Długa droga

09:28


Do Tajlandii blisko nie jest. Szczególnie z Antoninka w Poznaniu. Zwłaszcza długo i z przygodami, kiedy podróż zaczyna się próbą przemierzenia taksówką drogi z domu na dworzec. Na poznański dodam, nie warszawski czy z ten w Bangkoku. Nasz własny zupełnie wystarczy.
Z ulubionego radio-taxi podjechał zamówiony wcześniej samochód, który już na pierwszy rzut oka przypominał rekwizyt z filmu o PRL-u. Na drugi rzut oka też. A na trzeci – ten po wejściu do środka – wehikuł czasu, w którym wszystko było z tamtej epoki. Łącznie z kierowcą, jego sposobem myślenia i reagowania. Mój drugi mózg, który zgodnie z najnowszą nauką znajduje się w jelitach, natychmiast się zorientował, że będą przygody i postanowił się skurczyć i rozboleć. Poza tym namawiał  pozostałe członki mojego organizmu do natychmiastowego opuszczenia wehikułu, ale ten pierwszy, mu zabraniał. Taxi zamówiłam ze sporym  wyprzedzeniem czasowym, ale korka od Swarzędza i mało lotnego kierowcy w samochodzie z muzeum nie przewidywałam, bo zawsze ulegam naciskom męskiej połowy naszego związku.  Potem mam wrażenie, że choć nic nie mówię, to na czole nabrzmiewają mi żyły i układają się w napis „A nie mówiłam?”
I świat widzi, co ja myślę.
A nie myślę wtedy dobrze.
Pan kierowca, cały z innej epoki, najpierw był spokojny i pobłażliwie mówił „nimasiecodenerwować.dojedziem”. Trzy razy wzięłam jego spokój na klatę. Po czwartym warknęłam, że my do Bangkoku i ani pociąg, ani samolot na mnie nie poczeka, i jednak jest „siecodenerwować”. I wtedy nastąpiła przemiana wewnętrzna tego bohatera, który  uruchomił swój bogaty zasób prl-owskiego sprytu i …….dojechał. Naprawdę nie miał szans. Skrótami, przez podwórka, ze skrzyżowaniem na wczesnym czerwonym i okrzykiem „no jedź baranie” oraz wszystkimi atrakcjami z tamtych lat. Ło matko! Nigdy więcej! 5 minut przed odjazdem pociągu wysiadałam mokra z taksówki, a kierowca był z siebie bardzo dumny. Pogratulowałam i podziękowałam. Dalej było wszystko w rytmie ulubionym przeze mnie, czyli z wyprzedzeniem i spokojnie. Zgodnie z rozkładem, długo. I nieruchomo. Bo samolot to miejsce dla statycznych krótkonogich. Nawet moje były za długie.
W Bangkoku czekali na nas Piotr i Cherry.  Punktualnie i w umówionym miejscu. Ponieważ wiele osób pytało mnie, jak to się stało, że lecę do Tajlandii i to nie z biurem na wycieczkę, udostępniam link prezentujący historię tajlandzkiej przygody i miłości Piotra. https://dziendobry.tvn.pl/wideo,2064,n/swoje-miejsce-i-milosc-znalazl-w-tajlandii,257298.html?fbclid=IwAR0qTInaGdeapU1mR22kcCkJFYXeYkr0ZhampzQZyS0XDS0SCoJjhts0XPw
My też poznaliśmy się dwa lata temu w czasie konferencji, którą Piotr organizował dla polskich przedsiębiorców. I została nam przyjaźń. Dzięki naszym gospodarzom poznajemy Tajlandię prawdziwą. Cherry tłumaczy różne rzeczy, które widzimy i które są dla nas dziwne, ciekawe. Oboje prowadzą nas w miejsca sprawdzone i pewne. Przed nami wiele dni niezwykłej tajlandzkiej przygody. Będę pisała na blogu i wrzucała zdjęcia na FB. W wynajętym mieszkaniu jest porządny Internet i wszystko jest prostsze. Ale to też zasługa Piotra. A biurko mam na balkonie z widokiem na Bangkok. 

