alkohol

Tureckie zderzenia z polskością

15:00
Wyszłam ze swojej norki i oberwałam od życia.
Norkę proszę potraktować metaforycznie, jako krąg osób  z którymi się spotykam, pracuję, knuję i bez których ja po prostu nie żyję. Norkę mam na tyle dużą, że mieści kilkadziesiąt osób, z którymi mi dobrze.
I dobrze.
I to tak dobrze, że dobrze mi tak!
Bo w tej norce tak się zasiedziałam, że o mało co straciłabym związek z rzeczywistością. A tu bach rzeczywistość  mnie pacnęła w czoło i przywołała do porządku. I łuski mnie z oczu spadli – jak mawiała dozorczyni w mojej kamienicy. No i żeby tak dojść do sedna, to muszę przyznać, że w mojej norce w większości są kobiety i w dodatku mądre. I ponieważ z każdym dniem tych mądrych mam w norce więcej, to już tak mi się jakoś zaczęło wydawać, że jak kobieta to znaczy mądra. A tu nic właśnie. Jestem świeżo po kolejnej próbie samolotowej i od tej podróży w moim spisie lęków przeróżnych pojawi się lęk przed polską babcią. Dotychczas w samolocie bałam się rodziców z małymi dziećmi. To znaczy bardziej małych dzieci i ich nieprzewidywalności, ale w samolocie dzieci zawsze mają rodziców. I oni też nieprzewidywalni. A w komplecie potrafią zatruć życie otoczeniu. A od wczoraj będę się bała całych rodzin na czele z babcią. Kiedy weszłam do samolotu i zbliżałam się do mojego miejsca zauważyłam małego czteroletniego chłopczyka. Na resztę nie zwróciłam uwagi. Może dlatego, że dawno nie opuszczałam strefy Schengen i to co przeżyliśmy przy odprawie paszportowej na lotnisku udręczyło i obniżyło moją czujność. Usiadłam, wyjęłam swoje czytadła i wtedy usłyszałam głos pani siedzącej za mną (czyli prawie na mnie ze względu na oszczędność przestrzeni). Glos był donośny, powszechnie słyszalny i z tych, o których moja babcia mówiła kiedyś, że od takiego to zdycha kot. Nie dałoby się przed nim uciec, schować na otwartym polu. W samolocie osaczał, dusił i zażynał człowieka. A pani komentowała wszystko. W dodatku każdy tekst komentarza kwitowała przerywnikiem równie głośnym, który był rodzajem śmiechu z własnego dowcipu a brzmiał jak nerwowy rechot.
Już po chwili zorientowałam się, że pani jest częścią grupy - dziadkowie, młodzi i dziecię jadą na wakacje. Wszyscy siedzą w jednym rzędzie, tylko dziadek ma miejsce za nią, co w niczym nie przeszkadzało konwersować swobodnie. Pani opowiedziała całemu samolotowi, jak w ubiegłym roku kołował, gdy lecieli do Hiszpanii, (rechot). Komentowała to co się działo w naszym samolocie- 0! wypuścił telewizorki (rechot), Jednak schował (rechot) boisz się (to do syna lub zięcia - rechot) widzisz! On się boi (to do dziadka - rechot) Adaś! Tata się boi (to do wnuka – rechot) nie bój się ! (do zięcio/syna rechot) daleko nie spadniemy (rechot).
