Pierwsze wrażenie

22:59

Z powodu wrodzonego lenistwa (samej nie chce mi się organizować) i nieustającej ciekawości świata, jeśli tylko jestem za granicą i mogę skorzystać z takiej opcji, zapisuję się na wycieczki krajoznawcze oferowane turystom. Mam wtedy gwarancję, że zobaczę rzeczy najważniejsze, trafię we właściwe miejsce o właściwej porze i jeszcze ktoś lepiej zorientowany powie mi, co oglądam. To niby drobiazg, ale dość istotny. W dodatku, kiedy tylko wejdę do autokaru, mam wolne. Nie szukam drogi, parkingu,  nie ustawiam gps-a i nie szukam okularów. I to jest właśnie ten luksus, który kupuję za kilka euro. Stosuję w tym przypadku  zasadę moich rozrzutnych przodków – poszła krowa, niech idzie i cielę. Jedyne, co mnie na tych wyjazdach męczy, to pielgrzymka od hotelu do hotelu, żeby pozbierać turystów. No ale mówi się trudno i jedziemy dalej.  I oto teraz dochodzę do sedna.
Tym razem mieszkamy w hotelu, który jest na końcu wszystkiego, więc od nas zaczyna się zbiórka. Punktualnie stawiliśmy się w wyznaczonym miejscu. Z naszego hotelu w wycieczce uczestniczyły cztery osoby mniej więcej w moim wieku. To ważne – bo kwestia wieku jest w tym przypadku według mnie kluczowa. Elegancki bus czekał w umówionym miejscu. Kierowca – zabójczo przystojny młody Grek, kiedy tylko zobaczył, że się zbliżamy, wysiadł z auta, stanął przy drzwiach, by z uśmiechem nas przywitać (kalimera! dżendobry) i sprawdzić, czy mamy bilety. Był bardzo grzeczny i próbował odczytać nasze polskie nazwiska. Kiedy usłyszałam grecką wersję mojego, stanowczo za długiego, co brzmiało jakoś tak: trzekan???? – (tam gdzie znaki zapytania były błyski gałek ocznych!) wyręczyłam go poprawnym odczytaniem i zastałam natychmiast obdarowana kolejnym pięknym uśmiechem oraz stwierdzeniem: nice to meet you. W dodatku powiedział to tonem, jakby to była prawda. Odpowiedziałam mu, że mnie również i było to najprawdziwsze, bo poznać miłego człowieka to prezent od losu. W zgodzie i świeżo zadzierzgniętej sympatii ruszyliśmy do kolejnych hoteli. 

