Jaszczur na masażu

07:36

To się musiało tak skończyć. Nie ma zmiłuj.
Mężczyzna o artystycznym pseudonimie Jaszczur, z wielu powodów zachowujący incognito, z którym znamy się od wielu lat i czasem razem wyjeżdżamy, ma oprócz wielu zalet także pewne cechy, które  niekiedy prowokują sytuacje zabawne lub trudne. Jedną z jego cech jest nieustanna gotowość do smakowania życia i gromadzenia wrażeń. Ale koniecznie na pełen gaz. Żadnego tam pomału i ostrożnie. Jak kochać, to do grobowej deski. Jak szaleć, to do upadłego. Jak pić, to na umór. I wszystkiego musi być dużo, dużo, dużo. Na szczęście nauczyłam się rozpoznawać, przewidywać skutki i staram się zapobiegać.  Ale czasem nie zdążę, czasem stracę czujność, a potem już tylko mogę próbować przeżyć.
Tak było i tym razem. Postanowiliśmy skorzystać z oferty popularnego w Tajlandii masażu. W tym celu udaliśmy się do zakładu, w którym wykonywano takie usługi. Konkretne miejsce poleciła nam koleżanka z grupy, która poszła tam rano i wróciła bardzo zadowolona. I z ceny, i z jakości. Poszliśmy i my. Nie miałam żadnych przeczuć, co mnie czeka, nie rozpoznałam tego tematu. No i się porobiło.
Stanęliśmy przed drewnianym baraczkiem stojącym przy głównej drodze przebiegającej przez naszą miejscowość, której nazwy nikt nie zna. Wiemy tylko, że wyspa nazywa się Koh Chang i jest pełna małych osad turystycznych i wiosek rybackich. Budynek przypominał zabudowę z westernów w czasach osadnictwa na dzikim zachodzie i zachwytu nowoczesnym dizajnem raczej nie wzbudzał. Wyglądał trochę, jakby ledwo trzymał się kupy. To także uśpiło moją czujność. Kiedy tylko stanęliśmy przed drewnianym gankiem, w wejściu pojawiła się ubrana na czarno Tajka i uprzejmym gestem zapraszała do środka. I wtedy znienacka w Jaszczurze obudził się lew przygody i żądza prawdziwego doznania. Mężnie wysunął pierś do przodu, wskazał na mnie i rzekł swym weryspecialinglisch  „masagge for women”; tu wskazał na mnie, a następnie odczekał chwilę, wskazał na siebie i tonem azjatyckiego mandaryna oświadczył „masage for men! Special masagge” i spojrzał mężnie na Tajkę, jak każdy biały mężczyzna z północnego kraju!
Zanim wypowiedział do końca swoją kwestię, już widziałam na twarzy Tajki, co jej przelatuje przez myśl. Aż się cofnęła o krok, a na twarzy wystąpił jej rumieniec.
Zanim wypowiedział swoją kwestię, machałam czym się dało, by ratować nas przed jej reakcją.
Zanim wypowiedział swoją kwestię, Jaszczur zrozumiał, co palnął. Więc szybko, w tym zamieszaniu dodał hard masagge, wery strong. I znowu wypiął pierś do przodu, bo prawdziwy mężczyzna gotowy jest na wszystko. HOWK!
I wtedy Tajka chichocząc zaprosiła nas na ganek, a sama weszła do środka. Po chwili pojawiła się z koleżanką. Obie śmiały się w głos i rozmawiały w swoim języku. Druga, nieduża i krzepka upewniła się, czy hard i strong? Jaszczur kiwnął głową i wtedy już wiedziałam na pewno. Będzie jazda. Widziałam to po ich oczach. Dostanie za swoje!
W zakresie masażu tajskiego jestem podobnie dobrze zorientowana, jak w zakresie tajskiej kuchni. Od wczoraj wiem więcej, bo jestem po inicjacji w tej materii. Weszliśmy do środka. Dom przedzielony był korytarzem biegnącym przez środek, a po bokach były boksy z łóżkami do masowania. Położono nas w jednym z kilku boksów na sąsiednich legowiskach, uprzednio ubrawszy w kaftan i szerokie majtasy. Nie bardzo rozumiałam dlaczego. Dotychczas do masażu ściągałam odzienie. Ale w tajskim masażu nie ma żadnej golizny i kontakt z ciałem masowanego ma zupełnie inny charakter. Strój, w który nas ubrano miał jeden wymiar, regulowany tasiemkami. Był to bardzo atrakcyjny model, całkowicie bezpłciowy i aseksualny. Oboje wyglądaliśmy naprawdę wyjątkowo seksownie. Masaż miał trwać godzinę. Po liczbie butów stojących przed budynkiem wiedziałam (każdy zostawia buty przed domem lub sklepem i wchodzi na boso), że w sąsiednich boksach trwa praca. Ale było cichutko i grała przyjemna muzyka.
I wtedy panie Tajki przystąpiły do pracy. Leżałam na brzuchu i widziałam, jak Tajka masująca Jaszczura wykonuje swoje zadanie. Było widać, że się przykłada. I było słychać. Pierwsze „ło Jezu”, które Jaszczur wydał z siebie poniosło się po całym budynku i ożywiło uśpioną atmosferę. A pierwsze było nieśmiałe, jak wiosenny promień, bo pani tylko złapała za stopy i wyciągała mu palce u nóg. A potem ochoczo wskoczyła na łóżko i łaziła bosymi stopami po Jaszczurze od góry do dołu. Najpierw chodziła, potem wciskała mu łokcie i kolana w kręgosłup, stawy, mięśnie. Wyginała go na wszystkie możliwe sposoby. Były chwile, że on leżał złożony na pół, a ona na nim, jakby szykowała się do lotu. Przypominało to bardziej zapasy i walkę na macie, przy czym walczący jest jeden, a drugi przyjmuje chwyty z pokorą. „Ło Jezu” na przemian z „Ło matko” brzmiało już teraz z siłą wodospadu, a im bardziej Jaszczur stękał, tym kobiety obie (moja też) bardziej chichotały.
A ja z  nimi, bo trudno było utrzymać powagę. I była w tym chichocie jakaś międzyludzka wspólnota kobiet, bo ja byłam spłakana do łez, a one obie równo przez całą godzinę płakały ze śmiechu ocierając oczy rękawem. Jednocześnie  uciskając nasze ciała ile wlezie. Tyle, że mnie jakby mniej i moja po mnie nie chodziła. Po serii wydeptania męskiego ciała, przyszedł czas na naciąganie, wyginanie, uciskanie. A do tradycyjnego „Ło Jezu” doszło z sąsiedniego materaca „ona ma imadło w rękach” i dramatyczne pytanie „jak jej powiedzieć, żeby już nie hard?”.
- Najlepiej „chwatit” zaproponowałam przez zaciśnięte z bólu zęby.
I dusząc się ze śmiechu łzami oblałam poduszkę, w którą miałam wciśniętą głowę.
Dźwięki, które dochodziły z naszego boksu spowodowały, że w korytarzu zbiegły się pozostałe panie masażystki i wszystkie z uznaniem patrzały na wyczyny koleżanki, specjalistki od hard masage for men.
Po zakończonym zabiegu Jaszczur, wstał otrzepał pióra i jakby nigdy nic oznajmił verygud. Następnie opadł na ławeczkę, by wypić przygotowaną dla nas zieloną herbatę.