Pierwszego dnia, po paskudnie długim locie, zaprowadził nas do ulubionego punktu masażu na masaż stóp. Trwał godzinę, kosztowało 15 zł (w przeliczeniu) i uratował nam życie. Tajowie tak się przejęli naszym długim lotem i stanem zmęczenia, że na koniec wymasowali nam karki i ręce. W gratisie, w dowód przyjaźni.
A wieczorem wspólnie zjedliśmy kolację. Jak widać na zdjęciu według modelu tajskiego, czyli mamy wspólny garnek i wrzucamy co, kto lubi.


Dostałam od Cheryy pochwałę, bo uznała, że świetnie gotuję. A ja nauczona doświadczeniem, donosiłam ingrediencje i z wielką wprawą dorzucałam.

Trudno się nie zakochać w Tajlandii.
Naprawdę.

Czytaj więcej »

Mój pierwszy raz

08:07
Tytuł na pewno przyciągnie rzeszę fanów w liczbie kilkunastu, co dla niszowego bloga, i tak dużo. Spragnionych plotek na temat wspomnień z życia intymnego od razu informuję, że nic z tego. Dalej mogą nie czytać, bo nie nastąpi nic niemoralnego.
Choć właściwie może jednak?
Otóż zwierzyć się chciałam publicznie dość, jak po raz pierwszy odważyłam się. Albo właściwie obnażyłam. W każdym razie publicznie przyznałam się do tego, co robię. A więc składam ja wizytę w gabinecie lekarskim w sprawie drobnego zabiegu chirurgicznego. Późne popołudnie w listopadzie. Jest sennie. Pacjentów jak na lekarstwo, lekarzy dokładnie tyle samo. W poczekalni siedzę ja i rejestratorki. Siedzę i czekam, bo wizyta umówiona i od kilku tygodni próbuję rzecz załatwić. Pół godziny po umówionym terminie wchodzi starszy pan. Wyraźnie zmordowany życiem i przeciwnościami losu. W ręce niesie wykrochmalony kitel lekarski. Po chwili, odziany w ten kitel otwiera drzwi i prosi mnie do gabinetu.  Wchodzę, siadam.

Pan siada po drugiej stronie biurka i pochyliwszy głowę nad kartką papieru, pyta:
Co panią do mnie sprowadza? odpowiadam rzeczowo. On notuje coś na kartce i nie podnosi głowy.
- Co pani robi? – I tu jak zwykle mam problem, bo to trudno wyjaśnić, co ja robię. Myśli galopują tak, że słychać ich tupanie. Może powinnam powiedzieć, że nic? Bo przecież emeryt nic nie robi. Ale ja robię. Nie ma mojej zgody, by tak zadeklarować, że nic, skoro dużo. Pytanie jest zresztą bez sensu, bo nie widzę żadnego związku z tym, z czym przyszłam. E tam powiem, że nic i że na emeryturze, i już. I już mam otwarte usta, by to wyrazić, gdy nagle słyszę własne:
 - Jestem pisarką! doktora wyprostowało za biurkiem..
- Kim?
- Pisarką – powtarzam głośniej i pewniej, bo najgorzej to pierwszy raz. PISARKĄ! Powtarzam.
- Jak to? To co pani robi? – patrzy na mnie, jakby się z jakiegoś snu wybudził, albo nagle oprzytomniał i świat mu jakoś się rozłaził.
- Piszę proszę pana! Pan ludziom wycina, a ja piszę.
- Ale co Pani pisze?
- Właściwie wszystko. Bloga, scenariusze, opowiadania, powieść, pracuję nad reportażem i monodramem. Piszę, co potrzebne.

