Siła wspólnoty

14:37


Poranna rozmowa z mężem przy kawie. Poprzedniego wieczora był na jakimś spotkaniu inwestorów, gdzie budujący polską gospodarkę drobni przedsiębiorcy wymieniają się doświadczeniami i inspirują do działania. Nie wszystkie tematy mnie interesują, choć podobno przy niektórych powinnam odczuwać mrowienie na krzyżu – na przykład przy kwestiach globalnego zadłużenia, skutków kryzysów finansowych lub spadków/zwyżki cen na nieruchomości w Hiszpanii. Na szczęście działa moja mantra czyli „przejmuję się tylko rzeczami, na które mam wpływ”.
Ale słucham, jak na dobrą żonę przystało. I słyszę:
- Paweł – ten to ma łeb! W swoim wystąpieniu mówił takie ważne rzeczy i zadawał takie pytania, że nikt nie mógł na nie znaleźć odpowiedzi.  A tam byli tacy mądrzy i wykształceni ludzie.
Słucham tego z niewzruszoną miną, bo myślę sobie, że właściwie zadanie pytania, na które nikt nie umie odpowiedzieć, nie wydaje mi się specjalnie trudne.  Szczególnie dwa lata po wyborach okazji do zadawania takich pytań nie brakuje, a wręcz ich przybywa.
- Mówił też o tym, jak ważne jest, by ludzie się integrowali i robili coś razem. Jako wspólnota.
W tym miejscu zaczynam strzyc uszami, bo temat jest mi dużo bliższy. 
- Wczoraj opowiadał o świetnym biznesie z Krakowa. Wyobraź sobie, że grupa około czterdziestu osób, która chciała mieć mieszkanie, zawiązała się. Wybrali spośród siebie najmądrzejszego, który ich reprezentował. Jako wspólnota wzięli duży kredyt z banku, wybudowali budynek, w którym było więcej mieszkań, niż oni potrzebowali. Nadwyżkę tych mieszkań sprzedali po cenach rynkowych, a z uzyskanych pieniędzy spłacili zaciągnięty kredyt. I w ten sposób wszyscy założyciele tej wspólnoty mieli mieszkania za darmo. Taki świetny pomysł!
Oczy mam radosne i odczuwam wyraźne przypływy dobrego samopoczucia.
- No i co jeszcze? – pytam całkiem niepotrzebnie, bo na tym komunikacie lepiej byłoby skończyć.
- No nic. Na koniec wystąpienia powiedział, że pytali tego, co kierował wspólnotą, czy podjąłby się raz jeszcze takiego działania.
- I? – wpatruję się przeczuwając najgorsze
- Powiedział, że nigdy więcej.
No tak pomyślałam sobie - polska choroba. Razem nam nie  wychodzi. I nawet jak nam służy, to zrobimy wszystko, żeby się wszystkim odechciało.
Oboje wróciliśmy do porannego przeglądania smartfonów.
Ale bycie wspólnotą jest niezwykle pouczające, a dla mnie nawet pociągające. Dlatego jestem tam, gdzie tej wspólnotowości doświadczę. W ubiegłym tygodniu na moje osiedle zawitał Prezydent. Z taką roboczą wizytą, pod tytułem „co tam u Was słychać”? Organizatorem była nasza Rada Osiedla, a miejscem spotkania lokalna szkoła podstawowa.
Poszliśmy, bo Prezydenta lubimy, a od czasu jak jest Prezydentem, to było pierwsze spotkanie, na które dostaliśmy zaproszenie. Poszłam, bo byłam ciekawa, jak to jest z tą naszą wspólnotą.
Spotkanie z mieszkańcami odbywało się w zimnej sali gimnastycznej. Kiedy weszliśmy, było jeszcze pusto. Z przodu, w drugim rzędzie siedział jeden pan. Całym sobą wysyłał do świata komunikat – „dziś będzie moje pięć minut”. Siedział aktywnie - nerwowo przerzucał zapiski, spoglądał na zegarek, oglądał się za siebie, kontrolował okoliczne miejsca. A kiedy sala się wypełniła po brzegi ludźmi, wyraźnie jego nerwowość wzrosła. Potem weszli panowie za stół prezydialny i rozpoczęło się spotkanie. Za stołem prezydialnym nie było żadnej pani, oprócz skromnie siedzącej bokiem protokolantki, która z kolei całą sobą meldowała światu „nie jestem godna, by tu siedzieć”. Robiła wrażenie, jakby za chwilę miała się z tymi swoimi kartkami rzucić pod stół, by nie szpecić przystojności przestworza. I oczywiście nie uchybić dostojności gości – czyli dwóch rosłych facetów i jednego gospodarza. Druga kobieta podawała mieszkańcom mikrofon. Po uważaniu podawała, pilnując głównie swojego  wyobrażenia o porządku dyskusji. Mikrofon zresztą pełnił jedynie funkcję wskazania mówiącego, bo ktoś chyba coś źle podłączył i nic nie było słychać.