Kiedy wychodziliśmy z zakładu, obie Tajki stały w drzwiach uśmiechając się życzliwie. Wykonaliśmy szereg skłonów pożegnalnych. A Jaszczur podszedł do swojej oprawczyni i rzekł tonem mandaryna z północnego kraju:
Tumoroł! Fajfoklok! Only ty!
Widać lubi silne kobiety.
Już się cieszę!

PS.
Nazwisko i adres Jaszczura znane redakcji!

Tak będzie lepiej!
Czytaj więcej »

Tajlandia od kuchni

00:22

Z góry przepraszam wszystkich zagorzałych turystów, podróżników i znawców Azji. Pewnie to, co napiszę dalej, jest oczywistą oczywistością, ale co tam. Dla mnie nie jest. I dla wielu moich czytelników także nie. Co więcej, wiem na pewno, że wielu z nich w podobną podróż się nie wybierze, choćby ze względów na dojrzały wiek i trudy podróży. Wszystkie trudy – i te samolotowe, i te zdrowotne, i wszystkie inne, które na turystę czyhają. Oj czyhają.
W każdej podróży – bliższej i dalszej, najbardziej ciekawią mnie ludzie. Jak żyją, jak organizują sobie życie, jak spędzają wolny czas, jak odnoszą się do siebie. To co pokazują w folderach turystycznych na przepięknych zdjęciach, to jedno. A to, co widać później w prawdziwym życiu, to zupełnie co innego. I to drugie, jest znacznie ciekawsze.
Pierwszą refleksją, którą miałam już po pierwszym wieczornym spacerze po Bangkoku była myśl, że Tajlandia jest jedną wielką kuchnią. Potwierdził to moje przypuszczenie jeden z Polaków, którzy zorganizowali nasz przyjazd tutaj. Tajlandczycy w swoich domach w lodówce trzymają napoje, kosmetyki i lekarstwa. A jedzą poza domem. Na ulicy, przy której stał nasz hotel na długości pół kilometra stało chyba trzydzieści ulicznych kuchni.
Ta na zdjęciu była najlepiej zorganizowana. Ale były także mniejsze, były takie na wózku przyczepionym do skutera, były tace przymontowane do roweru, wózki na kółkach z garnkiem pełnym czegoś, były przewoźne stragany z owocami i możliwością sporządzenia owocowego szejka. Na tej ulicy było wszystko, co Tajlandczycy jedzą i lubią. I to wszystko w cenach bardzo przystępnych, bo na ulicy można zjeść obiad w przeliczeniu za 5-6 złotych. Oczywiście trzeba wiedzieć, co się lubi.
Bo w tym gąszczu smaków i zapachów czai się mnóstwo pułapek.


 Głównie uważać muszą osobnicy z wrażliwszym żołądkiem i mniej odporną wątrobą. Pracownicy sanepidu i znawcy flory bakteryjnej oraz zagrożeń wynikających z niezachowania czystości, także mogą umrzeć  na samą myśl, co ich tu może spotkać.  Bo dla Polaka płaty mięsa leżące na straganie to prawdziwa zgroza i wizja śmierci w męczarniach. Ale Polak mieszkający w Bangkoku wyjaśnił nam, że nie mamy się co bać, bo gdyby którakolwiek z tych kuchni kogokolwiek zatruła, to następnego dnia wszyscy lokalni użytkownicy zostaliby poinformowani i interes by splajtował. No cóż! Nie ma co dyskutować z ekspertem. Facet żyje tu kilkanaście lat i ma się dobrze. No to i my damy radę.  
Istnieje jednak jeszcze jeden kłopot natury językowej. Bo z bogactwa ulicznej oferty kulinarnej trzeba coś wybrać. I zrozumieć, co się wybiera. I tu jest pewien problem, bo Tajowie mówią po tajsku. Ich angielski brzmi, jak mój tajski. Mój angielski jest weryspesial i próba zdobycia informacji, co się kryje pod rozmazanym zdjęciem potrawy zafoliowanym kilkadziesiąt lat temu i opisanym tajskimi literkami przypominającymi krzaczki, jest naprawdę prawdziwym wyzwaniem. Wszystko zawsze odbywa się w bardzo przyjaznej atmosferze i wysokiej temperaturze. To nie są lokale z klimatyzacją.
Po kilkunastu posiłkach zjedzonych w Tajlandii mogę powiedzieć, że o kulinarną wpadkę nietrudno. Przede wszystkim wpadki dotyczą stopnia ostrości potrawy. Po tygodniu pobytu cokolwiek zamawiam powtarzam wielokrotnie „NOT SPICY”. Tajowie grzecznie kiwają głowami, potwierdzają –not spicy i przynoszą coś, co strażaka zmusiłoby natychmiast do wyciągania sikawki, a mnie stawia do pionu, mam oczy pełne łez i wypieki na szyi i dekolcie. A oni się dziwią, bo przecież not spicy.
Jak na razie spokojnie mogę zamówić pad thai – czyli makaron ryżowy z jajkiem, orzeszkami i kurczakiem smażony na czymś. Nie wiem na czym, bo tajsko angielska komunikacja jeszcze nie jest aż tak rozwinięta, bym posiadła tę wiedzę. Ale dojdę i do tego. Tym bardziej, że jak tak dalej pójdzie to będą znawcą kulinarnym pad thaja, bo zamawiam codziennie. Mniej z miłości do potrawy, a bardziej z szacunku dla swojego organizmu.
Jedno jest pewne. Odczucia smakowe mam zupełnie inne, niż Tajowie i  jestem mniej odporna niż inni uczestnicy wyprawy. Gdybym zjadła to, co zamawiają współuczestnicy wycieczki, nie dożyłabym końca posiłku.  Smaki kuchni azjatyckiej nadal odkrywam, a żyć trzeba. I przeżyć.
Dlatego nawet przy zamawianiu wody mineralnej uprzejmie proszę - not spicy.
Tajowie wtedy uprzejmie uśmiechają się.