Wyjęłam z torby zatyczki do uszu, ale kobieta miała siłę przebicia zdecydowanie większą. W tym potoku słów przerywanym rechotem nie było nic, na czym warto by się skupić. Po starcie zorientowałam się, że rodzina jedzie na wakacje z jakiejś odległej od Poznania miejscowości, że czas oczekiwania na lotnisku umilali sobie drinkami (ze szczegółami dowiedzieliśmy się jakimi i za ile) i że wszyscy z wyjątkiem Adasia, czyli małego chłopczyka są pod wpływem. Wszyscy opowiadali dużo i chętnie i bardzo dobrze się bawili. Najbardziej bawiła się babcia. A potem  Adaś miał kryzys i przestał być grzeczny. Były wrzaski i żądania kupna nowego samochód w podniebnym serwisie. Były próby zbiorowego uciszenia wnuka, była zbiorowa akcja wychowawcza i decyzja dziadka o zakupie drinka. Była dyskusja, czy dla wszystkich członków rodziny. Wnuk z wściekłości kopał siedzenia i tych, co siedzieli przed nimi, a tatuś obiecywał mu, że w Turcji kupi i w Turcji w hotelu postawi wszystkim. Ale tyko alkohole lokalne. Babcia zarechotała tysięczny raz, bo to przecież świetny dowcip, że syno/zięć taki dowcipny. W trzeciej godzinie lotu wnuk na chwilę zasnął, ale babcia miała wartę i nadawała bez przerwy, konwersując jednostronnie z którymś z członków rodziny.
Lądowaliśmy w deszczu i mgle, więc babcia wznosiła dowcipne okrzyki Brzoza! Widzę brzozę! (rechot) Boisz się? itd…
Przyjrzałam jej się uważnie. Nie wyglądała na chorą psychicznie. Była zadbaną kobietą ok. 50 lat  i chyba była po prostu zwyczajnie niekulturalna. Na pewno nie z mojej norki. Miałam tak serdecznie dość, że wysiadłabym przez okno, gdybym mogła. A babę najchętniej bym zabiła. Teraz nareszcie rozumiem dlaczego jest taka kontrola przed podróżą w poszukiwaniu wszelkich narzędzi zbrodni.
No ale, jak człowiek chce odpocząć, to musi się zmarnować. Rano wstałam i widok z okna zrekompensował trudy podróży. A potem pełna nadziei poszłam na spotkanie z rezydentką, bo bardzo chciałam wykupić wycieczkę i pojechać do Kapadocji. Młoda Pani Rezydentka przyszła punktualnie i z dużą wprawą opowiedziała o planowanych wyprawach. Przy Kapadocji, słysząc moją deklarację woli zakupu, rozwinęła skrzydła. Pokazała zdjęcia, zapewniła o niezwykłości tego miejsca i na koniec dodała informacje o wspaniałym bonusie w postaci tureckiego wieczoru. Tu wyraźnie się ożywiła. Zapewniła o niezwykłym pokazie tańca derwisza. Im bardziej Pani się rozwijała, tym bardziej ja odczuwałam rosnące wątpliwości. Chciałam zobaczyć Kapadocje, a nie tańcować z derwiszami, z którymi miałam okazję już kilka razy ćwiczyć. W dodatku w towarzystwie rodaków, którzy już w samolocie udowodnili mi, że ja nie pasuję.
- Ależ proszę państwa! To naprawdę jest okazja. Za 120 euro macie państwo super wycieczkę i nawet alkohole w cenie. I alkoholu tyle, że można derwiszom pokazać, jak tańczy się w Polsce - dodała patrząc znacząco na mojego niepijącego męża. Moje wątpliwości wypełniły mnie całą i obudziły uśpioną samolotowym gdakaniem walczącą naturę. I już miałam się odezwać i dać odpór wrogom mej nieprzyzwoitej trzeźwości, gdy usłyszałam:
- A poza tym, co tu państwo będziecie robić. Żeby to był jeszcze jakiś taki hotel, gdzie Jackiem Danielsem myją podłogi. Ale tu tylko plaża i przyzwoite warunki. No to chyba lepiej jechać na wycieczkę do Kapadocji.
I duch mój upadł, a rozum podpowiada, że ja chyba coś jednak przeoczyłam.
Za pięć dni wracam do norki.
Poobijana.
I bez Kapadocji.


