Książeczka

13:05

Adresowany do mnie list z banku przeleżał na moim biurku kilka dni. Przykryły go szpargały, a ja wyrzuciłam z pamięci zaraz potem, jak tylko wyjęłam ze skrzynki. Ale list był nachalny i nie dawał za wygraną. Wpadał mi do ręki kilkakrotnie zanim znudzona otworzyłam kopertę. Tekst napisany dość drobnym drukiem zajmował prawie całą stronę. Żeby przeczytać  musiałabym sięgnąć po okulary, zapalić światło i….skupić uwagę. Skupić uwagę na piśmie z banku? Też coś. Ani tam kasy na tyle dużej, by mnie ruszyło, ani żadne ewentualne okazyjne oferty szalonych korzyści nie ruszają mojej wyobraźni. Banku nie zmieniam od lat i jesteśmy jak stare dobre małżeństwo – emocje nam umarły. Zostały przyzwyczajenia. List niewiele znaczył, bo co on mógłby zmienić? Dlatego nawet  po otwarciu rzuciłam okiem na tekst dość pobieżnie i nie wczytałam się. Bez okularów, światła i z nieuwagą wyłapałam tylko słowa: książeczka, kwota 315 zł i końcowa informacja, że termin mija w lipcu.
Książeczka? Przecież ja nie mam żadnej książeczki, która interesowałaby bank. A na pewno żadnej w pamięci. Ale kwota 315 zł to zawsze jakiś bodziec i zdecydowałam się przy okazji zapytać w banku o co chodzi. Do lipca zdążę - pomyślałam i wrzuciłam list do torebki, by mieć go pod ręką. Na wszelki wypadek, bo oprócz uwagi w miarę możliwości oszczędzam bankom także mojej obecności.

Wszelki wypadek zdarzył się dwa dni później. Okazało się, że procedura porządkowania spraw finansowych i bankowych rozpoczęta właśnie przez mojego męża, wymaga mojej obecności w banku i podpisania kolejnych dokumentów. Posłusznie pojechałam do banku, upewniwszy się, że mam właściwą torebkę z listem i przy okazji dowiem się, o co chodzi. Bo przecież czytanie męczy. W banku do którego jechałam, jako bardzo ważni klienci (jesteśmy ważni głównie z powodu zadłużenia) mamy swojego osobistego doradcę. Kto jak kto – ale osobisty doradca to mi chyba wyjaśni – pomyślałam. I spokojnie oddałam się lekturze „Włoskich butów”, która bardzo mnie zainteresowała.
Osobisty doradca był na urlopie i zastępował go pewien młody człowiek. Młodzi ludzie mają to do siebie, że są ode mnie dużo młodsi. I jakoś się już do tego przyzwyczaiłam. Natomiast mam kłopot, kiedy po drugiej strony lady pojawia się dziecko w garniturze, z ufryzowanym loczkiem i wygolonym fragmentem kształtnej główki, śladami po trądziku i odciskami na palcach od smartfona. Zazwyczaj jest niezwykle uprzejme, rumieni się co pół sekundy, a skórę na twarzy ma tak delikatną i przezroczystą, że widać jak mu szare komórki latają jedna za drugą. Tyle że nic z tego latania nie wynika dla sprawy. I z każdą sekundą jesteśmy dalej od rozwiązania problemu.

