O skutkach inicjacji po latach

05:17

Wszystko zaczęło się niewinnie. Siostra znalazła ogłoszenie na słupie telegraficznym na swoim osiedlu. Ponieważ marudziłam od dawna, że chciałabym znowu wrócić do tej formy rozrywki, zadzwoniła i radośnie przekazała mi informację o swym znalezisku. Fajno – pomyślałam i bez ociągania zadzwoniłam pod podany w ogłoszeniu numer kontaktowy. Odezwał się bardzo miły męski głos i kiedy usłyszał w jakiej sprawie dzwonię, natychmiast przeprosił, że teraz nie może rozmawiać, ale oddzwoni wieczorem. Oddzwonił. I odpowiedział rzeczowo i wyczerpująco na wszystkie moje pytania. Nawet jeśli miałam jakieś wątpliwości, to rozwiał je natychmiast. W końcu, jak człowiek o czymś ciągle myśli i chciałby przeżyć coś raz jeszcze, to podświadomie do tego dąży a wtedy trudno nie skorzystać z okazji. Tym bardziej, że pan zapewniał mnie, iż sobie poradzę. Gotowość do udziału w tym spotkaniu rosła we mnie z każdą chwilą. Tak rosła, że przysłoniła kompletnie refleksje na temat moich ewentualnych predyspozycji. Tak rosła, że namówiłam do udziału moją przyjaciółkę, która też kiedyś praktykowała, po czym przestała i teraz by znowu chciała. No to jak już dwie chciałyśmy, to nie było siły. Bo jak się baba uprze…
 A jak dwie?
Punktualnie stawiłam się w wyznaczonym miejscu. Przed wejściem gromadzili się ludzie. Wszyscy z mojej piaskownicy, czyli panie i panowie z głowami przyprószonymi siwizną (jeżeli jeszcze było co przyprószyć). Stałam z boku, jak dziewica przed inicjacją i powoli docierało do mnie, na co się zdecydowałam. Kiedy zaczęłam odczuwać rosnący niepokój, czy podołam, przyszedł sms od przyjaciółki, która też chciała, z informacją, że utknęła w korku, ale jedzie. W tym samym momencie otwarto drzwi umożliwiając wejście do klubu. Na ewentualną ucieczkę już było za późno. Trudno raz kozie śmierć! Kto, jak nie ja? Kiedy, jak nie teraz? – pomyślałam i poszłam razem z innymi do sali.
Jeśli dotychczas zebrani ludzie robili wrażenie zupełnie niegroźnych i wyluzowanych, to teraz nagle ożyli i z werwą rzucili się do pracy. Ustawiali stoliki, nakrywali zielonym płótnem, rozstawiali jakieś pudełka i wszyscy rozmawiali o zwycięstwach i spotkaniach. A jeden z panów powiedział, że w sobotę leżał bez jednej[i], co wzbudziło zainteresowanie słuchających.  Kilkakrotnie zapytano mnie, czy mam partnera[ii]. I kiedy widzieli moje wahanie, to natychmiast pytali, czy już kiedyś próbowałam?
Oj tak! Czterdzieści lat temu! – odpowiadałam z wdziękiem, bo w tym towarzystwie czterdzieści lat to po prostu trochę czasu, a nie epoka lodowcowa. W ciągu kilku minut wszyscy siedzieli przy stolikach, tylko ja ciągle, jak ta dziewica stałam z boku, nadal nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Podeszłam do prowadzącego, bo wreszcie zrozumiałam, który to. A ten elegancki i sympatyczny Pan rzekł bez najmniejszego wahania:
- A to Pani do mnie dzwoniła! Proszę usiąść do stolika!
- ale ja … czterdzieści lat….
- Poradzi sobie pani – usłyszałam i poczułam na sobie zniecierpliwiony wzrok wszystkich zebranych. No to usiadłam przy jedynym niepełnym stoliku. Męskim. Spojrzałam na mojego partnera i nie zobaczyłam na jego obliczu radości z faktu, że ze mną gra. Delikatnie mówiąc miał raczej niesmak na twarzy. To był ten, co w sobotę leżał bez jednej. Nie dziwię mu się wcale, bo ponowna brydżowa inicjacja po czterdziestu latach przerwy, to może być niezła jazda. I znowu miałam taki pomysł, żeby uciekać. Albo napisać sms do przyjaciółki, która utknęła w korku, by zadzwoniła z informacją o pożarze, podłożyła bombę lub zrobiła cokolwiek, bym mogła uciec. Z honorem oczywiście. Ale już na wszystko było za późno.
Czułam suchość w gardle, mrowienie kończyn dolnych, sztywność karku i pomroczność jasną. Jezu! Mało, że gra w brydża to zawsze niepokój i emocje, to tu jeszcze jakieś pudełka na stole, zamiast jak to w szkole bywało, talii kart i kartki do zapisu. 