Oczy miał wielkie, jak spodki i wyglądał, jakby się zawiesił. Pewnie zmąciłam mu jakiś porządek, w którym pisarz to dajmy na to Sienkiewicz. Znaczy facet, który umarł. A nie kobitka (jeszcze żywa) siedząca w jego gabinecie z potrzebą medycznej usługi. W gabinecie zapadła długa cisza. Much nie było, bo listopad. Był za to senny półmrok i atmosfera, jak w „Rosemary baby” Polańskiego. Wreszcie doktor dał znak życia mówiąc pod nosem:
- Coś takiego!
- Też nie mogę się nadziwić – odparłam  grzecznie, by być  w kontakcie  z lekarzem.
No i w ten sposób już jestem po inicjacji. Zmieniłam myślenie i już nigdy nikomu nie przedstawię się jako emerytowana nauczycielka. To było w innym życiu.
Dzisiaj rano obejrzałam w Bibliotece Raczyńskich wystawę poświęconą twórcom powieści kryminalnych, bez których upadłoby czytelnictwo na świece. Uważnie przeczytałam życiorys ulubionej Agaty Christie, z którego wynika niezbicie, że Królowa Agata głównie podróżowała w poszukiwaniu inspiracji.  Natychmiast zrozumiałam, że nie mam wyboru. Muszę i ja podróżować.  Tym razem w celu poszukiwania inspiracji udam się już jutro do Bangkoku.

Tam czeka na nas nasz przyjaciel i jego tajska rodzina.

Nareszcie znalazłam uzasadnienie.
Czytaj więcej »

Druga setka

12:14
A konkretniej rzecz ujmując jej pierwszy tydzień, był bardzo obfitujący w wydarzenia i na długo pozostanie w mej pamięci. Najpierw było Wielkie Święto – jedyne takie, bo tylko raz na sto lat. Obchodziłam je uroczyście, wg scenariusza, który w części napisało życie, w części ja sama. Napisałam i wyreżyserowałam. Święto przypadło w niedzielę, w której jak tradycja polska głosi (przynajmniej w mojej rodzinie) kobieta gotuje obiad dla swoich najbliższych. Uroczysty i wielodaniowy. Gotuje bez względu na to, jak bardzo czuje się feministką. Są granice niezależności. U mnie przebiega ona przez kuchenny próg. W dodatku strażniczką ustalonego porządku jest Mateńka, co to jako lokalne Dobro Narodowe, kobiece prawo do wolności popiera, z tym że nie w kuchni i nie w niedzielę. Jestem bardzo inteligentna i nie dyskutuję z Panią Matką, bo jakieś świętości muszą być.
Żeby ten rodzinny obiad uświęcić jeszcze bardziej, a przy okazji przeżyć nawał, który przyniosło życie, ustaliłam, że ten wyjątkowy jemy rodzinnie i z najlepszymi Przyjaciółmi wespółzespół. Bo Święto wielkie, sprawa narodowa, domy i serca należy otwierać. Przebiegłość moja była niezwykła, bo zapraszając Przyjaciół, odwołałam się do wzorca skandynawskiego, który kiedyś miałam okazję zaobserwować. Otóż w Danii znajomi skrzykują się na niedzielny obiad. Uczestniczyłam w takim skrzykniętym i do stołu siadało ze dwadzieścia osób. Każdy przynosił coś do jedzenia i przyprowadzał do tego stołu nieznanych innym swoich znajomych – czyli na przykład gości z Polski. Niewiele pamiętam z tamtego pobytu, ale to spotkanie zapadało w pamięć. Było przesympatyczne. Zazdrościłam Duńczykom tej praktyki bardziej niż luksusowych sklepów (był rok 1980!). I teraz z okazji stulecia postanowiłam, że ja też tak zrobię. Napisałam o tym pomyśle do najbliższych koleżanek i wszystkie uznały, że pomysł przedni. Spotykamy się na obiedzie, potem kawa, potem pojedziemy na uroczysty koncert, a potem siezobaczy! Przy okazji oczywiście ograniczyłam swój wkład pracy, bo koleżanki ochoczo podjęły wyzwanie podziału obowiązków. Wszystko było jasne.