Czytaj więcej »
choroba

Spotkanie

13:50
Jest piękne słoneczne popołudnie. Stoję na przystanku autobusowym. Słyszę, że ktoś woła mnie po imieniu. Rozglądam się.
Tu jestem! – krzyczy moja dawno niewidziana koleżanka, wychylając się z samochodu stojącego przed skrzyżowaniem na światłach. Jesteś u Mamy? To teraz ci nie odpuszczę. Musisz do mnie wpaść, zobaczyć mojego psa. On ma już prawie 4 lata, a ty ciągle nie masz czasu. Zadzwoń koniecznie.
Zadzwonię wieczorem – wrzeszczę, by przekrzyczeć klakson młodzianka uzbrojonego w auto wielkie, jak jego ego i stojące zaraz za nią.
Zielone. Ruszyli. Cisza.
A ja stoję dalej, tylko teraz z wyrzutem sumienia. Faktycznie miałam wpaść obejrzeć szczeniaka. To już cztery lata? A przecież mieszkamy od siebie o rzut beretem, bo co to jest 6 km dla miłośniczki roweru? W dodatku co roku w lecie mieszkam u mamy przez kilkanaście dni i wtedy rzut beretem trzeba traktować dosłownie. Dzieli nas kilkaset metrów.
Tym razem pójdę. Na pewno.
Wieczorem zapomniałam i nie zadzwoniłam, bo wciągnęło mnie pisanie i kombinacje, jak zrobić kampanię społeczną bez pieniędzy, za to w słusznym celu.
Ale ona zadzwoniła nazajutrz.
I zaczęła od tego, że prócz obejrzenia psa, to przecież miałam jej opowiedzieć o tym moim pomyśle na seniorów, czy coś. Poleciałam natychmiast mimo deszczu, zmierzchu i braku świateł w rowerze.
W uroczym domu przywitał mnie najpierw przecudnej urody pies Leo, który przez cały czas wizyty w pysku nosił ulubioną maskotkę. Potem dopiero koleżanka i  jej krewni - starsi państwo, zagraniczni goście, którzy właśnie zjechali z kilkudniowa wizytą. Rozmowa przy kawie dotyczyła zwierząt, radości jaką wnoszą do domu i przygód, których są bohaterami. Leo popisywał się przed gośćmi i zabawiał wszystkich.
Jeden z wielu miłych letnich wieczorów.
Jakoś tak w naturalny sposób zaczęliśmy rozmowę o wakacyjnych wyjazdach. Zapytałam koleżankę, gdzie była na wakacjach. I wtedy przypomniało mi się, że przecież ma pod opieką ciężko chorą mamę. Poczułam się niezręcznie, bo powinnam pamiętać. Przeprosiłam i zapytałam, jak się mama czuje. I jak ona sobie radzi z pogodzeniem opieki nad chorą na Alzheimera mamą, pracą zawodową, pracą społeczną, domem, wychowaniem dwójki stosunkowo małych dzieci i całą resztą obowiązków, które spadają na kobietę.

- Wiesz, na wakacjach nie byłam nigdzie, bo muszę zrealizować te letnie koncerty (to praca społeczna). Poczekaj chwilę , bo muszę obudzić mamę. Zasnęła biedna, bo dzisiaj takie niskie ciśnienie.
I wybiegła gdzieś w głąb domu, by po chwili wprowadzić swoją mamę. Starsza pani, a właściwie ludzka drobinka, szła o własnych siłach, ale widać było, że choroba dokonała już wielkiego zniszczenia. Z nikim nie nawiązywała kontaktu i wsparta na ramieniu córki poruszała się tylko siłą cudzej woli. Zagraniczni krewni, chcieli się przywitać, ale pani ich wcale nie dostrzegała. Przeszła koło nas, jakby nikogo nie było. Jakby świat cały już wcale nie istniał.
Po chwili koleżanka wróciła uśmiechnięta, spokojna i pełna swojej naturalnej życzliwości.

Nie wiem skąd kobiety czerpią tyle sił, by sprostać takim wyzwaniom, jakim jest opieka nad ciężko chorym rodzicem. W tym przypadku los był wyjątkowo okrutny, bo oboje rodzice zachorowali prawie jednocześnie na chorobę Alzheimera. Wzięła wtedy ich oboje do siebie i w jakiś niezwykły sposób godziła ich chorobę ze swoim bogatym życiem. Nadal tworzyła nowe projekty społeczne, działała, prowadziła swoją firmę i dom. Zawsze miła, uśmiechnięta, życzliwa.
Kiedy już stałyśmy przy furtce zapytała mnie o „Odnowę”. Opowiedziałam o tym pomyśle, o Budżecie Obywatelskim,  głosowaniu i potrzebach społecznych starzejącego się społeczeństwa.