Ze zrozumieniem.
Czytaj więcej »

Kluby dwa

00:28
Jeszcze tylko kilka dni do zamknięcia głosowania Poznańskiego Budżetu Obywatelskiego 2017. Dwa dni na zdobycie głosów dla naszego projektu powołania w Poznaniu „Odnowy – nowoczesnego miejsca spotkań i rozwoju seniorów”. Im dłużej myślę o tym projekcie i pomyśle, tym dłużej zastanawiam się dlaczego potrzebowałam tyle czasu, by dostrzec tę potrzebę społeczną. Chyba jednak mało spostrzegawcza jestem. A może to stara prawda, że wszystko musi przyjść w swoim czasie? I ten właśnie nadszedł, i właśnie teraz myśli moje całkowicie zajmuje głosowanie w PBO2017 i idea zmiany społecznego życia mojego miasta.
O tym jak rozwijał się nasz projekt pisałam w listopadzie (na początku głosowania) w poście „Oblicza sukcesu”. Dzisiaj chciałabym opisać kilka sytuacji i spostrzeżeń, których doświadczyłam i  noszę w sobie od czasu, w którym Ania Biedakowa otworzyła  mi oczy i od kiedy zajmujemy się naszym projektem.
Zacznę od tego, że wejście do grona osób zwolnionych z obowiązku świadczenia obowiązku pracy i pozostawanie trwale nierentowną wyzwoliło we  mnie naturalną ciekawość oferty dla seniorów. W ten sposób trafiłam do Centrum Inicjatyw Senioralnych, jeszcze do starej siedziby na ulicy Mickiewicza. I złapałam się za głowę. Siedziba CIS-u mieściła się w podwórzu, w maleńkich ciasnych pokoikach. Ludzie byli bardzo uprzejmi i życzliwi, ale samo miejsce mówiło za siebie. I mówiło – „otóż kochana Joasiu rozpoczęłaś w swoim życiu okres, w którym nikomu tak naprawdę nie jesteś potrzebna. No chyba że masz wnuki, to się nimi zajmuj, bo państwo lubi babcie. Jako babcie – czyli, starsze doświadczone panie, którym tylko wnuki dają radość i to im całkowicie wystarczy. A jak nie masz wnuków, to znajdź sobie na osiedlu jakieś dziecko i zaopiekuj się nim. Najlepiej idź do domu i ugotuj zupę.” Nawet nie obejrzałam dokładnie oferty dla seniorów, bo nie było gdzie usiąść, było słabe światło i nie miałam swoich okularów do czytania. Ofert było mnóstwo – głównie usług medycznych, domów opieki, profilaktyki Alzheimera,  cukrzycy i wszystkiego tego, co szczęśliwie mnie jeszcze nie dotyczy.
Wyszłam przygnębiona i zajęłam się swoimi sprawami, bo tych na szczęście mi nigdy nie brakowało.
A potem dowiedziałam się, że CIS zmienia siedzibę i będzie teraz się mieścił na ulicy Mielżyńskiego 24. Wszystkim koleżankom i kolegom z dawnych lat dopowiem – w siedzibie dawnej „Aspirynki”, klubu studenckiego medyków. Klubu , w którym pod koniec lata siedemdziesiątych przetańczyłam niejedną sobotnią noc i poznałam wielu sympatycznych i interesujących ludzi. Pomyślałam sobie – znak czasu. Trudno! Biorę to na klatę, starzeć trzeba się umieć.
Ale we wrześniu trafiłam do grupy seniorów grających w brydża sportowego. Zajęcia są bezpłatne, finansowane przez Urząd Miasta ze środków publicznych i odbywają się w….. klubie studenckim. Nie napiszę jakim, bo nie chcę nikomu robić krzywdy. Prowadzący zajęcia wynajmują to pomieszczenie w godzinach przedpołudniowych, czyli wtedy kiedy student uczy się/dogorywa po imprezie/pracuje (niepotrzebne skreślić). O dziesiątej drzwi klubu otwiera młody zapuchnięty człowiek i pozwala nam seniorom rozstawić stoliki do kart. A potem – wygania nas dość obcesowo, gdy czas wynajmu się kończy. Bar jest nieczynny. Na szczęście nie ma zapisów na klucz do toalety. W zajęciach uczestniczy około trzydziestu osób w bardzo różnym stopniu zaawansowania senioralności (od