Pułapki umysłu

11:49
Gdzie ty tak latasz? - pyta mnie Mateńka, która szczęśliwie zapomniała, jak sama kiedyś latała. Zacna niewiasta wkrótce przekroczy wiek, o którym się filozofom nie śniło (no chyba, że mieli niestrawność i tzw. ciężkie sny!) i o którym mówi, i myśli się z szacunkiem. Z szacunkiem dla liczby przeżytych lat, rzecz jasna, a ten nie zawsze przekłada się bezpośrednio na szacunek dla człowieka w tym wieku. Z tym jest różnie. W naszym przypadku Mateńka obdarzona jest wielkim szacunkiem i ciepłym pełnym zrozumienia uczuciem dla trudu, z jakim musi się zmierzyć codziennie – trudu zrozumienia rzeczywistości. Rzeczywistość polityczno-społeczną ogarnia sama, przy pomocy ulubionej Gazety Wyborczej (lektura obowiązkowa od deski do deski), Tygodnika Powszechnego (czytany w całości) i stacji TVN oglądanej od Faktów, przez wszystkie kolejne programy publicystyczne, do ostatnich minut „Szkła Kontaktowego”. Po tej porcji informacji, ma tyle pytań i wątpliwości, że z trudem zasypia, ale za to od rana znowu szuka odpowiedzi na swoje pytania.
Kiedyś niezgoda na rzeczywistość, zmuszała ją do działania i rozwoju, dzisiaj trzyma ją przy życiu! Łatwo nie ma, bo to życie wokół jednak jakieś inne. Próbujemy z miernym skutkiem przybliżyć jej współczesne życie.
- W dodatku w sobotę? dodaje z błyskiem w oku, przyglądając mi się uważnie, co czyni z wprawą od kilkudziesięciu lat naszej znajomości. I już wiem, że będzie kłopot, bo grozi nam nieporozumienie z przyczyn nieznajomości rzeczywistości i faktu, że świat się bardzo zmienił. Może za bardzo, a na pewno za szybko dla Mojej Mateńki.
- Byłam na warsztatach – odpowiadam i widzę zdumienie na jej obliczu, więc szybko dodaję: na takim szkoleniu znaczy się byłam! Warsztaty to taka forma pracy w grupie. Przeciwieństwo wykładu – dodaję, bo tu mam pewność, że jako profesor akademicki wykład zawsze skojarzy z edukacją.
Ulgę odczuwamy obie.
- A czego dotyczyło to szkolenie? – pyta, bo od zawsze jest dociekliwa.
- Rozwoju osobistego - mówię i już wiem, że nie chwyta. Myślę chwilę, jak to przybliżyć, odnieść do jej pamięci i doświadczenia. Nic mi nie przychodzi do głowy.
- A co ty chcesz jeszcze osobiście rozwijać? Przecież jesteś na emeryturze? I już nic nie musisz? - znowu na mnie patrzy, tym razem z  niedowierzaniem.
- No… siebie bym chciała. Osobiście najlepiej, bo wtedy mam wrażenie, człowiek jest skuteczniejszy. A emerytura, to nie jest żaden stan spoczynku od pracy nad sobą. Tylko czas, kiedy wreszcie mogę pomyśleć o sobie i życiu - dodaję z niezachwianą pewnością.
- A czemu nad sobą musisz pracować w grupie? Dziecko! Czy Ty masz jakieś problemy? – tu w tle pojawiają się natychmiast domysły o poważnych kryzysach, alkoholizmach, uzależnieniach i Bóg jeden wie czym tam jeszcze, co jest teraz, a kiedyś nie było.
- Nie mam! Odpowiadam bez przekonania, bo przecież to nieprawda. Całą sobotę przegadaliśmy o pułapkach myślenia, górze lodowej myślenia systemowego i bańkach w których żyjemy, dysonansie poznawczym, błędzie planowania, błędzie kosztów, edukacji emancypacyjnej, analizie pre mortem, a na koniec o psychologii pozytywnej oraz definicji szczęścia i wszędzie odnalazłam swoje sprawy i problemy. Więc mam problemy, ale może lepiej o nich pogadać w grupie zainteresowanych, bo matkę mogę tym do grobu wpędzić.
A kto to prowadził? pyta już całkiem niewinnie i bez większego zainteresowania, bo i tak niewiele się dowiedziała.
„Smutni trenerzy rozwoju osobistego” – odpowiadam szybko. Znaczy jeden. Ale nazywa się w liczbie mnogiej.