- No właśnie! Tam także należałoby przygotować kampanię edukacyjną dla takich ludzi jak ja, którzy nagle musieli nauczyć się, jak żyć z chorym na Alzheimera, jak im pomagać, jak sobie radzić w trudnych sytuacjach. Ja nigdy nie chciałam oddać moich rodziców do domu opieki, ale zanim nauczyłam  się nimi opiekować, minęło wiele czasu. Teraz jestem już bardzo mądra i zorganizowana, ale mogło być znacznie prościej. No i czas zmarnowany na poszukiwania, mogłabym wykorzystać na swoją pracę.
Pojechałam do domu z przekonaniem, że kobiety w Polsce są naprawdę niezwykłe. Ale też z niepokojącą myślą, że ta niezwykłość jest jakoś okrutnie wykorzystywana przez państwo. Bo trudno oprzeć się wrażeniu, że wszędzie tam, gdzie szwankuje świadczenie pomocy drugiemu człowiekowi pojawia się zgoda, by to kobiety we własnym zakresie nadrobiły braki systemowe. I by zostały z tym kompletnie same. Dobra opieka geriatryczna to dar dla rodziców i ułaskawienie dla córek.

W domu czekała na mnie moja Mama, dużo starsza od tamtej mamy i w porównaniu z nią w znakomitej kondycji.
Mam szczęście!

Czytaj więcej »
#9KongresKobiet

Jeszcze raz

01:16
Wyczytałam ostatnio: Krzysztof Kowalewski powiedział kiedyś o Polsce, że to kraj w którym starość odwołano. Nie ma jej w przestrzeni publicznej, tak jak nie ma jej w kinie, nie ma dla niej ról w teatrze. Pana Kowalewskiego zawsze ceniłam i lubiłam. Teraz lubię go jeszcze bardziej, bo mądrze mówi. W swej wypowiedzi aktor odwołał się do znanego sobie środowiska i do sytuacji, które są jego udziałem. Podobne opinie z pewnością wygłosiliby reprezentanci innych zawodów – nauczyciele, lekarze, psycholodzy. W Polsce nie ma życia po okresie aktywności zawodowej. Jesteś stary – idź na emeryturę. Jesteś na emeryturze, to sobie radź. I już. Starość odwołano nie po to, by się tobą przejmować i myśleć, co mógłbyś zrobić. Starość odwołano, bo jest nieładna, niewydolna i nie wyszła Panu Bogu.
Z tym ostatnim to ja bym się tak całkiem nie zgodziła, bo moim zdaniem kilka innych rzeczy nie wyszło Panu Bogu jeszcze bardziej niż starość. Ale to przecież tylko opinie, które wynikają z osobistych doświadczeń i przekonań.
Od ponad trzech lat przyglądam się, w jakich warunkach mam się zestarzeć. Mieszkam w niemałym rozwiniętym europejskim kraju, w dużym akademickim mieście, jestem „stąd” od urodzenia i chciałabym być „tu” do końca. Im bardziej się przyglądam, tym bardziej z każdym dniem umacniam się w przekonaniu, że wiele rzeczy powinniśmy zmienić, by wiek dojrzały nie był przekleństwem. Myślę, że stan odwołania starości odziedziczyliśmy po czasach słusznie minionych, gdzie o wartości człowieka decydowała jego zdolność do pracy fizycznej, przydatność w gospodarce lub liczba wyprodukowanych cegieł. W naszym narodowym stosunku do starości pokutuje mentalność chłopa, który darmozjadów nie lubił. Dziś już nikt oczywiście o darmozjadach nie mówi, ale na zasłużony  odpoczynek, zwany trafnie przez niektórych zasuszonym odpoczynkiem, oddalamy się ze spuszczoną głową.
Bo to jednak swego rodzaju wyautowanie.

 A mnie się marzy, żeby było zupełnie inaczej.
Otworzyła mi oczy na te inne możliwości i potrzeby Anka Stuligrosz- Biedak, kiedy kilka lat temu pierwszy raz opowiedziała o swoim pomyśle na miejsce, które integrowałoby seniorów, inspirowało do rozwoju i ponownie umożliwiało aktywność. Ta idea na tyle przypadła mi do gustu, że od dwóch lat chodzi po głowie, spać nie daje i na różne sposoby nęka. A potem nękam innych.
W ubiegłym roku do naszego projektu realizacji w Poznaniu „Odnowy – nowoczesnego miejsca spotkań i rozwoju seniorów” przekonałyśmy wielu ludzi składając wniosek w ramach Budżetu Obywatelskiego 2017. Pisałam wtedy o pomyśle i głosowaniu tu: https://senioralki.blogspot.com/2016/11/kluby-dwa.htm.
Niestety, projekt zdobył głosów zbyt mało, by w głosowaniu uzyskać fundusze na realizację. Więc w maju 2017 ponownie złożyłyśmy wniosek do Poznańskiego Budżetu Obywatelskiego 2018. W ubiegłym tygodniu zobaczyłam na stronie PBO2018, że projekt utworzenia w Poznaniu Odnowy - nowoczesnego miejsca aktywności seniorów uzyskał akceptację Urzędu Miasta i będzie dopuszczony do głosowania w kategorii projektów ogólnomiejskich. To już jest sukces, bo wiele projektów odpadło na etapie opiniowania.