A potem życie przyniosło niespodzianki.
Najpierw posuły się samochody, którymi koleżanki jeżdżą po całej Wielkopolsce. Jedna polowała swoim na dziczyznę  (choć w rozpisce miała sałatkę) i udało jej się trafić dorodną sztukę. Ulubiony nowy samochód pojechał do naprawy. Na długo pojechał. Na bardzo długo. No to ustaliły z drugą, że ona nadłoży i jadąc ze swojego sąsiedniego miasta podjedzie po koleżankę od niespodziewanej dziczyzny. Sytuacja wydawała się opanowana. Ale druga też miała sałatkę i w przeddzień też jej się samochód zepsuł. Nigdzie go nie zabrali. Został na parkingu przed robotą w małej mieścinie.

Wizja wspólnego świątecznego obiadu zaczęła tracić na ostrości. Brak dwóch sałatek mógł poważnie nadszarpnąć stan polskiego stołu obfitującego w mięsiwo oraz jarzyny. Dobro Narodowe, czyli Mateńka, jest co prawda kulturalne, ale kulinarnie wymagające. Sałatki muszą być. W tej sytuacji namówiłam koleżankę od porzuconego na parkingu, na przyjazd pociągiem i obiecałam odbiór ze stacji PKP w Poznaniu. Koleżanka, równie silnie zmotywowana do świętowania, postanowiła podjąć wyzwanie. Zabrała sałatkę i ruszyła biegiem na dworzec, by złapać pociąg, bo rozkład świąteczny a obiad o drugiej. Przeciwności miała więcej, bo w jej miasteczku też świętowali. Były marsze, kwiaty i wiwaty. Nie było komunikacji.  Dobiegła chwilę po tym, jak pociąg odjechał.
Zadzwoniła z dworca, że ona ma już za sobą 3 kilometry biegu dla niepodległej, sałatkę przy sobie i teraz to ona sobie posiedzi na ławce w parku i pomyśli, co z tym zrobić. Ale już jej wystarczy na dzisiaj. I na następne sto lat!

Trudno było się nie zgodzić.
Chwilę po tym, zadzwoniła trzecia. Ta przynajmniej samochód ma od zawsze zepsuty i mieszka w Poznaniu. W samym centrum. Oświadczyła, że tłumy, które świętowały na głównych obchodach, właśnie wyszły z Placu Wolności i zapchały wszystko. Nawet jej podwórko i w związku z tym ona jedzie tramwajem (z zupą!), do którego cudem udało jej się wejść.  

O Matko! pomyślałam sobie - to i zupy nie będzie, jak tak dalej pójdzie. Natychmiast wysłałam męża z odsieczą! Dowiózł wszystko w najlepszym porządku, a koleżanka nie tylko zupę dowiozła, ale jeszcze ubrała się stosownie – czyli w czerwony żakiet i białą bluzeczkę, czym wzbudziła zachwyt mojej Mateńki, niewiele młodszej od Niepodległej.
Z koleżanką od dzika spotkaliśmy się przy stole tylko dzięki temu, że jej najbliższa rodzina okazała zrozumienie dla wagi tego spotkania i pożyczyła jej swój samochód, korzystając z komunikacji publicznej. Przyjechała prawie bez przygód. I potem było już naprawdę miło i świątecznie. Stół był pełen smakołyków. Wszyscy zjedliśmy na pewno za dużo, ale za to raz na sto lat. Ciepło wspominaliśmy nieobecnych, siedzących w parku z sałatką w misce.

A po kawie pojechaliśmy wspólnie na uroczysty koncert świetnej orkiestry z okazji setnej rocznicy. Nie napiszę gdzie i jakiej orkiestry, bo nie chcę nikogo dotknąć. Ale scenariusz tego koncertu zaczynał się od chrztu Polski, a ja naprawdę dziękowałam Bogu, że nie od narodzin Chrystusa. Bo przecież mógłby. Gdybyśmy my umieli innych rzeczy nauczyć Polaków tak, jak nauczyliśmy modelu patriotycznych obchodów. ECH!  Musi być poważnie, godnie i dostojnie. I tylko tak! I długo. No trudno! Podejrzewam, że koncert się skończył tylko dlatego, że zgrzana koleżanka nagle zdjęła płaszcz i ukazała się wszystkim w czerwonym żakiecie i białej bluzce. Była jak flaga na tle obowiązkowej dostojnej czerni. A to wiadomo znak jakiś na pewno!
No właśnie!
Miało być o tygodniu! Ale ja tak lubię moje Przyjaciółki, a tydzień był, jak ta niedziela. Pełen zdarzeń.
To już niech tak zostanie!
Raz na sto lat!
Czytaj więcej »