Patrzy na mnie z niedowierzaniem.
- I ty do Smutnych, znaczy jednego smutnego, poszłaś w sobotę? Żeby w grupie rozmawiać o sobie, choć podobno nie masz problemów? - spogląda na mnie i już w nic mi nie wierzy.
- Poszłam Mamuś! W dodatku bardzo mi się podobało i było wesoło. Jak to u smutnych, bo tacy przyciągają myślących i potem jest ….
- To może ja ci podam gazetę i okulary – proponuję usłużnie, bo czuję, że za chwilę obie przeżyjemy skutki dysonansu poznawczego, o którym wczoraj długo rozmawialiśmy.

Gazeta wyzwoli mnie z odpowiedzi na pytanie, gdzie to było? Nie będę musiała opowiedzieć, że w start-upie  „CoWalski Aleja inspiracji” , który ma świetną przestrzeń coworkingową. Przecież już przy start-upie złapiemy się za pióra, by wymienić uwagi na temat czystości języka i kretyńskich pomysłów piewców nowego, anglicyzmów i wszystkich zagrożeń dla naszej polskiej kultury, za którą ja – polonistka, powinnam czuć się odpowiedzialna.
Więc podaję gazetę, okulary, a za chwilę „Fakty”, przeniosą moją bliska 90. Mateńkę w rzeczywistość polityczno-społeczną równie niezrozumiałą, jak to, co wyprawia jej starsza córka w sobotę.

„Smutni trenerzy rozwoju osobistego”  z Warszawy i start-up „Cowalski Aleja inspiracji” w Poznaniu. Moje nowe odkrycie.
Mamie nie przetłumaczę.
Ciut młodszych namawiam!
Warto!
Czytaj więcej »

Matki

13:19

Poznałyśmy się na towarzyskim spotkaniu. Była zadbaną kobietą, w ładnej sukience. Miała w sobie coś, co przyciągało wzrok i budziło sympatię. Spotkanie było niezobowiązujące i dawało dużo okazji do żartów, tańców, wspominania i wznoszenia toastów.  Ona robiła wrażenie zadowolonej z życia kobiety, pełnej wewnętrznej radości, energii i samoakceptacji. Późnym wieczorem wracałyśmy razem do domu. W samochodzie, którym nas podwożono, opowiedziała mi w wielkim skrócie swoją historię, która zaczynała się od słów „Przyjechałam tu odreagować, bo ja już czasami myślę, że nie wytrzymam.” A potem wyrzuciła z  siebie opowieść o zdarzeniu, które miało miejsce kilka lat temu i które w ciągu kilku minut całkowicie zmieniło jej życie w piekło niepewności, niezgody i poczucia winy. W koszmar rezygnacji ze wszystkiego, by próbować uratować ….No właśnie! Co?
Co można jeszcze uratować, kiedy ukochany, piękny, zdrowy syn, bardzo zdolny i bardzo przystojny ulega strasznemu wypadkowi. Co można uratować, kiedy miesiąc przed jego maturą i startem w dorosłość, chłopak ląduje w szpitalu z tak potwornymi urazami, że lekarze nie dają nadziei na życie. Co można chcieć uratować, kiedy po wielu operacjach, kilkuletniej rehabilitacji i setkach godzin bolesnych zabiegów już wiadomo, że żyć będzie, ale bez stałej pomocy najbliższych, nie przeżyje ani dnia? Już nikt nie myśli o maturze i studiach. Myślą tylko, by udźwignąć ciężar, który w jednej chwili spadł na nich, ogłuszył i pozostał. Tamtą noc zapamięta do końca życia. Syn z grupą znajomych pojechali do klubu potańczyć. Była noc, wracali samochodem. Jego dziewczyna prowadząca pojazd, była trzeźwa, ale zaistniał niefortunny zbieg okoliczności i zdarzył się ten wypadek. Niewielkie doświadczenie kierowcy i auto dachowało. Syn ucierpiał najbardziej. W dodatku najpóźniej udzielono mu pomocy, bo znowu miał pecha. Wypadł z samochodu tak daleko i tak nieszczęśliwie, że nikt go nie widział i nikt natychmiast nie znalazł leżącego poszkodowanego. Chłopak zbyt długo czekał na pomoc. Konsekwencje są niewyobrażalnie tragiczne.
Potem oboje z mężem całe swoje życie podporządkowali opiece nad synem i walce o jego nowe życie, poświęcając własne. W dodatku sprawa w sądzie trwa już kilka lat, a końca ciągle nie widać. Kiedy dojechałyśmy do domu i żegnałyśmy się, obiecała, że za jakiś czas znowu się urwie i przyjedzie do nas zapomnieć o swojej trudnej codzienności i poczuciu winy, że go wtedy nie zatrzymała.