Myślę sobie o wysiłku, który nas czeka, by zdobyć potrzebne głosy dla tego projektu i dla tej zmiany w myśleniu o  życiu wielu Polek i Polaków. Na pewno pomogą mi wszystkie rozmowy prowadzone w międzyczasie. Pomoże mi opowieść Magdy o jej ojcu, który przeszedł na emeryturę i usiadł na kanapie. I tak siedział kilka tygodni oglądając po kolei seriale w telewizji. A któregoś dnia zastała swojego ojca, jak siedział na tej samej kanapie przy wyłączonym telewizorze i patrzał na ciemny ekran. Wtedy uświadomiła sobie, że ojciec nie ma żadnego pomysłu, na siebie i jest potwornie samotny. I nagle dotarło do niej, że on nie ma dokąd pójść.
Wzmocni moją determinację rozmowa z  dawnym kolegą ze studiów, który zauważył konieczność i możliwość zorganizowania projektu dla seniorów. Realizacja projektu pozwoliłaby zmniejszyć problemy osób starszych z rozwijająca się technologią, pokonać ich opór i odsunąć perspektywę wykluczenia. Był z tym w instytucjach, które służą seniorom, ale nikt z rozmówców nie zainteresował się jego pomysłem. Albo inna rozmowa z byłym dziennikarzem, który przyznał, że szuka ofert dla seniorów i wszystko na co trafia, to jedynie propozycje dla sprzątaczek (z całym szacunkiem dla tychże). Nikt nie traktuje seniorów, jak inteligentnych i myślących ludzi – powiedział. Niestety, też miałam takie wrażenie uczestnicząc w zajęciach dla 50+.

 Naczytałam się ostatnio. Przez moje biurko przewinęła się między innymi książka Marcina Wichy „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”, były „Minuty” Izy Klementowskiej. Udało mi się nie przegapić Polityki z artykułem „Nasto-dziadki” oraz Magazynu Gazety Wyborczej z 30.07.17 ze świetnym wywiadem Magdaleny Kicińskiej z niemieckim filozofem Wilhelmem Schmidem „Jestem stary i dobrze” . Przy okazji czytałam jeszcze inne książki, ale wspomniane teksty łączy temat starzenia się. One także umacniają moje przekonanie, że potrzebujemy zmiany. Nimi się nakręcam.
Nie mam pieniędzy na kampanię społeczną, bo skąd? Na żadną instytucję nie mogę liczyć, bo niby dlaczego? Liczyć mogę na siebie i kilkanaście osób oraz na cud, bo nawet nie na świadomość społeczną, skoro mentalność folwarcznego chłopa tkwi w nas wszystkich. Ale innego wyjścia nie widzę, a odpuścić nie zamierzam. Dlatego wykorzystam każdą okazję, by przekonywać, iż musimy wszyscy przestać wypierać myśli o starości. Trzeba zacząć się organizować, by to co nieuchronne, było jak najlepsze.  A przynajmniej znośne.

Zaczynamy od udziału w IX Kongresie Kobiet. Jak napisano wczoraj w Głosie Wielkopolskim
„Najbardziej wpływowe kobiety zjadą do Poznania”. Wśród nich przyjadą takie, które na pewno zrozumieją potrzebę zmiany w myśleniu o starzejącym się społeczeństwie i konieczność modernizacji przestrzeni publicznej, bo same są obciążone starzejącymi się rodzicami lub szukają dla siebie miejsca w życiu postzawodowym. A współczesne kobiety lubią i umieją być skuteczne.

Będzie się działo!
Jeszcze raz!
Od nowa.
Czytaj więcej »

Znaczący tytuł

13:49

 Na moim biurku leży „Literatura współczesna „źle obecna” w szkole”.