W co ja się wpakowałam? O co chodzi z tymi pudełkami. I oczywiście wszyscy wszystko wiedzą, tylko ja, jak ta ciućma,  nic nie rozumiem. Co ja mam z nimi zrobić? W oczach musiałam mieć śmierć, bo siedzący z prawej starszy pan powiedział spokojnym głosem:
- Niech pani wyciągnie swoje karty! O tak! – wyjął je z przegródki pudełka i podał. Matko! Gdyby był młodszy pewnie, by wrzasnął, ale senior oparty na lasce reaguje inaczej. On już wie, że trzeba cierpliwie.
Takie zaćmienie, żebym ja kart nie umiała wyjąć? Partner przyglądał mi się z lekkim niedowierzaniem na twarzy. Na szczęście punkty liczyć umiem i chyba to się przez te wszystkie  lata nie zmieniło. – pocieszałam się jak mogłam.
Potem jeszcze tylko musiałam z pomocą moich stolikowych kolegów zrozumieć, jak się w tym towarzystwie licytuje, wykorzystać drugie pudełko stojące przede mną, by wylicytować z partnerem kontrakt i spocona, jak mysz rozegrać pierwszą grę. Leżałam bez jednej. Dopiero, kiedy skończyła się pierwsza gra, zrozumiałam,  na czym polega gra w brydża sportowego i dotarło do mnie, że właśnie wykonałam swój karciany skok na bungie. Całkiem nieświadomie z towarzyskiego brydża, w którego grałam z radością przez kilkanaście lat, przesiadłam się do stolika wg reguł brydża sportowego. Że jest, wiedziałam, ale na czym polega? Kompletnie nic!
I w ten sposób przeżyłam jedno z trudniejszych życiowych doświadczeń. W dodatku na warsztatach dla seniorów, gdzie wśród zebranych zdecydowanie obniżałam średnią wiekową. A po półtoragodzinnym spotkaniu byłam tak umordowana, jakbym wykonała solidną fizyczną robotę. Nie dziwota – brydżowy organ był nie używany od prawie czterdziestu lat, a ja w dodatku sport uprawiałam. HA!
Uruchomienie musiało boleć!
Ale było warto!




[i] Leżeć bez jednej – w języku brydżystów wziąć o jedną lewę za mało w stosunku do licytowanego kontraktu
[ii] Mieć partnera –  inaczej para, bo w brydża gra się parami,
Czytaj więcej »

Jestem jak kopalnia

13:08
W porannych wiadomościach usłyszałam, że kopalnia w X zostanie zamknięta, ponieważ okazała się „trwale nierentowna”. Nie usłyszałam kiedy, nie pamiętam gdzie. Ale „trwale nierentowna” wbiło mi się w głowę i zatrzymało mnie w biegu. Ja czasem mam jakiś problem z ogarnianiem rzeczywistości, ale głupotę językową lub manipulację wyłapuję szybko i zapamiętam natychmiast. Kopalnia w X miała być zamknięta już dawno, ale wszystkie kolejne rządy ulegały, a ekipy startujące po władzę we współpracy ze związkami obiecywały. W ten sposób rentowność kopalni uzależniona była od liczby polityków zaangażowanych w sprawę. I koniunktury. No i teraz, po kilku miesiącach w duchu dobrej zmiany, kopalnia okazała się być jednak trwale nierentowną i ją zamkną. Bo przedtem była tylko nierentowana. Ten przysłówek jest tutaj bardzo istotny. Bo TRWALE nierentowną kopalnię trzeba zamknąć, a w nierentownej można zrobić wiec - na przykład!

Najlepiej poparcia dla tego, który obiecuje.
Jak tak człowiek posłucha tej głupizny, to naprawdę może poczuć, że mu się zwoje grzeją. I wszystko byłoby nawet zabawne, gdyby nie to, że to prawda i że to się dzieje w moim kraju. Od momentu jak nowa władza objęła stery, każdy dzień przynosi takie wiadomości, że rozsądnemu i racjonalnie myślącemu człowiekowi włos się jeży. I kiedy rozmawiam z różnymi ludźmi raczej nie spotykam poparcia dla tych decyzji. Natomiast największe niebezpieczeństwo, jakie widzę jest nie w tym że głupizny przybywa, ale w tym, że powoli następuje proces przystosowania do głupoty i milczącej zgody na nią. Bo wszystko przecież dzieje się w majestacie prawa i za zgodą suwerena.