Lublin

14:14

To, co zdarzyło się ostatnio w moim życiu, jest jak jakaś fiesta lub nieustający karnawał. Nie umiem ogarnąć myśli, bo wrażeń tyle, że starczyłoby na kilka miesięcy, a nawet lat. A u mnie jak zwykle – bez umiaru, za to z siłą wodospadu i na jednego człowieka. A dokładniej kobietę o mikrej posturze (nie licząc rzecz jasna przybrania tu i tam). W dodatku wszystkimi bodźcami i po wszystkich neuronach. W głowie się miesza.
To teraz po kolei. Najpierw zachwyt Lublinem.
Nie wierzyłam różnym znajomym, którzy piali peany i deklarowali miłość dozgonną dla tego miasta. Pojechałam, zobaczyłam i przepadłam. Lublin chwyta ze serce, trzyma i nie puści. Każdy inteligentny i wrażliwy człowiek przepadnie tak, jak ja i moi liczni znajomi. Zakochałam się w mieście i poznanych ludziach. I wcale nie myślę tu tylko o osobach, które przygotowywały uroczystość, w której uczestniczyłam. Myślę o zwykłych ludziach, których spotykałam na ulicy, w restauracji, w hotelu czy muzeum. Grzeczni, otwarci i bardzo życzliwi. Wyjechałam stamtąd z przekonaniem, że w tym mieście ludzie są dobrzy i szczęśliwi. Mam wrażenie, że mieli to wypisane na twarzy. Nie wiem, o co w tym chodzi, a mój racjonalizm i zdrowy (mimo wszystko) rozsądek, podpowiada, że to projekcja. Bo przecież pojechałam po wielkie wyróżnienie, bo sama jestem szczęśliwą szczęściarą w dodatku spełnioną, więc widzę u innych to, co sama czuję. Ale coś w tym Lublinie jest, skoro moi znajomi pojechali tam w zupełnie innym charakterze i po powrocie opowiadali o takich samych wrażeniach.