Ta książka w 1991 roku, czyli na początku przemian, uratowała życie niejednemu poloniście i trafiła pod strzechy, na biurka uczniów i nauczycieli całej Polski. W 1991 roku dostałam swoją pierwszą w życiu maturalną klasę. To było wyzwanie, bo nie tylko musiałam wypracować warsztat pracy, przekonać do siebie i przedmiotu kilkudziesięciu młodych ludzi, ale także sięgnąć po wiedzę, której po prostu…..nie było. W nowej rzeczywistości miałam uczyć o sprawach, ludziach, literaturze, o których wiedzę można było znaleźć  tylko w drugim obiegu. A ten był dostępny nielicznym i nieobecny w bibliotekach. Nie było Internetu, a w PRL-u o tych twórcach się nie mówiło, nie pisało i nie uczyło. I już. Więc na początku lat ’90. nauczyciele i uczniowie mieli trudno.
Ja wiem, że dziś to jest nie pomyślenia i trudno to sobie wyobrazić, ale tak było.
Miałam szczęście, że w moim domu ta zakazana literatura i nieobecni autorzy byli. Ale przecież 140 osób na moim roczniku poznańskiej uczelni i tysiące podobnych w kraju, takiego szczęścia nie miało i później też musieli innych przygotować do matury, na której pytanie o Miłosza, Barańczaka, Herberta i innych wymazanych z pamięci i podręczników mogło i powinno się pojawić. Miałam szczęście, bo moja Mama, prof. Bożena Chrząstowska,  z myślą o nauczycielach zredagowała ten podręcznik. Miałam szczęście, bo uczestniczyłam w przygotowaniu tej książki. Testowałam na moich uczniach, jak te nieznane teksty są przez młodych odbierane. Byliśmy poligonem doświadczalnym dla zespołu redakcyjnego. I uczniowie, i ja wiedzieliśmy, że uczestniczymy w czymś ważnym. O Miłoszu Nobliście – najbardziej zasłużonym dla naszej kultury i przez lata skutecznie usuwanym w niebyt, mówiło się z ogromnym szacunkiem. I do dzisiaj miałam wrażenie, że wojna o prawo do korzystania z dóbr kultury jest już wygrana. Raz na zawsze.
A teraz czuję się jak kombatant, któremu powiedzieli, że walczył w  niewłaściwej bitwie i po niewłaściwej stronie. Patrzę na tytuł  książki i myślę sobie, że to już nie jest chichot historii, tylko rechot jakiś.

Nie mogę uwierzyć, że Miłosza nie ma w Podstawie Programowej. Niestety nie wierzę w przeoczenie. Mogę w brak kompetencji. Bo wyrzucenie Miłosza z edukacji polonistycznej to tak, jak wyrzynanie Białowieży. Pewnie, że można zostawić furtkę: „inne wiersze wybrane przez nauczyciela” i uznać, że każdy polonista wybierze wiersze Miłosza. Ale jeśli w tych „innych” ma się znaleźć Noblista, to ja się pytam, po co w ogóle pisać Podstawę Programową? Jaką funkcję społeczną ma mieć ten dokument?
Obiecywałam sobie i Czytelnikom, że na moim blogu nie będę napadać na władze. Jak człowiek jest średnio inteligentny, to z łatwością może sobie używać na armii wyznawców Kaczyńskiego ile wlezie, bo to nietrudne. Jego reprezentanci naprawdę dbają o to, by każdego dnia zirytować i dać pożywkę do rozwoju ludzkiej złośliwości. Tyle głupoty, tyle złych decyzji, tyle szkody, ile teraz widać dookoła, to nigdy nie widziałam. A fakt, że komunikacja ze społeczeństwem jest fikcją, przygnębia jeszcze bardziej. Nie chcę mieć bloga, gdzie tylko świst i bluzgi, bo przecież to zostaje w głowie. Także w mojej. Ta władza przeminie i potrzebni będą rozsądni ludzie, zdolni do budowania porozumienia i współpracy.
Ale dzisiaj mam zjazd wytrzymałości. Pogłębiło zniżkę formy spotkanie z moją przyjaciółką, która wróciła z Puszczy Białowieskiej i opowiadała o wrogim nastawieniu mieszkańców do pseudo-ekologów, walczących tam o zaprzestanie wycinki, o pogardliwym stosunku do problemu, do Unii Europejskiej, o wychwalaniu dzielnego ministra. Dlatego tak jak ekolodzy przywiązują się do drzewa w Puszczy Białowieskiej, tak ja do słów poety z wiersza

Oeconomia divina
Nie myślałem, że żyć będę w tak osobliwej chwili. 
Kiedy Bóg skalnych wyżyn i gromów, 
Bóg Zastępów, kyrios Sabaoth, 
Najdotkliwiej upokorzy ludzi, 
Pozwoliwszy im działać jak tylko zapragną, 
Im pozostawiając wnioski i nie mówiąc nic.
(…) 

z tomu „Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada” (1974)
I trzymając się tego porównania do walczących ekologów, podpisuję się pod tym postem:

Napisałam ja
pseudo-nauczycielka!