senioralnej „zerówki”, po wielokrotnych repetentów klasy maturalnej albo wiecznych studentów kurczowo trzymających się życia - jak kto woli). Niektórzy ledwie idą! Ale idą! I licytują, i grają. Niedosłyszą, niedowidzą, ale przy karcianym stoliku ubywa im lat. Bo głowa pracuje. Po zajęciach widać, że chcieliby usiąść, pogadać. Ale nasz młodociany cerber jest bezwzględny. Zresztą sala jest wynajęta na kolejne zajęcia i grupa starszych pań drepcze nerwowo, bo po nas pilates lub yoga. Dowiedziałam się, że poszczególni członkowie naszej grupy, gdy chcą pograć ze sobą w brydża, umawiają się w…. galeriach handlowych. I tam okupują stoliki wysp zbiorowego żywienia, chowając się przed ochroną. A seniorzy śpiewający w chórach, spotykają się po domach i przed występami ćwiczą w garażach.
Natychmiast obudziły się moje wątpliwości, czy tak powinno być? Czy to jest w porządku? I jeszcze jedna  – dlaczego tak jest?
Ostatnim doświadczeniem, które muszę przywołać, była wizyta w dawnym klubie studenckim „Od nowa”. Jego pierwsza siedziba mieściła się na ul. Wielkiej między Kramarską i Żydowską i pamiętam ją tylko jako dziecięce wspomnienie. Zawsze było tam pełno ludzi (przed i  w środku), grała muzyka, co bardzo mnie intrygowało, jako małą dziewczynkę. Potem, podobno w wyniku donosów pisanych do tow. Szydlaka, ten kultowy klub przeniesiono do Zamku, a na Wielkiej zrobiono klub seniora.  I w latach siedemdziesiątych występowałam w nim, biorąc udział w występach przygotowanych przez naszą szkołę z okazji rocznicy rewolucji, Dnia Babci, czy rocznicy wyzwolenia Poznania. Było sennie, ale wystrój i atmosferę pamiętam.
Weszłam tam kilka dni temu. Dzisiaj w tym dla bardzo wielu osób pamiętnym miejscu, jest Dzienny Dom Opieki. W środku czas się zatrzymał pod każdym względem. Nie napiszę nic więcej, bo nie chcę robić nikomu krzywdy ciętymi uwagami. Ale to miejsce mnie przeraziło. Jest otwarte od 8-16. Potem zamyka podwoje. Podobno korzysta z niego garstka osób. Myślę, że nie umiałabym przekonać nikogo spośród znajomych seniorów, do korzystania z pomocy  w tych warunkach.
Tak więc w obu kultowych miejscach, w których byliśmy kiedyś aktywni na parkiecie i w życiu kulturalnym i społecznym, są obecnie miejsca dedykowane seniorom. Tyle, że w jednym jest placówka urzędowa,  a w drugim rodzaj przechowalni, dla tych, co już inaczej nie umieją. Miejsca dla seniorów do samorozwoju, oddolnych inicjatyw, kooperacji, spotkań i wszelkiej aktywności , która jest przejawem życia, w  Poznaniu po prostu NIE MA!
Mają dzieci, ma młodzież, mają studenci?
A seniorzy CO?
Jak to się stało, że pozwoliliśmy sobie,  jako dojrzali obywatele całkowicie odebrać przestrzeń do spotkań i naszych inicjatyw? Do inspiracji i integracji? Do kulturalnego i aktywnego życia w warunkach odpowiadających nowoczesnym, wykształconym Europejczykom, jakimi jesteśmy.
I to wszystko powoduje, że z położonej na końcu świata Tajlandii, siedząc pod palmą z komputerem na kolanach apeluję do wszystkich Poznaniaków – głosujcie na „Odnowę” PBO217 projekt 28.
Gdyby takie miejsce było, mielibyśmy wszyscy sporo uciechy uczestnicząc na przykład w spotkaniach poświęconych naszym podróżom. Mogłabym i ja opowiedzieć o tym, jak mój znajomy zamawiał w restauracji jelita. I jaką minę zrobiła tajska kelnerka. I z chęcią posłuchałabym o opowieściach innych osób, podróżujących po świecie.
A tak co?
I gdzie?
GLOSUJCIE - PBO2017 projekt 28 w kategorii projektów ogólnomiejskich.