Tak myślę, że z Lublina człowiek wyjeżdża poruszony i lepszy. Zachwyca mnie energia ludzi, którzy starają się ocalić lub przywrócić klimat tego miasta. W Lublinie widać to na każdym kroku.
W piątek przed południem spacerowaliśmy po dzielnicy żydowskiej. Była piękna pogoda i zupełnie niepolski listopad. Miasto szykowało się do obchodów 100.rocznicy niepodległości, więc był duży ruch. Trzeba było przygotować place  do zgromadzeń, utworzyć zaplecze. Gwar turystów i przechodniów, samochody dostawcze, zamieszanie. Wyszliśmy na jakiś plac i nagle zobaczyłam starą, bardzo zniszczoną kamienicę.
Stała trochę schowana za okazałym budynkiem. Słońce ją oświetliło i wtedy w zabitych deskami otworach okiennych na pierwszym i drugim piętrze zobaczyłam zdjęcia ludzi. Wypełniały całe okna. Miałam wrażenie, że patrzą na mnie, że mówią o swoim życiu. Stara odrapana kamienica natychmiast ożyła. Twarze ludzi na fotografiach ożywiły wyobraźnię, chwyciły za gardło, bo dzielnicy żydowskiej już nie ma i nietrudno sobie wyobrazić, jaki było los jej mieszkańców. Stałam zachwycona pomysłem ożywienia domu, jego skutecznością. I wtedy usłyszałam muzykę. Dosłownie poszłam za nią. Na parterze tego budynku była żydowska restauracja „Mandragora”. Dźwięki chasydzkich melodii bardzo skutecznie wabiły do środka.  Szłam, jak po sznurku. W progu czekała na mnie śliczna dziewczyna w chusteczce na głowie. Wyglądała jak z powieści Singera i była tak zwyczajnie, po ludzku gościnna i serdeczna. Miałam wrażenie, że ja tam właśnie szłam. Wypiliśmy kawę, zjedliśmy cebularz. Chałki jeszcze się piekły. Dziewczyna sama z siebie przyniosła nam przewodnik po Lublinie „bo na pewno się przyda” i zachęcała, by wpaść na wieczorny koncert. Przed wyjściem kupiłam u niej płytę z nagraniami, które zwabiły mnie do tej restauracji. W drodze powrotnej do Poznania słuchaliśmy jej wielokrotnie. Jedna z piosenek opowiada o mojej przygodzie. Wszystko to, co ja tam poczułam i zobaczyłam.
Niewiarygodne. Lublin jest magiczny.
A potem, wieczorem był wielka uroczystość, pewnie najważniejsza w moim życiu. W sali, gdzie sto lat temu obradował i miał siedzibę pierwszy Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej, w rocznicę stulecia odzyskania niepodległości wręczano mi wielkie wyróżnienie za opowieść o Polaku. A wręczał je osobiście Adam Michnik – twórca i redaktor naczelny Gazety Wyborczej. Po tym niezwykłym i przepięknym wieczorze doszłam do wniosku, że na różne rzeczy w życiu jestem przygotowana, ale z jednym sobie nie radzę na pewno – z pochwałami. A wczoraj nasłuchałam się tylu, od ludzi, którzy sami piszą. W dodatku wygłaszanych publicznie.
Jakoś dałam radę. Natomiast największą niespodzianką i przeżyciem  było wysłuchanie mojej opowieści w znakomitej interpretacji Witolda Dąbrowskiego – aktora Teatru NN, opowiadacza historii. To było dla mnie niezwykłe przeżycie i kompletne zaskoczenie. Mój tekst o Stanisławie Fenrychu, przestał być mój. Stał się publiczny. Zaczął żyć własnym życiem. Bardzo się z tego cieszę. Niezwykłe i niezapomniane emocje. Najbardziej wzruszyły mnie reakcje ludzi, którzy słuchali w skupieniu, a potem przyszli podziękować za wzruszenia. Niektórzy mieli łzy w oczach.

Boże! gdyby ktoś mi dwa tygodnie  temu powiedział, że to się zdarzy, stukałabym się w czoło. Tak samo, jak sąsiedzi Fenrycha, gdy ten kupił Pudliszki.
No i niby człowiek, (znaczy ja!), taki mądry, niby mówi i wie, że życie jest pełne niespodzianek.

A potem, jak przyjdzie co do czego i nagle dostaje coś wielkiego od losu, to jest całkiem pogubiony, zamiast jak chasydzi z malowidła w "Mandragorze" tańcować i głosić chwałę Pana i urodę życia.
A tu wielkie Święto za pasem.
Cieszmy się!
Mamy z czego!
Czytaj więcej »

Kulisy wygranej

14:07
W moim prywatnym życiu zawirowało, tąpnęło i nastąpiło emocjonalne trzęsienie ziemi. Na tyle mocne, że po egzemplarz Gazety Wyborczej biegłam przed świtem, bo dospać nie mogłam, a ciekawość mnie gnała, jak młódkę. Na szczęście zdążyłam się ubrać. Z emocji to nawet wzrok mi się poprawił i bez okularów dojrzałam, że pierwszą nagrodę wygrał mój tekst. Potem z radości rodzinę postawiłam do pionu w połowie nocy - czyli koło siódmej rano, bo radość trzeba z kimś dzielić. Mąż jakoś to zniósł, bo to człowiek oćwiczony przez życie, ale pies wyraźnie poruszony biegał, szczekał i po psiemu tańcował. Takiej, to my naszej suni jeszcze nie widzieliśmy. Inteligentna bestyja i tyle. Zrozumiała, że oto jej pani ma sukces i najlepiej światu to wyszczekać.
Potem zaczęły się głaski na fejsie i płynęły słowa pieszczące moje ego. Z całej Polski płynęły, więc teraz taka wypieszczona, wielokrotnie polubiona i udostępniona, wyjaśniam, jak do tego doszło.