Weszłam do pokoju, w którym miałam wypełnić i podpisać dokumenty. Młodzian wielokrotnie podkreślił, że jest do mojej dyspozycji, zapytał nawet, czy napiję się czegoś. Ale kiedy sześć razy wybiegł z tego pokoju, by skonsultować z szefami, które pola mam zaznaczyć, a które opuścić uznałam, że jego dyspozycyjność mnie po prostu nie interesuje. Muszę sobie sama dać radę, bo na niego trzeba jeszcze kilka lat poczekać. Zanim zaczęłam wypełniać dokumenty zapytałam, czy w sprawie mojego innego konta w tym banku także udzieli mi informacji.
- Ależ z najwyższą ochotą - odpowiedział Pan Dziecko. No to podałam mu  list i zapytałam, co ja mam z tym zrobić?
- Pani pozwoli, że z uwagą przeczytam?
- Pozwolę – odparłam. A ja sobie powypełniam. I oboje oddaliśmy się zadaniom. Kiedy ja byłam w połowie, Pan podniósł głowę i z nieskrywaną troską (gdzie on się tego nauczył? I kiedy?) rzekł:
- Wie Pani! To trudna sprawa, ale też bardzo ciekawa. Ja zapytam kierownika. I rzucił się do drzwi, jakby go gonili.
Wrócił po chwili. Stanął w rozkroku i patrząc na mnie z błyskiem w oku i ulgą na oblanej kolejnym rumieńcem  twarzy powiedział:
- Musi Pani do kasjerek! One wiedzą, co z tym zrobić. Na dole. My z tym nie mamy nic wspólnego. I po chwili dodał – a czy mogę to sobie skserować, by się z tym porządnie zapoznać?
- Może Pan – odrzekłam, bo młodzian zainteresowany rozwojem zawsze mi dobrze robił na psyche i zszargane nerwy.
Wyleciał, tym razem jakby na skrzydłach.
Wypełniłam, wstałam i odebrawszy list, pożegnałam się z NBP (Nadzieją Bankowości Polskiej ). Żegnał mnie zapewnieniami, że do usług i że zawsze. Od rumieńca mogły mu się te ufryzowane loki zapalić.
Jezu!
Poszłam z listem do kasjerek. Wolna była młodsza. Młodsza od zajętej starszej, bo ode mnie obie nieprzyzwoicie młodsze. Trudno! Wzięła mój list do ręki i bez czytania powiedziała, że chodzi o starą książeczkę oszczędnościową. Trzeba ją zlikwidować, bo nie jest używana.
- A ja mam jakąś książeczkę?
- No chyba tak, skoro otrzymała Pani ten list. To może być bardzo stara książeczka! Ona może być nawet z lat dziewięćdziesiątych – dodało dziewczę hoże nieprzyzwoicie młodsze akcentując słowa bardzo stara.
I wtedy do mnie dotarło, że dla tej dzieweczki ewentualny czas założenia książeczki jest okresem równie odległym, jak epoka lodowcowa. A ja – jak relikt z tamtej epoki, jestem żywym przykładem przemijania. Poczułam się dinozaur. Zanim wyginął.
- Ale ja nie mam książeczki.
- Jak pani nie ma, to my wystawimy nową i wtedy ją zlikwidujemy. To kosztuje 30 zł. – propozycję okrasił służbowy uśmiech.
Absurd tego rozwiązania i perspektywa, że mi zabiorą 30, z właśnie odzyskanych z niepamięci 315 złotych uruchomiły moją determinację.
- To ja poszukam! – odrzekłam i udałam się na poszukiwania. Przez całą drogę do domu intensywnie myślałam, gdzie może być jakaś książeczka. Przez ostatnie dwadzieścia parę lat rzucało mną po Poznaniu, jakbym jakieś konwulsje miała. Przez moje życie przetoczyły się kolejne przeprowadzki a wiatry historii wywiały ważniejsze rzeczy, niż książeczka. Jedyne, co dawało mi nadzieję, to fakt, że należę do osób szanujących każdy grosz. Więc może jednak gdzieś jest. Kiedy wysiadałam z tramwaju wiedziałam, gdzie muszę sprawdzić. To było jedyne miejsce, które trwało, przenoszone do kolejnych domów.
Była.

Razem ze zdjęciami legitymacyjnymi moich wielkich miłości z początków szkoły podstawowej, wspomnieniem ich zapewnień „że nasza miłość aż po grób”,  wynikami badań z lat 1984 -1994, kartą pływacką z 1992 i całym zestawem różnych dokumentów świadczących, że kiedyś też żyłam i wcale nie jest to sen, tylko prawda najprawdziwsza poparta dowodami rzeczowymi, zgromadzonymi w mojej archiwalnej szufladzie.  Jak dinozaury – tak byłam!
Nad tą szufladą i książeczką spędziłam kilka godzin, bo wszystkie wpisy o wpłatach i wypłatach poparte uczciwą okrągłą pieczęcią z datą i miejscem, przypomniały liczne wyjazdy i podróże po kraju naszym pięknym.
I ważne chwile z mojego bujnego życia. W tym rozczuleniu trafiłam nawet na list osobistego drugiego męża, który w roku ostatniej wypłaty dokonanej w miejscu, gdzie się poznaliśmy wysłał mi list z wyznaniem miłosnym i stwierdzeniem, że jestem absolutnie najlepsza ze wszystkich kobiet świata. Poleciałam do niego z tym dowodem. Przeczytał i odpowiedział ze spokojem – nic się nie zmieniło, w tej kwestii.
No proszę ile korzyści z posiadania starej książeczki oszczędnościowej.

Mało, że kasa znienacka, to jeszcze wyznanie udało się uaktualnić!

A potem pomyślałam sobie o tych młodszych ode mnie, dla których ta książeczka to relikt z przedpotopowej przeszłości.
Jak oni odnajdą elektroniczne zdjęcie swojej pierwszej miłości?
Albo sms z wyznaniem miłości aż po grób?

1 komentarze

  1. To jest czysta poezja.Zachwyciłam się niespodzianie w niedzielne popołudnie.Dziękuję za solidną chwilę- jakże podobnych!-wzruszeń.Danka

    OdpowiedzUsuń