Czytaj więcej »

Z cyklu podróże starszej pani

00:36
Moje nieustanne podróżowanie wcale nie wynika z miłości do podróży. Żeby było jasne: ja podróży  nienawidzę! Dawno temu myślałam, że tylko tak mi się wydaje. Poza tym, urodziłam się szczęśliwie w kraju, w którym podróżowało się do cioci nad jezioro. I to był szczyt możliwości dla wielu moich rodaków. A potem przeczytałam zbiorową charakterystykę swojego znaku zodiaku i dowiedziałam się, że raki (w tym na pewno ja!) nie lubią podróży. Ich ciekawość świata nie wymaga przemieszczania się po całym globie w jakimś konwulsyjnym szale szukania nowych wrażeń. No i od tamtej chwili wiem, że podróży nienawidzę.
Natomiast podróżuję z miłości, bo mam męża, a z nim w pakiecie dostałam podróże. On uwielbia. I to by było to, co należy powiedzieć na wstępie kolejnych opowieści, by czytelnik zrozumiał moje mieszane uczucia. Teraz mam mieszane uczucia w Tajlandii.
Jeszcze nigdy nie leciałam tak długo samolotem i pierwszy raz jestem w Azji. Mój Anioł Stróż, nękany codziennie przed podróżą, postarał się naprawdę wyjątkowo, bo nie tylko wylądowaliśmy o czasie, ale całą drogę przeleżałam. Koło mnie były dwa miejsca wolne i mój mikry wzrost nareszcie się na coś przydał. Nazywając rzeczy po imieniu - właściwie to miałam kuszetkę. Przez całą drogę odpędzałam od siebie myśli na temat praw fizyki i tego jak taki kolos może lecieć tyle godzin nad ziemią i potem jeszcze wylądować tam, gdzie planuje. Pojąć tego nie mogę, a wiara w cuda słabnie z wiekiem. Jak widać siedzi we mnie ten niedouczony neandertalczyk. Lęk jest pierwotny.  No ale znowu to się jakoś udało i jestem cała i zdrowa, bardzo daleko, w bardzo dużym i bardzo zakorkowanym mieście. Naprawdę bardziej niż Poznań, co Poznaniakom wydaje się niemożliwe.
Pierwszy dzień spędziliśmy na wycieczkach do najważniejszych zabytków – dzielnicy chińskiej i Pałacu Królewskiego. W Bankogku – podobno najgorętszym mieście świata, piesze spacery są dość męczące. Dlatego między innymi korzystaliśmy z komunikacji miejskiej. Ten rodzaj transportu zawsze pozwala lepiej zrozumieć kraj i ludzi. Z tego powodu z wielką radością wsiadłam do autobusu. Autobus wyglądał, jakby właśnie zjechał z planu filmowego o początkach motoryzacji w Azji. Był cudnie stary, z drewnianą podłogą i naturalną klimatyzacją – czyli otwartymi wszystkimi szybami, ułatwiającą robienie zdjęć. Miał nas przewieźć ok. 6 km wg mapy Google, ale od razu GPS poinformował, że będziemy jechali kilkadziesiąt minut. I tak było. Nie wiem dlaczego Pani konduktorka nie skasowała od nas żadnych pieniędzy, tylko zapytała się dokąd jedziemy. Kiwnęła głową i poszła. A w miejscu właściwym połowa pasażerów autobusu z konduktorką na czele zadbało, by dotarła do nas informacja, że trzeba wysiąść. Pieniędzy nikt nie chciał. Ludzie są tutaj niezwykle uprzejmi.
Potem zwiedzaliśmy Pałac Królewski. Tajlandia przeżywa żałobę po swoim Królu. To co wczoraj zobaczyłam przeszło moje oczekiwania. Na ulicach dominują czarne stroje. Najpierw myślałam, że to taka moda. Dopiero wizyta w Pałacu uświadomiła mi, że Tajowie naprawdę przeżywają i wszechobecny czarny kolor to nie żadna modowa fanaberia.  Zwiedzanie Pałacu jest ograniczone, bo Tajowie oddają hołd swojemu zmarłemu władcy. Do Pałacu wchodzą tysiące ludzi w niekończących się pochodach, by pożegnać Króla. Są skupieni, poważni i bardzo smutni. Ruch kolumn maszerujący żałobników i turystów jest regulowany przez służby mundurowe, tak by wszystko odbyło się bez kolizji. Widok tego czarnego tłumu skupionych ludzi był naprawdę niezwykły. I bardzo budujący. Szczególnie dla kogoś, kto przyjechał z kraju Wielkiej Kłótni i marzy o porozumieniu, współpracy i niedzieleniu ludzi na lepsze i gorsze sorty.
A potem wracaliśmy do hotelu. Trafiliśmy na przystanek autobusowy z właściwym numerem, ale przyjeżdżały autobusy wszystkie inne, a nasz nie. Moja sympatia do komunikacji publicznej maleje po całodniowej wycieczce, a zanika zupełnie, gdy godzinę siedzę na przystanku w 35 stopniowym powietrzu bez powietrza. Miałam wiele czasu, by pożałować faktu, że zajęta PBO2017, nie przygotowałam się właściwie do podróży – czyli: nie przeczytałam przewodnika i nie dowiedziałam się wielu potrzebnych informacji o kraju, do którego jadę. Między innymi nie wiedziałam nic o jednoosobowych taksówkach – czyli taksówkach skuterowych i niczego o takich cudach, jak to na zdjęciu, nazwanych tuk–tukami. 
Po godzinnym oczekiwaniu każdy przejeżdżający tuk-tuk , a jeżdżą ich tu tysiące,  był obiektem pożądania. A kierowcy musieli to widzieć na mojej twarzy, bo wszystkie tuk-tuki zatrzymywały się koło nas. Ale my nieugięcie trwaliśmy w oczekiwaniu. Do czasu, aż przyjechał właściwy tuk-tuk, którego kierowca siłą swojego tajsko-angielskiego języka przekonał naszą grupę, że do jego pojazdu posiadającego jedną małą ławeczkę dla pasażera wejdą cztery osoby, wyjdzie tanio i  jeszcze zawiezie nas do hotelu. Naszego!
Bo to też istotne.
No i wsiedliśmy. Część dla pasażerów wypełniliśmy po brzegi. Koleżanka siedziała na podłodze, ja wduszona w zabezpieczenie, czyli siatkę ze sznurka uniemożliwiającą zgubienie mnie po drodze. Kierowca miał chyba ze sto lat, albo tak wyglądał. I chyba miał tylko jedną nogę, położoną zresztą  na pedale z gazem. Tuk-tuk to połączenie rikszy i skutera, miniatury wozu drabiniastego z baldachimem.
Przecudna zabawka. I jak się potem okazało, w rękach i nogach tajskiego kierowcy, niezwykle sprawna. Czegoś takiego nie przeżyłam jak żyję. Przed tuk-tukami usuwają się najnowsze hybrydy i inne marzenia miłośników motoryzacji stojące w korkach. A tuk-tuki śmigają między nimi, a na prostej nasz kierowca rwał tak, że z tyłu było jak  mikserze. Rany boskie. Wrzeszczeliśmy głośno, że my chcemy żyć i że to nie miała być nasza ostatnia podróż. Ale im głośniej wrzeszczeliśmy, tym bardziej dziadek gnał. W dodatku wydawał z siebie chichot diabelski i kwiczał z uciechy i krzyczał coś, co brzmiało jak „ciapanga tuk-tuk”. Oczywiście, odwracając się do tyłu, by zobaczyć nasze twarze.  Było widać, że świetnie się bawi. Po naszych okrzykach można było natomiast rozpoznać etapy jazdy, bo przy hamowaniu – bez żadnej uprzedniej próby było zbiorowe „Jezu HAMUJ!!!!!!!!!!!!!”, a potem jak się rozpędzał „O matko WOLNIEJJJJJJJJJJJJJJJJ”. Myślę, że podobne uczucia do naszych, mają użytkownicy diabelskiego młyna w miasteczku, które ktoś nazwał wesołym. Nigdy nie wsiadłam, bo granica mojej wytrzymałości jest ograniczona. Ale tak to sobie właśnie wyobrażam.
No i teraz już nie muszę!