Najpierw – chyba w lutym -  zadzwoniła Agnieszka Wujek z Gminnego Centrum Kultury i Rekreacji im. Jana z Domachowa Bzdęgi w Krobi z pytaniem, czy nie chciałabym zmierzyć się z wyzwaniem i napisać kilka odcinków słuchowiska radiowego o pewnym przedsiębiorcy, który zasłużył się dla lokalnej społeczności. W tym projekcie najbardziej spodobał mi się pomysł Agnieszki, że napisane przez mnie słuchowiska, nagrają  mieszkańcy okolic Krobi i Pudliszek. Lubię projekty, które naprawdę aktywizują ludzi.
Bohatera nie znałam i NIGDY o nim nic nie słyszałam, słuchowisk też nigdy nie pisałam, ale propozycja, była bardzo kusząca, bo rozwojowa. Zgodziłam się, zanim zdrowy rozsądek podpowiedział wątpliwości, pokazał rafy i obniżył motywację. Potem zaczęłam szukać materiałów, pytać ludzi, zbierać informację. Pojechałam do Pudliszek, by poczuć klimat, zrozumieć bohatera i jemu współczesnych. Wtedy już wiedziałam bardzo dużo o Stanisławie Fenrychu. Kiedy stanęłam przed zaniedbanym pałacem w Pudliszkach, kiedy zobaczyłam co zbudował i czym zarządzał, zrozumiałam, że to był naprawdę niezwykły człowiek.

Wróciłam zakochana w Fenrychu, bo ja od dzieciństwa mam słabość do liderów.
Pisanie słuchowisk okazało się przepiękną przygodą. Z każdym odcinkiem lubiłam Fenrycha  bardziej. W mojej wyobraźni pojawili się różni bohaterowie, którzy teraz ożyją w wersji audio i wkrótce będę udostępniać linki do kolejnych pięciu odcinków nagranych przez mieszkańców okolic Krobi. Wiem, że ludzie się w to zaangażowali i jestem bardzo ciekawa efektów. A Agnieszce Wujek gratuluję pomysłu, bo jest genialny w swojej prostocie. I bardzo dziękuję za zaufanie.
Kiedy kończyłam pisanie słuchowisk, dowiedziałam się o konkursie Gazety Wyborczej „Nieznani bohaterowie naszej niepodległości”. Kto, jak nie Fenrych? – pomyślałam. Musiałam napisać, bo było mi wstyd, że ja i inni nic o nim nie wiedzą. Chciałam napisać, bo zachwycają mnie społeczne efekty pracy tego człowieka. Sto lat później ludzie go lubią i bardzo szanują! W dodatku ta historia opowiada się sama, bo jest w niej wszystko – piękna miłość, przeciwności losu, wielki sukces i tragedia. Grzechem byłoby nie napisać.

Kiedy dzisiaj rano zobaczyłam, że tekst o Stanisławie Fenrychu wygrał konkurs pomyślałam sobie, że to wielka zasługa tego bohatera, bo on i jego historia chwytają za serce. A ja byłam tylko kolejną osobą, którą zmusił do działania i przy okazji zmienił jej życie. Dokładnie tak samo, jak robił to sto lat temu ze swoimi sąsiadami, których zapraszał do współpracy, uczył, wspierał i… bogacił.
Jestem bardzo szczęśliwa, bo o swoim pisaniu ciągle myślę z niedowierzaniem i nieufnością. Wszystkim dziękuję za gratulacje i miłe słowa.
A kto jeszcze nie wie nic o moim szczęściu, niech zajrzy tu i przeczyta osobiście http://wyborcza.pl/AkcjeSpecjalne/7,155762,24128685,rozstrzygamy-konkurs-akademia-opowiesci-napisaliscie-600-wersji.html
Czytaj więcej »