Wysiadłam z tego auta bardzo poruszona tą tragedią. Myślę o niej często, dziękując Bogu, że nie mam podobnych doświadczeń. Myślę o kruchości tego wszystkiego, co wydaje nam się, że mamy. Myślę i  próbuję sobie wyobrazić, jak jej jest ciężko.

Planowałam napisanie postu, w którym będzie krotochwilnie i zabawnie. Na przekór jesieni, zlistopadowieniu, tetryczeniu oraz całemu zestawowi spraw, które człowieka dołują jakoś bardziej skutecznie o tej porze roku. Już nawet boję się dzwonić do ludzi, bo głosy znajomych i przyjaciół brzmią niepokojąco jednakowo smutno. Jednak wszystkie zabawne pomysły odłożyłam na bok (a właściwie same jakoś zniknęły) pod wpływem newsa, który wczoraj lotem błyskawicy obiegł nasz kraj. Zamarłam, podobnie jak wiele innych znanych mi osób i jak wszyscy ludzie, którzy mają odrobinę empatii. Zamarłam i trwam w przerażeniu. Zamarłam, choć szukam odpowiedzi na wiele pytań. Rano usłyszałam w radio: w nocy w Swarzędzu był wypadek. Pijany kierowca, brawura, BMW, zginął człowiek, jechał w bagażniku, spłonął. W TV zobaczyłam zdjęcie samochodu. Z wrażenia, że może być aż tyle głupoty i braku wyobraźni, nie byłam w stanie skupić się na niczym. Przekaz był tak jednoznaczny. Boże, gdybym mogła, łeb bym kretynom urwała.

Wszyscy, z którymi rozmawiałam mieli w sobie tylko wściekłość i agresję wobec sprawców. Jak tak można? Każdy z nas do tych strzępów wiadomości, które systematycznie przekazywano co kilkanaście minut, które leciały bez przerwy na żółtym pasku, dopisał swoją historię tego wieczoru i tego potwornego zdarzenia. Nie znam sprawcy, ale natychmiast myślałam o nim jako o zdegenerowanym młodzieńcu, szlajającym się wypasionym BMW. Pozostali jawili się jako grupa bananowej młodzieży, rozpieszczonej, rozpuszczonej i pozbawionej wyobraźni i odpowiedzialności. Media są siłą. Po takim przekazie trudno będzie myśleć o tym zdarzeniu inaczej.
Ale potem, kiedy opadły pierwsze emocje pomyślałam o matkach tych, co tej nocy znaleźli się w tym aucie. O matce tego , który nie żyje, o matce kierowcy - sprawcy, o matkach pozostałych. Wczoraj nieszczęście spadło na nie. I teraz one będą musiały uratować siebie i rodziny. Wśród nich jest moja bliska przyjaciółka, która wczoraj mogła na własnej skórze doświadczyć, co znaczy znaleźć się w takiej sytuacji. Jest w potwornej biedzie, a ludzie nagle zachowali się wobec niej tak, jakby to ona wsadziła swoje dziecko do tego auta.
Potrafimy być bezinteresownie okrutni.
Nie wiem, jakie będą konsekwencje tej historii. Miała szczęście, bo jej dziecko nie kierowało i nie wlazło do bagażnika. Miała szczęście, bo jej dziecko nie ucierpiało fizycznie.
Więcej szczęścia nie miała.