Rozstaliśmy się w wielkiej przyjaźni z pamiątkowymi fotkami. 
I z ulgą!
Czytaj więcej »

Oblicza sukcesu

00:21

Umówiłyśmy się na kawę kilkanaście miesięcy temu. Anka poprosiła o spotkanie, bo chciała skonsultować swoje pomysły na aktywną emeryturę. Rozmawiałyśmy o wielu sprawach i właśnie wtedy pierwszy raz opowiedziała mi o swoim pomyśle utworzenia w Poznaniu takiego miejsca, w którym ludzie odchodzący na emeryturę, albo rezygnujący z czynnego życia zawodowego mogliby się dalej rozwijać w wybranej przez siebie dziedzinie, realizować swoje pasje, na które dotychczas w codziennym biegu nie mieli czasu. Dawno nic tak nie poruszyło mojej wyobraźni, jak ten pomysł. Czego jak czego, ale pasji to ja mam kilka, za to miejsc do realizacji jakby mniej.
Anka opowiedziała mi o pomyśle utworzenia takiego miejsca, które byłoby jednocześnie klubem, kawiarnią, ośrodkiem z salami do dyspozycji różnych zainteresowanych grup. Czynnym codziennie przez cały dzień, a nie raz w tygodniu przez godzinę czy dwie. Mogłyby spotykać się tam i ćwiczyć grupy śpiewacze, kółka miłośników gier karcianych (nauka lub możliwość gry z innymi), spotkania literackie (spotkania z literatami ale także spotkania osób piszących),  różnego rodzaju zajęcia z robótek ręcznych, wreszcie spotkania, by wspólnie pośpiewać. A może teatr? A może kabaret? A może nauka gry na instrumencie? Na pewno wspólne projekty. Na pewno rozwój. Koniecznie sala do spotkań. Przecież seniorami są niezwykli ludzie. Wykształceni, utalentowani i z bogatym doświadczeniem. I z każdym rokiem, będzie ich coraz więcej. Warto potraktować poważnie ten potencjał. Obie zachwyciłyśmy się tą wizją.
Pomarzyłyśmy razem przez jakieś pół godziny, ale wówczas rzecz naprawdę wydawała się nierealna. Kto da pieniądze? Kto da lokal? Jak zapewnić fachowców do rozkręcenia tego przedsięwzięcia? No i najważniejsze – jak namówić innych i władze naszego miasta, by zaczęli inaczej myśleć o seniorach? Jak wpłynąć na nasze własne myślenie o wieku dojrzałym? Jak przekonać ludzi, że nie tylko wysokość emerytury ma wpływ na jakość życia seniora? Rozeszłyśmy się z przekonaniem, że nasz pomysł jest z gatunku nierealnych i nic tu po nas, bo co mogą dwie starsze panie?
Ano niewiele!
Ale wizja, która nam się wtedy uroiła w głowach, nie umarła śmiercią naturalną. Żyła swoim życiem, dojrzewała, wracała i odsuwała się w kąt przywalona bieżączką. Pomagały w tym dojrzewaniu liczne konfrontacje z rzeczywistością i obserwacja, tego na co może liczyć senior w Poznaniu. Ujmując rzecz krótko i węzłowato, senior raczej może liczyć na siebie. Choć wiele się w tej materii zmienia, to droga do pełni szczęścia daleka i wyboista. Z każdą kolejną konfrontacją rosło nasze przekonanie o konieczności  zaangażowania się w działania na rzecz lepszego przygotowania infrastruktury miejskiej do aktywizacji seniorów. Same tego potrzebujemy, bo kontakty z innymi ludźmi, to warunek dobrego życia.
W KAŻDYM WIEKU!
 
A potem był konkurs Urzędu Miasta pod hasłem „Poznań naszych marzeń” na który  zgłosiłyśmy swoją pracę i między innym opisałyśmy potrzebę powołania takiego nowoczesnego miejsca spotkań i rozwoju seniorów. Wygrałyśmy ten konkurs, a potem prezentując nasze marzenia, przekonałyśmy się, jak wiele osób myśli podobnie. To nam dodało skrzydeł. Po wakacjach namówiłam Ankę, by iść za ciosem i złożyć wniosek do Poznańskiego Budżetu Obywatelskiego 2017. Na ten pomysł wpadłam kilka dni przed końcem naboru wniosków. Na całe szczęście mam wprawę w pisaniu (szczególnie na ostatnią chwilę), a formularz wniosku był naprawdę najprostszy na świecie. I znowu radość, bo nasz wniosek o powołanie w Poznaniu „Odnowy - nowoczesnego miejsca spotkań i rozwoju seniorów” przeszedł przez urzędnicze sito i został dopuszczony do głosowania w kategorii wniosków ogólnomiejskich . Prawie czterdzieści odpadło. Nasz jest tu https://pbo2017.um.poznan.pl/i/pbo-2017/voting#projekt_01 . Podczas losowania wylosował numer 28.
Szansa, że wywalczymy pieniądze (wnioskujemy o prawie 1,5 mln złotych) na utworzenie takiego miejsca integracji i rozwoju jest duża, pod warunkiem, że uda nam się przekonać mieszkańców naszego miasta do tego projektu. Głosować będzie można w dniach 16-30.11.2016, tylko przez Internet na stronie www.pbo2017.um.poznan.pl . Trzeba tylko sprawić, by ludzie głosowali i wybierali nasz projekt. W tym celu założyłyśmy na FB stronę „O starość naszą i waszą” i rozkręcamy kampanię informacyjną i wyborczą. Zaangażowałyśmy się i prosimy o pomoc innych. W przygotowaniu materiałów pomagają nam różni zaprzyjaźnieni fachowcy. Już teraz wszystkim bardzo dziękujemy.
Mam także już pierwszy osobisty sukces. Opanowałam sztukę przesyłania filmów i umieszczania ich na FB lub youtube. Siedziałam nad tym długo i w napięciu. Przeklinając własną nadaktywność w końcu zrobiłam i jest tu https://www.youtube.com/watch?v=CMV-c2iM-Ks
A teraz radość wielka, bo nawet system FB pogratulował nam rozwoju tej strony. No i jak tu nie cieszyć się z takiego sukcesu? 
Opisuję to wszystko, by prosić moich/naszych  przyjaciół i znajomych o pomoc  w dotarciu do grup potencjalnych wybierających. Tych głosów potrzebujemy bardzo dużo i każdy jest na wagę złota. Bez społecznego poparcia wniosek przepadnie. Ucieknie nam realna szansa zmiany stylu życia ludzi dojrzałych. Dzieje się tak od lat, bo starsi często nie mają sił, by walczyć o swoje prawo do godnego życia, a młodsi myślą, że ich to nie dotyczy, przekonani, że wprawdzie młodość nie trwa wiecznie, ale oni się na pewno nie zestarzeją. Tylko inni.
Nic bardziej mylnego! Tylko w tej materii jest uczciwie i demokratycznie. Warto więc zawczasu przygotować zaplecze na przyszłość.
Dlatego każdego, kto chciałby nam pomóc proszę o kontakt drogą elektroniczną.
Bardzo proszę!
Od pewnego czasu powtarzam sobie wyczytaną gdzieś myśl, że „jak kobieta czegoś chce, to Pan Bóg tego chce”. A co jest, gdy dwie kobiety czegoś chcą? I to nie dla siebie, tylko dla całej armii seniorek i seniorów poznańskich? W dodatku tych obecnych i potencjalnych!
Siła nas.
I siła w nas!
Czytaj więcej »