 Literatura współczesna „źle obecna” w szkole. Antologia tekstów literackich i pomocniczych dla klas maturalnych. Opracowała Bożena Chrząstowska; Ossolineum 1991
Czytaj więcej »

Upał

12:18

Tak gorąco nie było nawet w Grecji. Byłam, to wiem na pewno. Podkreślam osobiste doświadczenie, bo jak człowiek poczyta o klimacie, to może się pogubić. Na przykład u nas jest podobno umiarkowany. Ja pytam w czym niby to umiarkowanie się przejawia? Bo te skoki, te różnice to jakaś aberracja klimatyczna, chwiejność, dualizm a nawet dwubiegunowość (żeby się trzymać tylko skrajności) nic z umiarem nie mające wspólnego. No, ale może ja słowa umiar także już nie rozumiem i muszę przyjąć, że dobra zmiana podstępnie zmieniła znaczenia słów niby powszechnie znanych i używanych.
W każdym razie pogoda sprawia, że ostatnio częściej przebywam na dworze, gdzie szukam miejsc zacienionych. Przełamałam nawet swoje utarte przyzwyczajenia i czasem udaję się w zupełnie nieznany kąt ogrodu. W tym miejscu muszę się przyznać, że miłość do ogrodu odziedziczyłam po mieczu, nie po kądzieli. Czyli mój stosunek do ogrodu jest taki, jak mojego Taty – ogród to miejsce, gdzie można w spokoju poczytać lub posiedzieć z przyjaciółmi przy kawie.
Nie przeszkadzają mi żadne chwasty, niedopilnowane roślinki i nie mam szału tworzenia nowej jakości ogrodowej, polegającej na podglądaniu roślin, ich gromadzeniu i pielęgnacji. Roślinność powinna sobie jakoś dawać radę, a konkursy, kto więcej plonów zebrał, to nie moja dyscyplina. Ja mogę ewentualnie skosić trawę. Ale też nie za często. W moim ogrodzie najbardziej lubię jego niezależność, choć ta ostatnio zaczyna być niepokojąca, bo wszystko u nas rośnie i zrobiło się niezwykle ciasno, gęsto. Dzięki temu w dni upalne nad wyraz przyjemnie. Otwarta przestrzeń jest tylko na skromnym tarasiku. Reszta dzika i żywiołowa. Z tego powodu naszą działkę lubią różne zwierzątka.

