Pamiątkowa fotografia
01:45Wczoraj na zimowym spacerze trafiliśmy na niewielką górkę,
na której z niezwykłą determinacją
kilkoro dzieci zjeżdżało na sankach. Śniegu było tam niewiele, ale na bezrybiu
i rak ryba. Zjeżdżali dziarsko jeden po drugim, wyobrażając sobie, że śnieg
kopny, mróz siarczysty, a sanie śmigają aż miło. Stanęliśmy na chwilę i mąż mój
wspomniał swoje dzieciństwo na Podkarpaciu. Zimy wtedy były po zbóju, a dzieci
miały ułańską fantazję. W jego wsi chłopcy i dziewczęta skrzykiwali się z kilku
okolicznych domów, wyciągali ze stodoły mojego teścia takie prawdziwe
gospodarskie sanie (z przodu siedzisko, z tyłu siedzisko, a w środku miejsce do
przewożenia wszystkiego, co trzeba zimą przewieźć), własnymi siłami pchali je
pod górę, a potem wsiadali całą ferajną i zjeżdżali w dół. Sanie zjeżdżały z
ogromną szybkością i jedno jest pewne –nie były sterowne i nikt nimi nie
kierował. Całe szczęście wieś była głęboko wierząca i z przodu na pewno
siedziała armia Aniołów Stróżów. W przeciwnym razie z pewnością nie miałabym
męża. Swoją opowieść małżonek zakończył głęboką refleksją „że też myśmy to
przeżyli”. W tym zadziwieniu ruszyliśmy dalej, zostawiając z tyłu grupkę
dzieciaków i kilka malutkich saneczek na rozjeżdżonej do czarnego górce.
I jak te dzieci na podkarpackiej górce, nie zobaczyliśmy żadnych niebezpieczeństw. Żadnych niesterownych sami czy braku jakichkolwiek zabezpieczeń. Była tylko kusząca górka.
W dzień umówionego terminu wizyty w zakładzie fotograficznym obudziłam się z przelatującą przez głowę myślą, że może to jednak nienajlepszy pomysł. Ale myśl przeleciała i pogoniło ją tysiąc innych galopujących tuż za nią.
A potem już się tylko działo. Poszliśmy całą grupą z przekonaniem, że będzie bardzo wesoło. Studio mieściło się w jakichś uzdrowiskowych kazamatach i powiedzieć, że było z tyłu budynku, to trochę mało. Było bardzo małe i potwornie zagracone. Przypominało raczej nieduży magazyn ciuchów, rekwizytów z wydzielonym kawałkiem przestrzeni dla lamp i niewielką wolną ścianą stanowiącą tło do zdjęć. Właścicielka powitała nas donośnym „Już czekam na Państwa” i zabrzmiało to złowieszczo. A potem, przyjrzawszy się kobietom dorzuciła uwagę, że wybór strojów w naszym rozmiarze (dodam 36 /38 - istotna uwaga dla uważanych czytelniczek, które zrozumieją powagę chwili!) jest ograniczony, bo jako rzadko używane, pojechały właśnie do Wrocławia.
Musimy sobie jakoś poradzić – powiedziała i z determinacją rzuciła się między wieszaki, by wytargać pierwszą suknię. I wtedy zrozumiałam, co myśmy najlepszego zrobiły, ale już wszyscy siedzieliśmy w tych saniach i nie było odwrotu. Jak mogą trzy dorosłe kobiety pozwolić innej babie się ubierać? Bez prawa głosu i możliwości wyboru. No po prostu jakbym nigdy w życiu nie przegoniła ekspedientki z propozycją czegoś „veryspecial” tylko dla mnie, co z mojego punktu widzenia było absolutnie nie do przyjęcia. Wtedy ciało wrzeszczało „nie” na sam widok. A teraz musiało się poddać, bo oprócz ograniczonego wyboru, była jeszcze zdecydowana w realizacji własnej wizji fotografka. No i perspektywa wyłamania się ze wspólnoty oraz popsucia innym dobrej zabawy.
Miny moich koleżanek świadczyły, że i do nich dotarła groza sytuacji. Zbiorowo oświadczyłyśmy, że na tym zdjęciu to my jednak chcemy wyglądać dziesięć lat młodziej, dziesięć kilo szczuplej i tysiąc razy lepiej. A deklaracja nasza zawisła w powietrzu, jak groźba użycia broni jądrowej. Nasi panowie przyglądali się z rozbawieniem tej wojnie na słowa i emocje. Pani właścicielka miała wszystko z wyjątkiem kompetencji społecznych niezbędnych dla rozładowania napięcia. I kilkoma sprawnymi ripostami podsyciła ogień. A my w końcu jechałyśmy już tymi saniami i miałyśmy tylko śmierć w oczach. Zrobiło się gęsto. Nie będę opisywać tej emocjonalnej przepychanki w każdym razie jakimś cudem dałyśmy się przebrać i ubrana w niezwykłą suknię w gaciowym różowym kolorze z koszmarną czarną koronką i piórkiem we włosach, marzyłam o tym, by ten seans zakończyć. Miałam wrażenia, że moje koleżanki wyglądały zdecydowanie lepiej, a faceci po prostu cudnie. Trudno. Dobre i to. Czego się nie robi dla wspólnego dobra?
Umordowani przepychanką i przebieraniem stanęliśmy do zdjęcia. Ujęć było kilkadziesiąt, ale pozowanie i układanie postaci na zdjęciu było dziecinnie proste w porównania z wyborem stroju. Na oglądanie zdjęć i wybór kilku z ponad setki innych, nikt nie miał już siły. Dopiero by się działo. Ustaliliśmy, że sama pani fotografka wybierze najlepsze i wyśle nam kilka propozycji. Po ponad dwóch godzinach wyszliśmy nieludzko zmęczeni. Kobieta też miała dość.
Po pierwsze - ku przestrodze. Otóż zawsze warto sprawdzić najważniejsze kompetencje, czyli komunikacyjne u potencjalnych ofiarodawców usług. I zastanowić się, czy zdzierżymy prezentowany poziom bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym. I czy cel wart poświęcenia.
Po drugie – jako pocieszenie dla wszystkich kobiet. Zawsze kiedy, będziecie umordowane codziennością i w pełnym biegu na trzech etatach pomyślcie sobie, że gdyby nie emancypantki, to pewnie latałybyśmy po świecie w gorsetach, długich kieckach z trenem w tyle. Po błocku, śniegu i z siatami w rękach.
Po trzecie – z żalu wielkiego za uroczymi mężczyznami w fularach i melonikach. Cudni byli.
0 komentarze