany, jak twierdził Adam, że Poznań żywi się padliną.”

No i proszę bardzo jaka piękna próbka elegancji i dobrego wychowania, jaki barwny opis smaków, kolorów i zapachów. Takich fragmentów jest pełno w tej książce. Po lekturze pozostał mi żal za utraconym prawem do walenia między oczy prawdy absolutnie prawdziwej, niczym nie zawoalowanej i czyniącej tym samym spustoszenie wśród znajomych. Nie da się dziś tak pisać na blogu, no chyba, że ktoś jest samobójcą. Albo pisze o politykach i celebrytach.
Ale zainspirowana prozą utalentowanej Janiny z Puttkamerów postanowiłam jednak opisać moją klęskę kulinarną, bo sukcesów raczej nie posiadam. Ja także na literaturze znam się lepiej, niż na gotowaniu. A na pewno bardziej ją lubię od gotowania.
Przed moimi urodzinami znalazłam w Internetach
przepis na  budyniowiec - placek bez pieczenia  (moja ulubiona wersja),  prezentowany jako dobry na urodziny. Postanowiłam wykonać. Zrobiłam wszystko zgodnie z wytycznymi. Wyglądało nawet podobnie jak na filmie i na tyle dobrze, że Mąż mój był gotów zjeść półprodukt, czyli bez szalenie eleganckiej i ozdobnej galaretki wiśniowej, która miała być wierzchem tego cudu umiejętności kulinarnych. Nawet próbował mnie powstrzymać przed wylewaniem galaretki, lękając się o efekt końcowy. Ale ja byłam nieugiętą w swych staraniach i polałam zgodnie z przepisem. Z dumą wsadziłam do lodówki, by po kilku minutach stwierdzić, że podwójna porcja galaretki zniknęła w tajemniczy sposób. Jestem bardzo sprawna, więc dorobiłam trzecią i ta już nie miała gdzie zniknąć, tylko ozdobiła górę budyniowca. Prawie wszystko zastygło – ja i Mąż w oczekiwaniu, galaretka w zwiększonej objętości na i w placku. Nie zastygła jedynie masa budyniowa. Każdy, kto ma choć trochę wyobraźni może sobie wyobrazić, jak to wyglądało przy podawaniu. Rozlewająca się budyniowa glajda, usztywniona gdzieniegdzie wiśniową galaretką.

Mistrzostwo świata w sztuce kulinarnej inspirowanej Internetem.
W odróżnieniu od Janiny, która jak na prawdziwą damę przystało, kuchnię omijała szerokim łukiem, ja się przy tym narobiłam osobiście. I niczego mi nie żal, jeno kręgosłupa mego. No i gości, którzy podobnie jak Małyński, nie jedli i mieli rację. W dodatku wyszli z przekonaniem, że ja nawet budyniu nie umiem ugotować.
Trudno uhaha!

Tymczasem w innej przeczytanej znakomitej książce Dubravki Ugresic „Życie jest bajką” znalazłam taki cytat „Czytanie powinno być interakcją, jak uprawianie miłości”. Polecajcie dobre książki w imię miłości lub sympatii do drugiego człowieka. Bo jak nie polecicie, to się chłamu naczyta. A po co, jak nie musi.
To ja polecam Żółtowską i Ugresic.
Cudne baby.

0 komentarze