A każdy, kto nawet w myślach obwinia rodziców, niech spróbuje zatrzymać swoje od kilku miesięcy pełnoletnie dziecko, kiedy ono właśnie ze znajomymi udaje się na imprezę. Tylko w ten sposób uchroni je przed potwornym zbiegiem okoliczności. Uchroni, przed nim samym. Uchroni przed tym, że być może zachowa się jak nierozumne dziecko, ale zapłaci jak dorosły.
Nikogo nie bronię.
Chronię matki przed okrucieństwem, które je jeszcze spotka
Czytaj więcej »

Święto

14:26
Mam wrażenie, że narodziła nam się nowa świecka tradycja obchodzenia narodowego święta niepodległości. Trzeba się podzielić, wrzeszczeć głośniej niż inni, pouczać naród, jak rozumieć bycie patriotą. Od kilku lat ćwiczymy ten schemat. Wszelkie próby podejmowane w tym dniu łączenia ludzi, budowania wspólnoty, okazywania radości z wolności tracą siłę i giną zawrzeszczane. Bo prawdziwy Polak patriota wrzeszczy, nienawidzi i w swoim chamstwie posuwa się coraz dalej. Od wczoraj już wiem także, że świętowania niepodległości nie wolno sprowadzać do jedzenia rogali (to szczególnie w Poznaniu – bardzo jestem wdzięczna Panu Wojewodzie za tę uwagę!). Prawdziwy Polak w tym dniu czynnie wspomina tych, co wolność mu przynieśli. Najlepiej od początku - wojów, piastowe korzenie i ewentualnie innych poległych żołnierzy (oczywiście poległych po właściwej stronie, bo poległych po niewłaściwej nie należy).

Jadem kapało wczoraj ze wszystkich mediów, więc nie włączałam z lęku, że mnie zarazi. A ja, jak niepodległości bronię swoich przekonań i prawa do radości z faktu bycia Polką. Ale niepodległość i listopadowa rocznica to tak piękny dzień, że trudno z niego zrezygnować. I zawsze w to święto wraca wspomnienie czasów, kiedy nawet rocznicy odzyskania niepodległości nie wolno było obchodzić, a ja, jako dziecko rozpoznawałam to święto właśnie po marcińskich rogalach. W innych miastach przechodziło ono całkiem bez echa, bo rogale od zawsze były tylko w Poznaniu.
A teraz po latach tak się pięknie awanturujemy patriotycznie.
Na szczęście niektórzy śpiewają. I to tak śpiewają, że dech zapiera, ciarki na plecach i żyć się chce. Właśnie wróciłam z koncertu Poznańskiej Sceny Młodych pod tytułem „Niepokorni - piosenki prawdziwe”.
Ten wieczór był dla mnie nie lada przeżyciem z wielu względów. Po pierwsze z wielką frajdą patrzę zawsze na projekty społeczne, które zainicjowałam kiedyś dawno temu i które żyją swoim życiem i rozwijają się przecudnie, ku uciesze i pożytkowi wspólnemu. Zasługa moja jest niewielka w stosunku do pracy, którą w ten projekt wkłada Anna Zalewska Powalisz. Jest utalentowaną artystką i świetnym pedagogiem. W dodatku żoną Krzysztofa Powalisza, który cały swój muzyczny talent poświęca kolejnym projektom żony. Wszystkie przygotowane przez nich koncerty to niezwykłe wydarzenia artystyczne.
Mnie jednak najbardziej cieszy fakt, że swoją pracą i jej efektami potwierdzają tezę, którą głoszę od wielu lat i która była ideą pierwszego projektu Poznańska Scena Młodych. Od dawna zabiegam o umożliwienie młodym ludziom (uczniom, studentom) bardziej nowoczesnych form rozwoju pasji i zainteresowań. Obok Ani I Krzysztofa gromadzą się młodzi, którzy lubią śpiewać. Są  z różnych szkół i niby to jest oczywiste, ale system edukacji nie przewiduje takich rozwiązań. A przecież w edukacji od zawsze chodzi o to, by połączyć młodego z tym, który umie, wie i pokieruje. Niestety, nie zawsze znajdziemy takiego nauczyciela w swojej szkole, czy klasie. Mistrzowie powinni pracować z najlepszymi z całego miasta.  Dziś na koncercie był Prezydent Jacek Jaśkowiak i Marcin Kostaszuk. Wierzę, że  ten koncert będzie przełomowy i teraz łatwiej będzie przekonywać do niekonwencjonalnych i nowoczesnych form edukacji. Bardzo jej potrzebujemy.
Drugi powód, który uskrzydlił dzisiaj moją niepodległą i obywatelską duszę to radość z faktu, że ten projekt od wielu lat żyje dzięki pracy …seniorów. I jest to najlepszy dowód, że walcząc o miejsce dla  aktywności seniorów, zabiegam tak naprawdę o lepszy Poznań. Anna i Krzysztof Powaliszowie  są znakomitym przykładem. To wzorzec aktywności, który należałoby popularyzować i koniecznie stworzyć w mieście możliwości wykorzystania potencjału osób starszych. Tyle wspólnie tracimy, pozwalając świetnym, wykształconym i utalentowanym ludziom marnieć w domach.