Pisałam o ogrodowych tajemnicach, ale czas tej wakacyjnej bliskości przyniósł kolejne nowe doświadczenia. Otóż w poszukiwaniu cienia i chłodu zawędrowałam ostatnio z leżakiem na tył domu, czyli tam, gdzie normalnie wcale nie chodzę. Odwiedzam to miejsce mniej więcej dwa, trzy razy do roku. Latem, kiedy trzeba zebrać jeżyny, bo już nawet ptaki na drucie drą się, że ja jestem leń i plonów nie zbieram. W tym roku weszłam wcześniej z przyczyn upału i nagle przed moimi oczami pojawiła się dorodna śliwka obsypana dojrzewającymi owocami.
Głowę bym dała, że w tym miejscu nigdy żadnej śliwki nie było. Tym bardziej tak obficie obsypanej. Długo stałam przed tym drzewem i nie mogłam się nadziwić, skąd ono tu?
Mąż zapytany o przyczynę przypatrzył mi się z uwagą.  
- No jak to skąd? Wsadziliśmy.
- My? Znaczy, ja też? – drążyłam, bo nic nie pamiętam, bym jakąś śliwkę z tyłu domu wsadzała.
Mężczyźni w pewnym wieku potrafią tak spojrzeć na kobietę, że odechciewa się wszystkiego. Mój właśnie tak spojrzał. I nie wiem, czy było w tym więcej politowania, czy troski o stan mojego przegrzanego umysłu.
Stałam skonfundowana, bo drzewo jak byk, „śliwków jak mrówków”, a w mojej głowie samo zdziwienie. I zero wspomnień z faktu wsadzania. Tyle samo z pielęgnacji. Kilka razy w życiu przeżyłam już podobne chwile i takie totalne zadziwienie. Zazwyczaj wtedy przede mną stawała piękna dziewczyna lub dorodny młodzian, o których nie tak dawno mówiło się na ucho, że wkrótce ma się narodzić. A teraz właśnie zdawała/ł maturę lub szukała/ł pracy. Dlatego wiem, że trzeba przeczekać i ochłonąć. Pomaga.
Chyba za mało interesuję się życiem doczesnym, pomyślałam sobie stojąc dalej przed znienacka objawioną śliwką. Pewnie mnie jakiś projekt wciągnął - odpędziłam czarne myśli kołaczące pod kopułą, że demencja i inne takie mnie właśnie dopadły.
- Ty się lepiej obejrzyj i zobacz to! – powiedział mój małżonek i wskazał na niski murek za mną.
Obróciłam się i zobaczyłam kamienny murek oddzielający fragmenty ogrodu, a na nim kilkanaście pestek od śliwek i jedna śliwka lekka nadgryziona.

- To one już są dobre? Tyle zjadłeś? – zapytałam nie bardzo rozumiejąc, co w tych pestkach interesującego.
- Twarde jak diabli. To nie ja je zjadłem.
- No to kto? – zapytałam całkiem skołowana, bo mało, że mi znienacka drzewo wyrosło, obrodziło bez umiaru (znowu robota z zaprawianiem!), to jeszcze ktoś sobie balangę urządził i nie posprzątał.
- No właśnie. – odparł Małżonek i staliśmy tak oboje nad murkiem, a przed nami, jak kręgi w zbożu w Wylatowie, leżały dokładnie obżarte pesteczki  i jedna śliwka nadgryziona.
- Zobacz, gdzie one leżą. Ułożone na murku, a nie objedzone pod drzewem. Kto jest taki wymagający? Ktoś przeniósł je spod drzewa, by tu je zjeść. To ponad dwa metry. - Mąż mój wyraźnie bardziej błyskotliwy, wyciągał wnioski z obserwacji. Stałam, jak urzeczona, tym ogrodowym ucztowaniem i jego dedukcją.
- Zupełnie, jakby człowiek sobie przysiadł. Tylko, że śliwki na razie za twarde dla człowieka. – podzieliłam się spostrzeżeniem.

- I teraz już wiesz, dlaczego Belka się tak irytowała wieczorami. A my myśleliśmy, że to psia ściema, by jeszcze raz wyjść do ogrodu. – powiedział Mąż i z miłością spojrzał w czarne ślepia Belki, która zawsze jest w gotowości do pilnowania swojego terytorium i do przyjmowania dowodów uwielbienia.
Faktycznie noce ostatnio mieliśmy niespokojne, bo okno w sypialni otwarte, a Belka, która jest stale w pozycji czuwającej, każdy ruch w okolicy anonsuje. Kilka wieczorów z rzędu z okropnym skowytem rzucała się do biegu z sypialni do wyjścia, by interweniować i zaprowadzić porządek w ogrodzie. Musiała widzieć tego bezczelnego ktosia, bo z naszego okna murek widać, jak na dłoni. My oczywiście nie reagowaliśmy z należytym zaangażowaniem i proszę. Oto skutki. Obżarte pesteczki są dowodem naszej niefrasobliwości. Z psiego punktu widzenia oczywiście.
- No dobra! Ale kto to może być? Jakie zwierzę? Kuna z dachu? Kot zabijaka? Króliki uciekinierzy? Wiewiórki? Kto jeszcze lubi niedojrzałe śliwki?
- Ty Belki pytaj. Albo dzwoń do Hanki! – powiedział Mąż, u którego wiara w możliwości Belki i szacunek dla wiedzy ekspertów są równoznaczne.

Dobrze, że jest upał i że wakacje.
A swoją drogą, ogród mnie uczy odpuszczania. Sobie i innym.
I całkiem nieźle mi to wychodzi.
Czytaj więcej »