Po dziesięciu minutach byliśmy w następnym. Tu zabieraliśmy parę młodych ludzi w wieku naszego kierowcy. Oboje mieli może po dwadzieścia lat. Formalności załatwili przed drzwiami, a do busa weszli jakby tam zupełnie nikogo nie było nie było. Ani dzień dobry, ani ….nic.  Na twarzy mars, jakby szli na wojnę. No właśnie. Pomyślałam sobie, że to jakieś ćwoki niewychowane i tyle.
Pojechaliśmy dalej. Tam czekały cztery osoby. Znowu bardzo młodzi ludzie. I tutaj historia się powtórzyła. Weszli bez żadnej formy powitania z posępnymi minami. Widać nasza obecność nie była dość sympatyczna. Nie wyglądali na pogubioną ludzką nędzę dotkniętą brakami w wychowaniu. Wprost przeciwnie. Dobrze ubrani, zadbani, pewni siebie. W ostatnim hotelu wsiadało kolejne sześć osób. Cztery młode dziewczyny weszły do samochodu bez słowa.
Pierwsze „dzień dobry” usłyszałam od pary w naszym wieku (różnica wieku ok. trzydzieści lat), wsiadającej jako ostatni z grupy  i zaraz potem od naszej pilotki, która wsiadała na samym końcu. Przez całą wycieczkę znakomita pilotka opowiadała wiele o Grekach, podkreślając ich radość życia i otwartość na innych ludzi. Młody kierowca był uśmiechnięty przez cały dzień, mimo, że ciężko pracował. Próbował ze mną rozmawiać w trzech językach i zawsze kończyło się to pocieszną sytuacją. Ja mówiłam po grecku, on po polsku – ratowaliśmy się angielskim, co w moim wydaniu było raczej rozpaczliwą próbą sprostania wyzwaniu. Bo oto człowiek grzeczny i życzliwy, więc należy się wysilić, by mu przekazać dobre myśli. Rozstaliśmy się wieczorem w dużej sympatii życząc sobie nawzajem szczęścia.
„Wielka grecka wycieczka” stała się źródłem refleksji o Polakach.
Od powrotu do hotelu przyglądam się rodakom. Przyjechali nowi, więc mam pole obserwacji. Wszystkie nacje świata pozdrawiają się w hotelu. W różnych językach. Uśmiechają się do innych. Nie robią tego tylko spotykani przez mnie… Polacy i Rosjanie. Im młodsi, tym trudniej przychodzi „dzień dobry”. Mam taką teorię, że pokolenie młodych Polaków  ma jakiś problem z nawiązywaniem kontaktów. Nawet, kiedy siedzą koło kogoś cały dzień na plaży, gdzie stoi dziewięć parasoli i wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich, to następnego dnia nie rozpoznają człowieka.
W pokoju obok naszego także mieszkali Polacy. Przywitaliśmy się ze sobą przy pierwszym kontakcie na balkonie. Zwyczajne „dzień dobry” rozpoczęło cały szereg miłych rozmów i wzajemnych uprzejmości. BYŁO MIŁO, co na wakacjach jest istotne. Państwo (w moim wieku) polecieli do kraju, a na ich miejsce przyjechali inni – bardzo młodzi. Na uprzejme dzień dobry, zobaczyłam najpierw zdziwioną minę, a chwilę potem usłyszałam gulgot w gardle na kształt tego pozdrowienia. A potem był odwrót z balkonu, jakby kontakt z drugim człowiekiem groził śmiercią lub kalectwem.
Jakieś takie upośledzone, czy co? Ci nowi, na zabiedzonych intelektualnie i społecznie też nie wyglądają.
Jak mogliśmy do tego dopuścić? Kiedyś pęknę ze złości i wiem z jakiego powodu, Obiecywałam sobie, że nie będę na blogu puszczać dydaktycznych smrodków i bardzo się staram, by tak nie było. Naprawdę - bardzo.
Ale się zebrało.
Z Grecji chciałabym zabrać uśmiech wszystkich napotkanych ludzi i przekonanie, że „nice to meet you”.

Czytaj więcej »

Greckie schody

12:35


W Grecji to ja kocham wszystko. I w dodatku całkiem niespodziewanie znalazłam się w wieku, w którym zdecydowanie powinnam już w niej zamieszkać. Co więcej – myślę, że nawet mogłabym tutaj zarobkować wypowiadając mądre myśli na temat życia, jak prawdziwa grecka filozofka. Raz dziennie jedną, bo ja bym miała cenne mądre myśli, a jak coś jest w nadmiarze, to nikt tego nie uszanuje.
Uwielbiam tutejszy klimat, przepadam za ich kuchnią, zachwycają mnie krajobrazy, a wszyscy Grecy, których w życiu  spotkałam, byli sympatyczni. Zakładam oczywiście, że spotkałam niewielu i w dodatku nie miałam okazji, by z nimi porozmawiać, bo w jednym jesteśmy do siebie bardzo podobni – nie łączy nas język angielski, ani żaden inny. Mimo wszystko w wielkiej sympatii dla Greków i Grecji nic mi nie przeszkadza i tak będzie po kres moich dni. Howk!