O tym jak młodzi śpiewali napiszę tylko tyle, że ciarki miałam na plecach i łzy w oczach. A śpiewali wszystkie piosenki z lat mojej młodości, z czasu, kiedy walczyliśmy o wolność. Sami posłuchajcie.
Piszę szybko, by wszyscy moi znajomi, czytelnicy zdążyli sobie wpisać do kalendarza i udać się na powtórzenie tego koncertu. Informacje są tu https://www.facebook.com/events/1542203869198897/

Naprawdę warto!
Poza tym wolność lepiej wyśpiewać, niż wykrzyczeć!
Czytaj więcej »

W listopadowym biegu

14:32

 Taka sytuacja: pies przestał mnie witać w progu, mąż podobnie. Co więcej - uznał, że ja go chyba nie lubię, bo mnie ciągle w domu nie ma. Mąż. Nie pies.
I pies, i mąż wysyłają sygnały niepokojące, bo dla mnie ważne jest kto, kiedy i dlaczego merda ogonem oraz  czy mnie w domu witają. Pies jest charakterny od początku  i rozpuszczony, to nie dziwota.  Ale z mężem gorzej, bo połączenie mojej nieobecności ze zbyt daleko posuniętymi wnioskami, to jednak sygnał niepokojący. Tłumaczę sobie, że to syndrom odstawienia przez męża słodkości i stąd ta większa wrażliwość na moją nieobecność. Ale żeby zaraz nie lubię?
Faktem jest, że polatałam ostatnio. I jako zatwardziała latawica, latam bezustannie. Nic to, że listopad, nic że pochmurnie lub deszczowo. Jak się człowiek poumawiał, to trzeba do ludzi. A w moim bogatym życiu zawodowo-społecznym pomysłów na spotkania i spotkań nie brakuje. I potem pies nie wita, mąż nie merda. Albo odwrotnie. A przecież ja tak naprawdę realizuję zalecenia wszystkich psychologów, coachów i terapeutów mówiących, że najlepszym sposobem na długie i dobre życie jest kontakt z ludźmi, ruch i lekka dieta. Nie wiem, czy w lekkości diety przewidzieli brak obiadu dla męża i czy na pewno w kwestii ruchu chodzi o dobieganie do przystanku, ale poczucie dobrze spełnionego obowiązku mam! A to jest jednak najważniejsze.
Poza tym spotkania, w których uczestniczyłam w ostatnich dniach bardzo wiele mnie nauczyły. Tyle trąbię, o tym, że musimy przygotować nasze miasta i miasteczka na inwazję wieku dojrzałego, że sami sobie musimy w swoich głowach poprzestawiać wiele rzeczy związanych ze starzeniem się i starością, bo inaczej będziemy mieli trudności sami ze sobą, że powoli zaczynam uchodzić za specjalistkę od tego tematu. Trzymam się, jak pijany płotu, mojej koncepcji, że to efekt moich wystąpień, a nie ząb czasu widoczny z kilometra powoduje, iż mnie w różne miejsca zapraszają. Na wszelki wypadek nie pytam, bo jak kto dużo pyta, to dostaje dużo odpowiedzi. I potem ma. Więc idę, patrzę, słucham i czasem coś mówię.
