W Iwoniczu leczą zołzy

02:01

Pobyt w sanatorium jest trochę jak rosyjska ruletka. Od momentu złożenia wniosku w NFZ, do chwili zameldowania w pokoju zainteresowany właściwie  nie ma na nic wpływu. A cena przypadku może być straszna! Mimo tego zagrożenia wśród chętnych tłok jak diabli i na skierowanie czeka się kilkanaście miesięcy. Widać lubimy ryzyko i adrenalinę związaną z niewiadomym.
Mnie w sanatorium odpowiada wszystko. Skromny standard wyposażenia, niewyszukana dieta a jeszcze bardziej minimalne racje żywieniowe, obowiązkowy ruch, ćwiczenia i zabiegi oraz ustalony harmonogram dnia. Jest trochę tak, jak było kiedyś na kolonii. Najciekawsze są jednak obserwacje ludzi - kuracjuszy a także lokalnej społeczności zaangażowanej w budowanie uzdrowiskowej oferty. Dlatego w miarę możliwości uczestniczę w imprezach przygotowanych dla kuracjuszy i staram się być wszędzie tam, gdzie w czasie mojego pobytu coś się dzieje. Na pierwszy spacer z przewodnikiem pobiegłam więc z przyjemnością i wysłuchałam opowieści o powstaniu miasta. Właśnie miasta, bo lokalnych mieszkańców jest co prawda kilkuset, ale doliczyli kuracjuszy i już jest prawo do…. miasta! Jest burmistrz i w dodatku brzmi jak należy. Z miejska. Można? Można!
Pani przewodniczka – lokalna liderka społeczna i bizneswoman w jednym mówiła z zapałem i wprawą. Kilkakrotnie cytowała fragmenty zapisów literatury lekarskiej z XIX wieku opisujące walory lecznicze uzdrowiska i choroby, które tu można skutecznie wyleczyć.

Kilka razy powtórzyła „W Iwoniczu leczą zołzy, skrofuły….” i tu następował ciąg dalszy wymienianych chorób, zagłuszany jednak za każdym razem  wątpliwościami dotyczącymi znaczenia obu słów. Bo oba już dawno wypadły z użycia w tym znaczeniu, który cytowano i zebrani ludzie nie rozumieli sensu. Pewnie wielu pomyślało, że zołzy to nieznośne baby, a skrofuły to ich męski odpowiednik, czyli stare zgredy. 
Z drugiej strony ten cytat wydał mi się wyjątkowo dobrze dobrany, bo faktycznie kilka zołz tutaj przyjechało, żeby się leczyć.
Jedna z nich miała okazję zaprezentować swoją chorobę podczas spotkania z moją Sąsiadką od stolika i posiłków, starszą ode mnie panią, grzeczną, skromną i bardzo spokojną. Z Zołzą, o której myślę spotkała się raz, ale zapamięta na długo. Moja Sąsiadka skierowana po przyjeździe do pokoju poszła tam i zajęła jedno z łóżek. W pewnym momencie do pokoju weszła Zołza w towarzystwie kogoś z obsługi, kto prezentował Zołzie możliwe do wyboru pokoje. Zołza weszła, rozejrzała się i spojrzała na moją sąsiadkę, po czym powiedziała głośno – „O nie! Ta pani jest dla mnie za stara. Tu nie będę mieszkała”. I wyszła energicznie ku wewnętrznej radości mojej sąsiadki. Ale swój ślad zołzowatości pozostawiła na długo. No i czyż nie jest to rosyjska ruletka. Trafić sąsiedztwo takiej małpy na trzy tygodnie? Na rano, wieczór, i na we dnie, w nocy? Matko! Dodam jeszcze tylko, że obie Panie są w wieku zbliżonym, tylko Zołza tego nie widzi. Taka to choroba. Zaburza widzenie, odczuwanie, empatię. I sympatię innych jako skutek uboczny.

Ale to nie był koniec przygód mojej Sąsiadki, bo inna współlokatorka z jej pokoju przyjechała w stanie depresji i po tygodniu pogarszającego się wyraźnie stanu zdrowia podjęła próbę samobójczą. Sąsiadka próbowała znaleźć pomoc wśród personelu sanatorium, ale zanim pomoc została udzielona, przekonała się wielokrotnie, że zwrot w „Iwoniczu leczą zołzy” ma kilka znaczeń. Pielęgniarka zostawiona na dyżurze nocnym odmawiała wezwania pogotowania i policji lekceważąc prośby kuracjuszki – współspaczki z pokoju chorej kobiety. Rzecz nie do pomyślenia, a jednak możliwa. Sąsiadka opowiadała mi potem, że gdy w końcu chorą zabrało pogotowie, to ona biedna siedziała sama na łóżku do drugiej w nocy i nie mogła sobie sama ze swoimi emocjami poradzić. A dyżurna zołzowata pielęgniarka pewnie spała aż miło.
I żeby nie było, że ja tu całkiem zdrowa jestem i zabieram miejsce bardziej potrzebującym, od razu się przyznam, że także miałam poważny atak tej choroby. Przed salą gimnastyczną moja grupa czekała na wejście na zajęcia. Ludzie rozmawiali o wszystkim i niczym. Ot tak, żeby był kontakt. Kiedy dołączyłam do stojących, jeden z panów, taki z gatunku błyszczących na turnusie i wszędzie obecnych,  omawiał właśnie tajniki śmierci gen. Świerczewskiego w związku z planowaną wycieczką w Bieszczady. Zakończył swoje wystąpienie zwrotem:
- ….to niemożliwe, żeby takiego generała wysłać ot tak w Bieszczady. Polowali na niego i tyle.
A wtedy inny z tej grupy dorzucił:
-  Zupełnie jak w Smoleńsku! Kto to widział, żeby wszyscy lecieli jednym samolotem.
- No tak ! to skandal, nigdzie tak nie ma! Ale mnie tam nikogo nie żal - tylko pilotów i stewardes. Reszta to same dupowłazy. Dobrze im tak! – skomentował specjalista od Świerczewskiego i poprawił opadające portki od rozciągniętych dresów.
- No! A Tusk sobie żyje! – powiedział ten drugi i potoczył nienawistnym oczkiem po zebranych, szukając chyba akceptacji, dla tej niewypowiedzianej myśli o konieczności ostatecznego rozwiązania kwestii życia Tuska.

Wszyscy milczeli z kamiennymi twarzami i tylko mnie atak zołzy dopadł. Ścisnął gardło, twarz przeorał i zanim pomyślałam, to mi uciekło:
- Pan, jak widzę, też w dobrej kondycji! Mimo tej tragedii.

Na szczęście otworzyli drzwi sali gimnastycznej i mogłam rozładować własną zołzowatość ćwiczeniami.
Łatwo nie jest! Bo leczenie zołz i skrofułów to długi proces.
Tym bardziej, że leczą zołzy.

0 komentarze