Finisaż

03:50


Mój stosunek do artystów i filozofów jest uporządkowany. Im bardziej znam, tym bardziej lubię. Podziwiam ich dzieła lub poglądy, co nie znaczy, że rozumiem. Specjalnie się tym nie przejmuję, bo na tym chyba polega istota współistnienia, żeby bardziej podziwiać, niż rozumieć. Wśród artystów najbardziej lubię, tych których znam bardzo dobrze, a przynajmniej tak mi się wydaje. Filozofów znam niewielu, a każda próba zawarcia bliższej znajomości z niektórymi kończyła się zawsze głęboką refleksją nad marnością mojego umysłu, który idei filozoficznej na proste i zwyczajne życie nie umiał przełożyć. Kurs filozofii, któremu poddano mnie na studiach, upewnił mnie, że nie jest to dziedzina wiedzy, której chciałabym się poświęcić, a moi ówcześni nauczyciele (było dwóch, ale jeden bardzo krótko) zapadli mi w pamięć jako najbardziej niedostosowane społecznie indywidualności  z jakimi przyszło mi się w życiu zetknąć. Nasze studenckie „rozważania” filozoficzne były nieustanną próbą złapania kontaktu z prowadzącym. Mam wrażenie, że ta potrzeba była tylko po naszej stronie, bo prowadzącemu brak jakiegokolwiek kontaktu w niczym nie przeszkadzał.
Ale i artyści, i filozofowie budzą moją ciekawość i spotkania z nimi są niezwykle inspirujące. Dlatego w z wielką radością skorzystałam z dwóch zaproszeń. Pierwsze przyszło w styczniu i było zaproszeniem na finisaż prac Jacka Papli, poznańskiego grafika. O Jacku myślę, jako o wieloletnim przyjacielu i wyjątkowym, niezwykle utalentowanym człowieku, więc zaproszenie przyjęłam z wielką radością. Z tak wielką, że chyba nastąpił proces jakiegoś zaburzenia widzenia. Ale po kolei. Finisaż miał się odbyć w Instytucie Sztuk Wizualnych Uniwersytetu Zielonogórskiego. Termin zbiegał się niestety z planowanymi przeze mnie badaniami w szpitalu, więc po otrzymaniu zaproszenia grzecznie przeprosiłam artystę, że nas nie będzie. Siła wyższa. Trudno, chociaż żal. Żal tym większy, że finisaż miał być nie tylko zakończeniem wystawy, ale także zamknięciem etapu życia – czyli zakończeniem  pracy zawodowej. A to w życiu każdego człowieka powinno mieć wyjątkową oprawę. W końcu dla wielu ludzi uwolnienie się z obowiązku świadczenia stosunku pracy jest największym marzeniem.  Dlatego, kiedy jednak się okazało, że nie idę do szpitala, postanowiliśmy zrobić naszemu przyjacielowi niespodziankę.
W dniu finisażu dla pewności raz jeszcze otworzyłam zaproszenie, spisałam do notesu adres i godzinę, sprawdziłam w podręczniku savoir-vivre, jak się ubrać i zachować na takiej uroczystości. Potem dopilnowałam, by w odpowiednich strojach i o odpowiedniej godzinie wyruszyć do Zielonej Góry. Z Poznania to jakieś dwie godziny drogi. Podróż minęła nam głównie na refleksji, że kraj nam się pozmieniał, bo droga całkiem przyzwoita oraz jaką minę będzie miał finiszujący Jacek, gdy nas  zobaczy. Dojechaliśmy na czas, chociaż jakoś tak od tyłu budynku. Wokół była absolutna cisza i nigdzie żadnego znaku sugerującego ważną uroczystość. Ale był budynek, a w nim cała nasza nadzieja. Wbiegliśmy, by niczego z przemówień nie uronić. Wszędzie było pusto i cicho. Za przeszklonymi ścianami zauważyłam wystawę prac Jacka. Nigdzie nie było żywej duszy. W szatni zaspany portier przyglądał się nam ze zdziwieniem. Na pytanie o finisaż Pana Papli popatrzał na nas z pewnym niepokojem w oczach i asekuracyjnie odrzekł, że on tu tylko wiesza, a tam jest pani, która wie wszystko i wskazał kobietę siedzącą za szybą. Podeszliśmy więc do owej Pani, a ja wyjęłam już notes z torebki, by raz jeszcze sprawdzić adres, bo może miejsce nie to? Pani była równie zdziwiona, jak portier. I wtedy zobaczyłam, że data finisażu to 3 marca, a nie 3 lutego. Tak było na zaproszeniu, tak przepisałam do notesu i tylko do głowy wprowadziłam sobie inny miesiąc. Za to na trwale.

No i co?
Ano nic! Spragniona kontaktu z artystą zadzwoniłam do niego stojąc w środku sali, otoczona jego grafikami. Właśnie wracał z Zielonej do Poznania. Jego radosny chichot niósł się po sali wypełnionej sztuką i naszą obecnością, wkurzenie mojego męża opadało proporcjonalnie do tego, jak rosło moje przygnębienie. Oj urosło! A słowo finisaż nagle nabrało zupełnie nowego znaczenia.
Wróciliśmy do Poznania uciekając przed obcością Zielonej Góry, przed mgłami i ślizgawicą. O refleksjach z drogi powrotnej pomilczę, bo przygniotły. I tylko pies się naprawdę cieszył z naszego powrotu.

Drugie zaproszenie dotyczyło warsztatów popularnego filozofa, które miały miejsce w sobotę w Poznaniu poświęconych stosowaniu filozofii stoików w życiu. Poszłam na nie z tym piątkowym wspomnieniem niepotrzebnej podróży i całym bagażem życiowych doświadczeń, który coraz bardziej ciąży. Szczególnie, że tyle wokół innych przygnębiających komunikatów płynących zewsząd. I było to pierwsze spotkanie z filozofem, które przeżyłam świadomie i które wniosło w moje życie coś innego, niż dotychczasowe. Po pierwsze ucieszyłam się, że należę do grupy ludzi poszukujących, a nie ludzi pospolitych, którzy żyją mechanicznie, nie  pracując nad sobą i rozumieniem świata. To podział zaczerpnięty od starożytnych filozofów. Zaraz człowiekowi lepiej, jak się może pod mądrzejszymi podpisać.
Po drugie bardzo mnie zafrapowała myśl:
„Tym co trwoży ludzi, nie jest to co im się przydarza, ale znaczenie jakie temu przypisują.”
 EPIKTET – „ENCHEIRIDION”

Zabrałam ją ze sobą z tego spotkania i dzielę się nią, jak chlebem. Stosując ją w praktyce staram się myśleć o finisażu Jacka i całej mojej przygodzie, jako o wyrazie głębokiej sympatii dla artysty,  gotowości do poświęceń dla przyjaciół, a nie dowodzie mojej sklerozy, ślepoty, nieuchronnego początku końca i wszystkiego, co w obumieraniu mózgu człowieka przeraża.
Tylko jak męża mego zmienić w Epikteta, by z godnością znosił to, co mu funduję?
Obawiam się, że filozofia na to pytanie nie daje odpowiedzi.

0 komentarze