W tym tygodniu na spotkanie i dyskusję poświęconą sytuacji seniorów w Polsce zaprosiła mnie zaprzyjaźniona posłanka. Z posłanką łączą mnie poglądy, temperament i podobne gusty, dlatego nawet przez chwilę się nie wahałam. W tej kwestii jestem dość czujna, bo mimo szacunku dla problemów wieku dojrzałego i samych seniorów, nie z każdym posłem chciałabym się spotykać. Ale tu poszłam, bo przecież miałam pewność, że żaden polityk mnie z równowagi nie wyprowadzi. Spotkanie odbywało się w Swarzędzu i dotyczyło programu  Platformy Obywatelskiej „Polska Seniora”. Cztery Panie posłanki opowiedziały o filarach tego programu, o tym co on powinien zmienić i jakie jest jego społeczne znaczenie. Słuchałam z przyjemnością, bo śpiewamy tę samą pieśń i treści prezentowane były mi bardzo bliskie.
Była mowa o przyczynach konieczności wprowadzenia zmian, o nowoczesnych seniorach (zupełnie innych, niż ich rówieśnicy sprzed lat), o coraz dłuższym życiu, o potrzebie aktywności, dobrej opieki zdrowotnej i prawie do godności, o konieczności przemodelowania państwa, by wyjść naprzeciw tym problemom. Potem była żywa dyskusja pełna świetnych przykładów z życia, praktycznych rozwiązań i doświadczeń, zaangażowania ludzi.  Słowem ciekawe merytoryczne spotkanie, z interesującymi  ludźmi w przyjemnym miejscu z dobrą kawą i ciastem.
I kiedy już prawie myślałam sobie, że idziemy ku lepszemu, że jest nadzieja, że może jednak uda mi się przeżyć najbliższe lata w jakiejś równowadze psychicznej i dobrostanie, a podczas dyskusji, chciałam nawet zgłosić postulat, by do wszystkich praw osób starszych, dopisać prawo do popełniania głupot i radości, to zdarzyła się pewna drobna historia.
Najpierw zabrała głos starsza pani, która powiedziała, że przyjechała z koleżeństwem (tu pokazała kilka innych osób siedzących przy jej stoliku) z klubu seniora opłacanego z rządowego programu „Senior Wigor” (program rządu PO/PSL). Pani powiedziała, że mają tam świetne warunki, bardzo fajne zajęcia, opiekę medyczną, przemiłą kadrę i świetne jedzenie. Za wszystko dziękują, bardzo proszą o kontynuację i więcej takich programów, bo u nich już tłok, tyle ludzi by chciało. Po czym pani przeprosiła, bo przyjechał po nich samochód z ośrodka i muszą jechać na obiad. I grupa kilku osób wstała i wyszła, grzecznie się żegnając.
Razem z nimi wyszła do swojego samochodu na parking jedna z pań posłanek. Przed drzwiami zagadnął ją pan senior z tego stolikowego towarzystwa bardzo eleganckim pytaniem:
- a pani to z jakiej partii?
- z Platformy.
- A to ja z panią nie będę gadał.
- A dlaczego nie? - zapytała posłanka
- Bo wy w tej partii to nic nie robicie i tylko rozdajecie na prawo i lewo.
- Ale co rozdajemy? - dopytywała poruszona kobieta
- Wszystko i wszystkim. Na prawo i lewo.
- No a pan tutaj to za czyje pieniądze przyjechał tym samochodem i z jakiego programu korzysta? – nie wytrzymała przypierając go do muru.
Ale pan już swoje powiedział i więcej wyjaśniać nie zamierzał.
Może miał nagły atak demencji?
Od wtorku myślę, jak wygrać kolejne wybory z narodem, który traci pamięć?  
I co będzie, jak nie wygramy?
Czytaj więcej »