Moja feministyczna dusza skowyczała od początku do samego końca. Mam tyle rozumu, by nie wymagać od Prezydenta, by był kobietą, ale to kim się otacza, jest już jego wyborem. I tu mam żal. Może gdyby gospodarz miał więcej wyczucia, byłoby inaczej. Ale nie miał i było jak zawsze. Czyli o sprawach wspólnych – decydują i mówią panowie, a kobiety występują w roli pomocniczej.  Nihil novi.
Wystąpienia mieszkańców rozpoczął Pan z drugiego rzędu. Rękę w górze miał już 5 minut przed oficjalnym zaproszeniem do zabierania głosu i przed prośbą, by nie wygłaszać mów, tylko zadawać konkretne pytania, by Prezydent mógł odpowiedzieć.
Pan wstał, chrząknął, chwycił mikrofon jak tonący linę i już wszyscy wiedzieli, że to nie będzie na chwilę. Zabrał głos w sprawie komunikacji miejskiej na naszym osiedlu. Przeanalizował wszystkie rozkłady autobusów, przywołał wszystkie obietnice wyborcze, skonfrontował ze stanem rzeczywistym, wygłosił szereg cennych uwag na temat możliwości poprawy istniejącego stanu rzeczy odwołując się do znakomitych wzorców z innych krajów i pomijając sytuacje lokalnego budżetu, by wreszcie po kilkunastu minutach i wielu nieudanych próbach wyrwania mu mikrofonu (miałam pomysł, by wynieść go razem z mikrofonem, bo pan był raczej nieduży) zakończyć zwycięskim „nic się nie zmieniło i właściwie jest gorzej”.
Prezydent wyłowił jakieś pytanie i na nie odpowiedział, czym wzbudził mój podziw, bo ja bym się w tym potoku zarzutów pogubiła.  A potem wszyscy kolejni mówcy mówili co prawda krócej, ale nigdy nie padła żadna sugestia, z której wynikałaby jakaś idea wspólnego działania. Były żale, pretensje i insynuacje. A Prezydent brał to na klatę. Z wprawą, bo w końcu trenuje boks.
Nie wiem, jak się to zakończyło, bo po ponad godzinie tej przepychanki wyłączyli prąd w całym budynku i na okolicznych ulicach. Zgasło światło i mikrofon całkowicie przestał zniekształcać, a głośniki trzeszczeć. Uciekliśmy z tego spotkania w ciemności przyświecając smartfonem, ale morze smartfonów pojawiło się w dusznej sali i trudne ćwiczenie wspólnoty trwało nadal.
Za sobą zostawiliśmy nieprzyjazną przestrzeń ze źle przygotowanym zapleczem technicznym i nieprzyjaznymi wobec siebie ludźmi, wśród których na pewno byli także ci, którzy głosowali na Prezydenta i którzy tak jak my, szanują go za to, co zrobił.
Po tym spotkaniu pojechałam na szkolenie do Warszawy i w Centrum Kreatywności Targowa,
miejscu niezwykle inspirującym i pięknym znalazłam taką ulotkę promującą inne miejsce, a w niej hasło „Wielkie rzeczy potrzebują przestrzeni”.

Może dlatego tak nam nie idzie, że na osiedlach nie mamy żadnej przestrzeni do spotkań i publicznej dyskusji? Poza szkołami oczywiście, które służą zupełnie do czegoś innego.
I ciągle zapominamy, że wspólnota to siła i rozwój.
I że trzeba ją świadomie budować.

0 komentarze