Kolejna wizyta w tym kraju utwierdza mnie w przekonaniu. Tym razem odwiedzam Chalkidiki, które zachwyca samą nazwą. Jest w tym słowie jakaś pociągająca egzotyka i brzmi kompletnie nieeuropejsko. A to w gruncie rzeczy tak niedaleko. Pilot naszego samolotu ( jakiś pirat powietrzny!) zakomunikował pasażerom w Poznaniu, że w Salonikach będziemy za dwie godziny. Czyli pół godziny wcześniej, niż zapowiadali w rozpisce. Nie ma innego wytłumaczenia, tylko takie, że leciał na skróty. Jak powiedział, tak zrobił. Mało wiem o lataniu i niech tak zostanie, bo ja jeszcze chciałabym wrócić. Po co się denerwować?
Chalkidiki to rejon z piękną przyrodą i malowniczymi krajobrazami. Mieszkamy właściwie w lesie, w otoczeniu pięknych malowniczych  wzgórz. Hotel  prowadzi grecka rodzina i naprawdę widać, że znają się na tej robocie. Jest już po sezonie, więc wokół cisza i spokój. Pięknie. Nic, tylko filozofować!
Nasz hotel położony jest nad samym morzem. Widzimy je z okien balkonu i zdaje się być na wyciągnięcie ręki, ale żeby się dostać na hotelową plażę musimy pokonać sporą wysokość nadbrzeżnej skarpy. Czytałam o tym w opisie hotelu, ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że różnica poziomów do pokonania może być taka wielka. Nie policzyłam jeszcze tych schodów. Na razie nie mogę wyjść z podziwu dla myśli technicznej zastosowanej przez właścicieli hotelu, by umożliwić gościom plażowanie w pobliżu.
Ścieżkę na plażę z pewnością budowali konstruktorzy z Tatrzańskiego Parku Narodowego. Zastosowali model ze Szpiglasowej Przełęczy. Jest stromo, wąsko i bolą kolana przy schodzeniu. 
Natomiast ostatni fragment jest żywcem przeniesiony ze Slowenskego Raju – bo to prawie drabina. Za pierwszym razem schodziłam tyłem i myślałam o tych, którzy mają lęk przestrzeni.
Oni musieliby zostać na podeście i zażywać tylko kąpieli słonecznych. Tą piękną drogą pokonuje się sporą wysokość i nie ma innej możliwości, by
Właściciele hotelu dbają o swoich gości. Każdy, kto chce skorzystać z leżaka, musi pobrać kluczyk od leżaka w recepcji. Leżaki są bezpłatne, ale nieoddany kluczyk kosztuje 15 euro. Zupełnie nie rozumiałam, o co chodzi z tym kluczykiem, bo jak jeżdżę po świecie podobnego rozwiązania nie widziałam nigdzie. Zrozumiałam, jak zeszłam. Plaża jest maleńka na dziewięć parasoli. W dodatku morze podmywa leżaki i mogłoby je zabrać. Trzeba je jakoś umocować. A nikomu się z góry nie chce schodzić, by pilnować majątku. Rozwiązanie z kluczykiem bardzo przemyślane. Pozwala sterować ruchem i zapewnia, że leżaki  nie odpłyną.

Tym którzy narzekają na schody na plażę, należy pokazać sąsiednie zejście. To jest dopiero majstersztyk budowlany. 
Pierwszy raz w życiu oglądam betonową drabinę. To coś obok schodów, to chyba korytarz do spuszczania łodzi. Nie wiem tylko jak wchodzi się z plaży na schody, bo tu chyba czegoś brakuje. Na oko dwóch metrów czegoś.
Naprawdę,  ludzie mają fantazję.
Ale morze czyściuteńkie i lazurowe. I nareszcie jestem w miejscu, w którym nie mam wyrzutów sumienia, że na plaży leżę bezczynnie. Ja na tym leżaku regeneruję się przed ogromnym wysiłkiem – czyli drogą powrotną.
No i czy to nie jest mądrze pomyślane?