Trudne pytania

08:49

Kiedy do Twojej skrzynki wrzucają zwyczajny list  w białej kopercie z zaproszeniem na darmowe przesiewowe badanie kolonoskopowe w ramach profilaktyki nowotwora jelita grubego, to znaczy, że wiek już masz właściwy do bardziej refleksyjnego podejścia do życia. Jak się do tego doda listopadową szarugę, to sprawa wygląda trochę gorzej, a na pewno jest bardziej dołująca.
A jeśli jeszcze suweren i jego sejmowa reprezentacja uchwali kolejne ustawy i zafunduje przepychanki od których mózg się lasuje i odczuwasz depersonalizację, no to sytuacja staje się bardzo trudna. Bardzo – to delikatne określenie.
Jest dół jak Rów Mariański i tyle.

I teraz w takim rowie siedzę. Wiem, że jest nas tu więcej, ale zbiorowy szloch nie podnosi na duchu. Po piątkowych wystąpieniach czołowych polityków PIS-u w stylu „jakaś agenda  ONZ coś nam zaleca” mam mrowienie rąk i zaburzenia mowy. Cierpię okropnie, bo nauczono mnie w domu szacunku dla starszych i lepiej wykształconych. Wpojono, że co jak co, ale tytuł profesora zobowiązuje i idiotom się  nie trafia. No i proszę jaka zmiana. Nagle w wieku kolonoskopowo-refleksyjno - dojrzałym zorientowałam się, że wszystko jest możliwe. I może wszem i wobec znana Pani profesor proponować odebranie Szymborskiej nagrody Nobla, a inny profesor lekceważyć ONZ. Matko! Jaki wstyd. Nie umiem sobie z tym poradzić, stąd depesrsonalizacja w dole, jak ów rów.
Żeby się ratować pobiegłam na wykład o Szymborskiej w ramach mojego senioralnego powrotu do murów uczelni. Pełniuteńka sala i świetny wykład o mądrej kobiecie. Bardzo mądrej i w dodatku uznanej i docenionej. Po raz kolejny przekonałam się, jaka to znakomita poetka i jak uniwersalne prawdy odkrywała o współczesnym człowieku. A potem po wyjściu przeczytałam na FB wpis pani Pawłowicz. Ileż musi być jadu w tej Pani żądającej odebrania nagrody, z tego powodu, że nie ma w poezji Szymborskiej niczego, co by ową Panią zachwycało. Nie ma wierzby, nie ma polskich krajobrazów i nie ma poświęcenia.
Skąd się w ludziach bierze takie przekonanie, że dobre jest to, co ICH zachwyca? Wystarczy, by ich zachwyciło i wtedy jest dobre. Jak się kształtuje takiego bufona i zarozumialca.
A potem było już tylko gorzej, bo to był czarny piątek. Kropką nad i była informacja w rządowych wiadomościach o tzw. powiązaniach niektórych fundacji i stowarzyszeń. I personalny atak na osobę, którą bardzo szanuję i organizację, której zawdzięczam swój rozwój. Wiadomości uczyniły insynuację, jakoby wywołane z imienia i nazwiska dzieci Prezydenta Komorowskiego dopuszczały się…. No właśnie - nie wiadomo czego. Wskazano „Szkołę liderów” jako organizację co najmniej podejrzaną. Ale wg myśli Pana Kurskiego „ciemny lud to kupi” - lud został poinformowany niewprost, że tam są malwersacje i przekręty, bo na obrazku wielokrotnie pokazywano przepływ pieniędzy. W naszym kraju, przy prawie zerowej znajomości zasad działania organizacji pozarządowych niewielu wie, że organizacja jest po to, by wydawać publiczne pieniądze na cele społeczne. Występuje się o te pieniądze w ramach konkursów i jak się wygra konkurs, to są przepływy pieniędzy. I potem wydatki, bo po to się je bierze. Więc sugerowanie, że tam są jakieś tajemne przepływy to takie samo chamstwo społeczne, jak nie przymierzając propozycja odebrania Nobla. Zawsze ta sama aberracja i manipulacja.
W Szkole Liderów uczyłam się pokory wobec pluralizmu postaw i poglądów. Koło mnie zawsze byli inni liderzy, często sympatycy innej opcji politycznej. Prawie zawsze dziwiły mnie ich poglądy. Na tym chyba polega demokracja. Ale po ostatnim wekendzie mam wrażenie, że nie odrobiłam tamtej lekcji pluralizmu dość dobrze. Chyba inaczej rozumiem uczciwość. I na pewno nie mam w sobie zgody na chamstwo i głupotę.
Od kilku dni znowu wracają myśli dokąd z naszego kraju uciec, by nie stracić resztek zdrowego rozsądku i móc cieszyć się życiem?
I jak uciekać, kiedy wiek kolonskopowo- dojrzały i przynajmniej lekarzy trzeba mieć blisko.

W dodatku takich, którzy mówią w moim języku?
No jak?
Czytaj więcej »

Tylko dla psiarzy!

08:32
Bardzo proszę tych, którzy w psie widzą jedynie twórcę odchodów, by odstąpili od czytania. Bo dalej będzie o mojej Belce, czyli terierce – cholerce. White terierce dodam dla pełnej informacji. Tekst będzie o wielkiej miłości, nadużyciu zaufania i skutkach ubocznych. No i o jednym z najtrudniejszych zawodów świata, czyli lekarzu weterynarii. No to po kolei.

