Walentynki i wiruchy

08:56

W Walentynki miałam grypę. Ani Walentynek, ani grypy dotychczas nie traktowałam zbyt poważnie. Może dlatego, że nigdy jakoś ich nie łączyłam. I dopiero doświadczenie minionego tygodnia uświadomiło mi, jak bardzo się myliłam.
Wirusem grypy poczęstowała mnie konkretna osoba. Rozwijał się w moim organizmie prawidłowo i po cichu, a ja stara kretynka, żadnego z sygnałów nie potraktowałam z należytą powagą. To znaczy - i tak nie wiem, co mogłabym w tej konkretnej sytuacji zrobić, ale zlekceważenie niewinnych pierwszych sygnałów organizmu, to chyba nie był dobry pomysł. W piątek poczułam się na tyle kiepsko, że odwołałam poranne spotkanie w sprawie nowego projektu. W kalendarzu został tylko zamówiony miesiąc wcześniej fryzjer i spotkanie z przyjaciółką po wypadku. U fryzjera jeszcze dawałam radę, ale na spotkaniu miałam wrażenie, że siedzę w lodówce i w dodatku w hełmofonie. A  w mojej świeżo ostrzyżonej głowie tylko "Szumy, zlepy, ciągi"…. Łeb bolał, szumiało, myśl się nie kleiła i rosło poczucie rozbicia.
Ostatkiem sił wróciłam do domu szczękając całą drogę zębami. Jakoś doszłam i zległam na pierwszej z brzegu kanapie. Tak znalazł mnie mój Mąż. Z troską pochylił się nad moimi prawie zwłokami, proponując, bym jednak odwołała kolację dla znajomych zaproszonych na sobotni wieczór, bo chyba nie dam rady jej przygotować. Odwołałam. Potem jakimś nadludzkim wysiłkiem pokonałam schody i położyłam się do łóżka na poduszce elektrycznej, bo było mi tak zimno, jakbym siedziała goła na lodowcu. Wkrótce poduszkę mogłam wyłączyć, bo miałam już własną wysoką gorączkę i spokojnie zapadłam w otępieńcze trwanie, w którym świat zewnętrzny przestał istnieć, a ja byłam tylko bólem głowy, mięśni i stawów.
Tak przeżyłam sobotę i niedzielę. W nielicznych momentach trzeźwienia próbowałam oglądać filmy (czytać się nie dało ze względu ból gałek ocznych i łzawienie) i jakoś tak dziwnie się składało, że głównie oglądałam bloki reklamowe. Przede wszystkim leków na grypę i przeziębienie. Wszystkie miały jeden przekaz – nie przejmuj się grypą i przeziębieniem! Weź preparat „x” i żyj, tak jak lubisz. Wspinaj się, idź do pracy, leć samolotem – w tym obszarze jest w tych reklamowych propozycjach duża rozpiętość.
Pomyślałam sobie, że skala społecznego świństwa, jaką czynią te reklamy jest niewyobrażalna. Bo przecież mnie poczęstowała bardzo konkretna osoba, która najprawdopodobniej uwierzyła w ten durny przekaz. Zamiast położyć się do łózka i odchorować, łyknęła jakieś prochy, a wiruchy grypy podała dalej, wszystkim swoim klientkom, które ufnie weszły do jej zakładu. Gdyby chociaż na drzwiach gabinetu była informacja – „Uwaga! Mam grypę! Wchodzisz na własne ryzyko!”.
W niedzielę wieczorem grypa położyła mojego Męża. W poniedziałek lekarz zabronił nam się kontaktować z kimkolwiek. Odmówiłam sprzątaczkę. Przegoniłam także rodzinę zaniepokojoną naszym stanem i przekonaną, że chorych należy odwiedzać.
Zabronił nam również wychodzić z domu. Zalecił, by nie opuszczać łóżka.

I w ten sposób wpisaliśmy się w walentynkowe klimaty.
Z bólem, katarem, łamaniem w kościach i spojrzeniami na księżą oborę (jak mawiała moja Babcia o tych, co wyglądają na gotowych do przeniesienia się na pastwiska niebieskie) leżeliśmy zgodnie obok siebie.

Tak, jak przystało miłującej się parze!
Tylko "bez sił, bez ducha".
To szkieletów ludy?

1 komentarze

  1. Cały ten artykuł bardzo dokładnie przeczytałem. Na pewno bardzo dobrze zrobiłem.

    OdpowiedzUsuń