Czytaj więcej »

Mózgi dwa

02:17
 

W sieci całej nie znajdę zdjęcia , które lepiej oddawałoby obecny stan mojego ducha i ciała. Napadło na mnie wszystko, co tylko mogło i chwyciło. Jak chwyciło, to trzymało. A ja biedna, jak ta pani na zdjęciu, ze wszystkich sił staram się podołać. Z natężenia i wysiłku zabrakło sił na pisanie. A i tematy byłyby dość oklepane – służba zdrowia i niezbyt fajne perspektywy. Generalnie – KICHA!
To po co o tym jeszcze pisać, skoro trzeba przeżyć?
W tej trudnej życiowej sytuacji, nucąc pod nosem refren z piosenki Krystyny Jandy „Bo ja jestem, proszę pana, na zakręcie” postanowiłam się nie dać oraz dać radę. Mam więc kolejne obowiązki i nowe biurko z komputerem oraz perspektywę ciężkiej pracy po kres swoich dni.  Nie ma litości! Żadna emerytura, żadne tam odpoczywanie i rozwojowe mrzonki o talentach, niezrealizowanych marzeniach, porzuconych pasjach. Trudno! Tak wyszło.

Tymczasem jako nieuchronny znak końca lata bociany odleciały, szpaki się namawiają, dzieci poszły do szkoły, a na Facebooku pojawiły się wpisy sfrustrowanych rodziców po zderzeniu z systemem edukacji. Mam wrażenie, że zadowolona jest tylko Pani Minister właściwa dla spraw edukacji. Nie ukrywam, że czekam, kiedy  minie ona i jej stan zadowolenia. Na szczęście ja już nie muszę przeżywać rozterek polskich nauczycieli – uciekać z oświaty, czy karmić się nadzieją, że będzie lepiej, ani dylematów polskich rodziców – zabierać dzieciaka do edukacji domowej, czy jakoś to wytrzymać. Mogę się tylko przyglądać z boku i zastanawiać, ile jeszcze można naknocić i napsuć ludziom krwi oraz czy komuś rozumu nie odebrało, w zamian za prawo do kształtowania umysłów i postaw milionów młodych ludzi w naszym kraju?
Z tego i wielu innych wielu powodów zaczęłam się interesować kondycją psychiczną Polaków. Przez mój stosik książek do przeczytania przewinęła się pozycja „Twój drugi mózg” Emerana Mayera. Kupiłam ją zachęcona słowami „Jelita swoimi zdolnościami przyćmiewają wszystkie inne narządy a mogą nawet rywalizować z mózgiem. Są wyposażone we własny układ nerwowy, tzw. trzewny, który media nazywają często „drugim mózgiem”. Na ten drugi mózg składa się 50-100 milionów komórek nerwowych, czyli tyle ile zawiera rdzeń kręgowy”. Książka bardzo ciekawa, a to co wynika z lektury bardziej pasjonujące niż niejeden kryminał. Przytoczę jeden fragment, który był mi bardzo bliski. Autor w rozdziale o roli serotoniny opowiada o sprawności komunikacyjnej na osi mózg-jelita odwołując się do swojej przygody w Indiach, gdzie chcąc uczcić swoje małe święto spożył posiłek w restauracji:
„Nazajutrz rano usadowiłem się w autobusie, by odbyć dwudziestoczterogodzinną podróż do Delhi – doba ta po wieki będzie dla mnie przeklęta trawiennie. Próby zapanowania nad tym, co w moim żołądku i jelitach spowodował spożyty posiłek, były podobne do zachęcania atakującej watahy hien, aby zechciały się położyć i dać pogłaskać po brzuszkach. Intensywność tego doświadczenia wyryła się w najgłębszych pokładach mojej pamięci emocjonalnej, uświadamiając mi raz na zawsze, jak wielka potęgą są sensacje jelitowe (i ich wspomnienie)”.
Kto nie ma w swych zasobach takiego wspomnienia, ten jest naprawdę szczęściarzem. Ja posiadam takowe i jak się obczytam w temacie, to oswoję je poprzez upublicznienie w formie literackiej. Niezwykle celne porównanie do watahy hien niestety już zajęte, ale poszukam swojego.

Teraz jednak zamierzam wykorzystać mój drugi mózg, by ogarnąć istniejące problemy. W tym celu oddalę się na Chalkidiki, gdzie stopniowo zbadam wpływ diety śródziemnomorskiej na oba mózgi i poszukam rozwiązań wszystkiego, co mnie w życiu napadło.  

Tylko nie mówcie mi, że znowu wyjeżdżam.
Czytaj więcej »