Genus locci
09:21
Zawsze, gdy tu przyjadę, zastanawiam się, co mną kierowało.
Dlaczego co roku? Dlaczego właśnie tu? Dlaczego w tym samym czasie? Bo
właściwie o tej porze roku i w tym terminie tutaj jest brzydko. Może latem
uwiodłaby mnie zieleń i przyroda, kolorowe rabaty i spacerujący w zachodzącym
słońcu ludzie. I świergot ptaków, szum strumienia, powolny rytm uzdrowiska z wielowiekową tradycją. Ale zima nie oferuje
niczego z letnich uciech. Z kolorów zostały tylko kolorowe kurtki narciarskie i
ewentualne akcenty świątecznych iluminacji świetlnych rozmieszczone bez ładu i
składu zgodnie z wizją właściciela drzewka lub witryny. Ani w tym myśli, ani
rozmachu, ani urody. Szaro i smutno. Natura i przyroda śpi. Słońce zachodzi
zanim my zbierzemy się na spacer, a wtedy potencjalni spacerowicze, których w
świątecznej przerwie jak na lekarstwo, przemykają pod ścianami szukając miejsc
bardziej przyjaznych niż uśpiony uzdrowiskowy deptak w grudniowy wieczór. Kiedy
uda mi się z niektórymi porozmawiać, okazuje się, że podobnie jak my, są tutaj
kolejny raz. A zapytani o motywacje wyboru miejsca i terminu, opowiadają jakąś
wstrząsającą życiową historię, przed wspomnieniem której uciekają właśnie tu.
Widać w okresie świątecznym uciekamy
grupowo.
A jednak tu jestem, a właściwie jesteśmy. Od kilku lat w tym
samym składzie przyjeżdżamy do wód – czyli do Lądka Zdroju na pobyt
sylwestrowy. Tłumaczę ten wybór genus locii, czyli duchem tego miejsca. Duch
Lądka to wyjątkowo silny duch, intensywnie oddziałujący na niektórych ludzi.
Głównie chyba na turystów, bo regularnie prowadzone obserwacje rozwoju
miasteczka nie wskazują na pozytywne oddziaływanie ducha na lokalne władze i
tubylców. Z roku na rok miasteczko umiera. Umiera na przekór tego, co dzieje się
w innych uzdrowiskach. Tam widać rozwój – a tu odwrotnie. Stagnacja, albo
regres. Jedno i drugie widać gołym okiem na każdym kroku. Pięć lat temu myślałam, że to kwestia czasu, że za
chwile zobaczę zmianę. Dziś już tak nie myślę i teraz ciekawi mnie, co zobaczę
za pięć lat.
Ale duch tego miejsca urzeka, mimo ruin straszących przyjezdnych.
Zamieszkał oczywiście w niezwykłym budynku „Wojciechem” zwanym.
To jedna z najpiękniejszych
budowli uzdrowiskowych w naszym kraju. Wyglądem przypomina kościół, a
kuracjusze zażywają kąpieli w termalnych wodach w niewielkim basenie, nad
którym unosi się niezwykła i przepiękna kopuła.
Spacery po Lądku też nie są zbyt długie i męczące, bo po
drodze jest drugie miejsce, w którym mieszka duch Lądka. To „Albrechtshale” – kawiarnia
w stylu wiedeńskim.
Miejsce wielu upadków dietetycznych, łamania mocnych
postanowień i popełniania grzechów żywieniowych. Nie ma dnia, bym tam nie
weszła. I za każdym razem dziecko, które
jest we mnie, wpatruje się w wystawione słodkości, przygotowane i eksponowane
według wzorców wiedeńskich. Za każdym razem mu ulegam. A potem leczę swoje
wyrzuty sumienia podczas terapii grupowego wsparcia w basenie termalnym, gdzie składamy
zbiorowe przysięgi, że już nigdy, by potem zbiorowo je łamać. Wspólny grzech
smakuje lepiej.
Najsłabszym elementem pobytu, był dotychczas wieczór
sylwestrowy. Trzy lata z rzędu braliśmy udział w czymś, co było jak podróż
wehikułem czasu do PRL-u. Straszna sala, dyskdżokej z przekonaniem, że tańczyć można
do wszystkiego, byle było głośno, jedzenie rzucone na stoły w myśl zasady „stół
ma być zastawiony, a potem jakoś to będzie” i ludzie, którzy już przed balem
muszą walnąć kilka luf dla kurażu, bo inaczej nie wypada. A potem tak dbają o
ten kuraż, że im po drodze istota tego wieczoru znika z pola widzenia. Zresztą w
krótkim czasie znikają im także inne rzeczy i sprawy. A flaszka staje się
jedynym związkiem z rzeczywistością. Rok temu podjęliśmy decyzje, że już nigdy więcej.
I znowu duch Lądka zaprowadził nas do miejsca niezwykłego. W
starej willi, przepięknie odremontowanej „ProHarmonii” wieczór sylwestrowy był przeżyciem
estetycznym, kulinarnym i społecznym. Dom zachwyca urodą, elegancją i
funkcjonalnością. Gospodarze dbali o każdego gościa tej uroczystej kolacji, a
wszystko co przygotowano na ten wieczór, było przykładem troski o potrzeby zaproszonych
osób. Świetnego jedzenia, doskonałych napitków było w bród, ale najważniejszy był
klimat tego wieczoru. Było po prostu elegancko i kulturalnie. Wieczór niezwykły,
także ze względu na towarzystwo trzymające klasę, jak gardę. Od początku do końca.
Tak jak lubię.
A teraz Nowy Rok.
I jednak nadzieja, że nie wszędzie ruiny.
I noworoczne postanowienie, by znowu przyjechać na spotkanie
z duchami.
0 komentarze