Bez pudła

13:34

O rozwodnikach w moim domu mówiło się, że to wdowcy po idei.
Uważam, że to bardzo trafne i zgrabne powiedzenie. Od wczoraj szukam w głowie równie zgrabnego określenia, dla braku zwycięstwa, a właściwie przegranej w społecznym konkursie na wyzwania i projekty. Bo u podstaw każdego projektu jest idea, która uruchamia twórców. I jakoś nic mi nie przychodzi do głowy. Jak nazwać tego, który nie wygrał w głosowaniu? Wdowcem po idei mógłby być, gdyby się poddał i zaniechał dalszych działań.   W kategoriach rywalizacji sportowej, każdy kto nie stoi na pudle, idzie do domu z porażką. Ale w społecznym działaniu rywalizacja i porównywanie wyniku nie mają sensu. Naprawdę żadnego. Jaki jest sens porównania azylu dla zwierząt z potrzebami seniorów? No chyba, że chcemy komuś dokopać, pomniejszyć jego zasługi i sprawić, by się poczuł gorzej. Idąc tym tropem myślenia - gdybym miała zliczyć w ilu konkursach na projekty dostałam bęcka w czoło, to pewnie zapisałabym kilka kartek, a następnie popadła w stan frustracji, aberracji i izolacji. Nie zamierzam popaść, podobnie jak nie zamierzam z niczego rezygnować. Te wszystkie braki  pełnego sukcesu, czyli uzyskania dofinansowania na moje pomysły i bliskie mi idee, ćwiczone przez lata, pozwoliły mi wypracować mechanizmy obronne i w spokoju przyjmować informacje, że dalej jestem w drodze, że pomyliłam się w ocenie trudów na drodze do realizacji, że muszę znaleźć siły, by  ponownie wkrótce podjąć wysiłek.
I tyle!
Co więcej! Im dłużej działam, angażuję się, tym lepiej mi na świecie. Rośnie moje przekonanie, że umiem z ludźmi rozmawiać, że dzięki tym rozmowom wiem więcej i lepiej rozumiem otaczający świat. Nie zmienia to faktu, że w bardzo racjonalny sposób oglądam wyniki głosowania i ze zdziwieniem przyjmuję do wiadomości, że w głosowaniu nad Budżetem Obywatelskim sprawy seniorów przepadły z kretesem. Wszystkie trzy senioralne ogólnomiejskie projekty (nr 13 – „Odnowa”, nr 10 „Laptopy dla seniorów” i nr  37 „Program zdalnej opieki dla seniorów” ) znalazły się na dalekich od czołówki miejscach i łącznie zgłosowało na nie mniej niż tysiąc osób. I dzieje się to w mieście, w którym mieszka 140 000 osób powyżej 60. roku życia. To jest fakt, który od wczoraj nie daje mi spokoju i nie zaznam go, póki nie zrozumiem.
Nie umiem pogodzić się z myślą, że ludzie zlekceważyli ten pomysł, bo spotkałam się z bardzo wieloma osobami, które nas popierały. Wiem, że konkurencja była ogromna. Wiem, że los ludzi starszych, nie zainteresuje młodych. Ale starszych, to już chyba powinien? No i tu jednak mam przypuszczenie, że wybrany sposób zbierania głosów, czyli głosowanie przez Internet, to dla wielu starszych zbyt trudne zadanie. To co młody załatwia palcem lewej ręki na smartfonie w ścisku tramwajowym, dla pokolenia jego dziadków jest wyzwaniem. I niestety przykładem wykluczenia.
Miałam w tym roku okazję obserwować kilka starszych zaprzyjaźnionych pań, które z wielką determinacją wspierały ideę utworzenia „Odnowy”. Były tak przejęte, że gdy miały same zagłosować zadzwoniły do mnie, by się upewnić. Towarzyszyłam telefonicznie i odpowiadałam na pytania: Czy ta strona jest właściwa? Gdzie jest ta trzynastka? Gdzie mam wstawić krzyżyk? A dlaczego znowu jest trzynastka (niechcąco zjechała kursorem  na projekty lokalne). O mój krzyżyk zginął!  Nie zmyślam – pani Renia sąsiadka wypełniała ten formularz kilka razy, wszystko trwało ponad pól godziny,  a ja i tak nie jestem pewna, czy zagłosowała właściwie. Co roku głosowanie PBO upewnia mnie, że żaden senior nie konsultował przygotowanego przez Urząd Miasta narzędzia do głosowania. Pewnie nikt go o to nie poprosił. Wszyscy na tym tracimy, bo aktywni seniorzy i zaangażowani społecznie to skarb nieoceniony.
Utworzenie w Poznaniu centrum  integrującego wielką rzeszę starszych ludzi, nieczynnych zawodowo, to sprawa czasu. Tak samo jak dawniej długo dojrzewaliśmy do budowania żłobków i przedszkoli, tak teraz musimy sobie uświadomić, że seniorzy również muszą i chcą mieć swoje miejsce. I to nie jedno w mieście, ale wiele. Muszą być ładne, nowoczesne, funkcjonalne. Musi się tam dziać wiele ciekawych rzeczy i to także za sprawą seniorów. To fundamentalna zmiana w myśleniu.
A zgodnie z myślą, którą wyszukała Ania Biedakowa
"Wiedzieć, jak się starzeć to największa spośród wszystkich mądrości i jeden z najtrudniejszych rozdziałów w wielkiej sztuce życia".
-Herman Melville-

niekorzystny wynik głosowania tłumaczę sobie tym, że jak na razie ta lekcja o starości z wiedzy o  sztuce życia jest ciągle do odrobienia.
Czytaj więcej »