Belka to podobno mój pies. To znaczy ja chciałam, bo mąż po śmierci poprzedniej suni kategorycznie odmawiał posiadania psa. Odmawiał na tyle długo, że widziałam już niepokojące zmiany w jego zachowaniu, bo jest to człowiek, który musi mieć psa. Musi mieć z kim pogadać, musi mieć kogo głaskać i musi mieć kogo rozpieszczać. Niestety – żona nie spełnia kryteriów i z psem nawet nie ma co konkurować. Klapa na całego i zero pieszczot, głaskania i pogawędek. Myślę, że to jednak kwestia rozumnego spojrzenia zwierząt, bo jak wiadomo żona zwierzę wielofunkcyjne i tak się nie skupi, oczu w Pana swego nie wlepi z takim oddaniem i wiarą w to, co Pan mówi, ogonem nie pomerda. Pies jest sto razy lepszy w te klocki. Więc naparłam się na tego psa wiedząc, że czyj by on oficjalnie nie był i tak będzie męża. Bo pies sam wie czyj jest. I już! A mojego męża wszystkie psy kochają, najgorsze psie łajdaki, chuligany i łazęgi natychmiast łagodnieją, domowieją i są z nim. Na całym świecie. Koty zresztą też, ale tu ja stawiam opór.
Belka przywędrowała do naszego domu z Krobii i jak na krobiankę przystało charakter ma krobski – czyli bardzo trudny, by nie powiedzieć przepaskudny. To według mojej koleżanki z Gostynia taki krobski standard. Początki były tak trudne, że bałam się, jak to będzie dalej. A potem nagle na spacerze jakaś inna psia małpa przez płot użarła naszą sunię w łapę i Belka przeżyła metamorfozę. Od tamtego czasu jest wylękniona, unika konfliktów, psów nie lubi, a na ulicę, gdzie sześć lat temu przez płot ją użarli, nie wejdzie za żadne skarby. Za to rządzi w domu i ogrodzie. W domu rządzi nami, a w ogrodzie jest królową podwórka i żywemu nie przepuści. Czas spędza z moim mężem. Gdy jego nie ma, w zastępstwie mogą być ja. Ale tylko w zastępstwie!

Miłość miłością, ale proza życia zmusiła nas do decyzji o sterylizacji naszej krobskiej panienki. Ustaliliśmy, że to ja się tym zajmę, bo Belka to mój pies. Wszystko zorganizowałam najlepiej jak umiałam. Wybrałam gabinet, odpowiedni termin i zapewniłam psu opiekę. Już w momencie usypiania Belki ryczałam jak bóbr, bo widok psa tracącego władzę w ciele skutecznie obniżył mój poziom wytrzymałości. A wyobraźnia podpowiedziała obrazki znacznie gorsze. Zabeczana wróciłam do domu, a potem przełykając łzy szłam po nią po trzech godzinach. Psina właśnie próbowała wrócić do żywych, ale efekty były marne. Łap było za dużo, głowa za ciężka i ciało jakieś takie za długie.
Pani Doktor – przemiła osoba  – uspokoiła mnie, że to stan przejściowy. Że Belka po przyjściu będzie spała, a potem wróci do swojej naturalnej kondycji. Bardzo ważne jest jednak, by zadbać o zakryty brzuch i nie dopuścić do wylizywaniania rany. W tym celu założyłyśmy czerwony kubraczek wiązany wdzięcznie na grzbiecie. Belka w kubraczku rozjechała się kompletnie i odmówiła poruszania łapami. Nawet patrzeć wymownie nie miała siły. Zabrałam ją na ręce i przyniosłam do domu. A w domu okazało się, że moja sunia ma charakter trudniejszy niż myślałam, bo z kubraczkiem będącym dla Belki symbolem ograniczenia psich swobód, walczyła bardziej, niż wszyscy mogliśmy to sobie wyobrazić. Walka objawiała się nieustannymi próbami pozbycia się kubraczka. Wykorzystywała krzaki(te niskopienne), nasz materac w sypialni (ma sprężyny), wystające przedmioty – wszystko, o co dało się ewentualnie zahaczyć wiązania. Nie było spania, nie było leżenia, choć były próby znalezienia sobie swojego miejsca na świecie. I tego miejsca nie znalazła ani piątek, ani w sobotę, ani przez cały tydzień. W dodatku wielokrotnie obrzuciła mnie psimi obelgami i głośno wyrażała sprzeciw. Tak w dzień , jak i w nocy. Udawałam, że nie rozumiem.

Mąż twierdzi, że to dowód, iż naruszyłam jej cielesność i zrobiłam psu krzywdę. Ja! Bo to mój pies.

W tym samym czasie sunia sąsiadów (owczarek niemiecki) również miała podobną operację. Odebrana w kubraczku niebieskim położyła się na kanapie i pozwoliła pielęgnować. Leżała z lubością i jak stwierdziliśmy z sąsiadem, właściwie brakowało jej tylko gazetki do poczytania. Inna rasa? Inny kolor? Dlaczego nasza nie leży?
Z wielkim utęsknieniem oczekiwałam dnia zdjęcia kubraczka. Nareszcie będzie spokój – myślałam naiwnie. I przyszedł wreszcie ten dzień, w którym zdjęliśmy. I co?
I klęska! Teraz Belka odmówiła wyjścia na spacer bez kubraczka. Usiadła przed furtką i koniec spaceru. Kubraczek chroniący wygolony brzuszek daje jednak przyjemne uczucie ciepła. No i czerwony kolor jest bardzo twarzowy, żeby nie powiedzieć pyskowy. Natomiast ubrana w kubraczek chodzi chętnie i daleko.

Przemiła Pani weterynarz przy kolejnej wizycie (najpierw w sprawie możliwości zdjęcia kubraczka a potem w sprawie buntu i sprzeciwu po zdjęciu) powiedziała, że u Belki wszystko inaczej, niż piszą w książkach. I najlepiej, żebyśmy wszyscy wzięli jakieś tabletki na uspokojenie. A ona pomyśli nad uruchomieniem pomocy psy- chologicznej.
Dla psów!
I właścicieli przy okazji.
A swoją drogą coraz bardziej jestem przekonana, że przy naszej skonfliktowanej i bardzo źle postrzeganej służbie zdrowia, lekarz weterynarii wkrótce stanie się zawodem zaufania publicznego.

 
Czytaj więcej »