W Poznaniu rozpoczęły się już doroczne spotkania Kuratora z dyrektorami szkół. To ważne konferencje, bo na nich przekazuje się informacje istotne dla organizacji oświaty. Nie jest dla nikogo tajemnicą, że w tym roku są one wyjątkowo oczekiwane, bo rewolucyjne zmiany zapowiedziano suwerenowi w czasie wakacji. Licząc chyba na to, że suweren w szale wakacyjnych uciech nawet nie zauważy zapowiedzi likwidacji szkół, niszczenia dorobku wielu ludzi i społeczności i realnego zagrożenia utraty pracy przez bardzo wielu nauczycieli. Kuratorzy muszą się spodziewać, że wszędzie padną te same pytania o wszystkie niewiadome związane z zapowiedzianymi zmianami. I wcale nie myślę tu o kosztach w skali globalnej czy sensowności takiej zmiany, choć przecież żadnej dyskusji społecznej na ten temat nie było. Myślę o niepewnym losie tysięcy nauczycieli zatrudnionych w gimnazjach i o naszych samorządach, które za te zmiany zapłacą z naszych pieniędzy. Nawet w domowym budżecie na wszystko trzeba mieć kasę.
W Poznaniu Pani Kurator zarządziła strategię na przeczekanie. Z programu konferencji usunięto możliwość zadawania pytań, a potem uspokojono wszystkich, że Pani Minister napisze do Dyrektorów list i w nim odpowie na wszystkie pytania. Rozumiem, że Pani Minister, z racji swego stanowiska, ma jak wiadomo wiedzę tajemną i potrafi odpowiedzieć nawet na pytania niezadane.
Przeżyłam w oświacie niejedną reformę i nie pamiętam, by którakolwiek zmiana wprowadzana była przy aprobacie wszystkich. Były pytania, tarcia, dyskusje. Nawet awantury.
A teraz jest milczenie.
I ono mnie przeraża.
Na szczęście – ja mogę być, jak ta kopalnia TRWALE NIERENTOWNA. I mogę się zamknąć.

Ale co z resztą?
Czytaj więcej »

Duchy przeszłości

03:34
Wakacje to okazja do podróżowania i oczywiście obserwacji. W czasie tych wakacji przemieszczałam się po kraju z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy. Dziś wróciłam z kolejnej wyprawy i związanego z nią odkrywania tego, co na co dzień w moim życiu nieobecne. I teraz mogę już stwierdzić na sto procent, że sugestie, iż wraca nam PRL są mocno przesadzone. On nie wraca, bo on nigdzie nie poszedł. Siedzi sobie cicho w kątku i czeka. A tam, gdzie ma warunki rozwija się w pełnej krasie i staje się dla jednych mekką, a dla innych atrakcją turystyczną.

W Kudowie, w centrum uzdrowiska jest knajpa o wdzięcznej nazwie „Kosmiczna”. Z pewnością jest to  miejsce uświęcone potem i nadludzkim wysiłkiem wielu kuracjuszy i turystów. Niejeden tam zapomniał o bożym świecie i zaleceniach dietetyków i lekarzy. Ale chyba właśnie na tej wspólnocie wspomnień i przeżyć budowany jest obecny program marketingowy tego lokalu z dancingiem, bo przed knajpą stoi duży baner, informujący, że tu wszystko jest jak dawniej, czyli w PRL-u. Tak grają i tak karmią. Z pewną nieśmiałością weszłam do środka. Było samo południe, więc pusto. Jeszcze nie było chętnych na schabowego z kapuchą, a ci od śledzika odsypiali pewnie nockę. W szatni (prawdziwej z numerkami i ladą!) nikogo. Do toalet za drzwiami z lat 70. przezornie nie zaglądałam. A w sali konsumpcyjnej można by bez żadnego retuszu kręcić „Wodzireja”. Faktycznie wszystkie meble i cały wystrój z obowiązkowym sztucznym kwiatkiem w fajansowym wazoniku pochodził z tamtych lat. Nawet pachniało starym smrodem nikotynowym. A w tle z głośników muzyczny hymn wszystkich tęskniących, czyli „Gdzie te prywatki”.  Obsługi ni widu, ni słychu, więc uciekałam szybciej niż weszłam. Jednak bardzo mnie zastanowiła nazwa „Kosmiczna” – że niby taki kosmiczny odlot? A może stałym bywalcem był nasz kosmiczny lotnik? Nie dowiedziałam się tego, bo nie było kogo zapytać, ale wyjechałam z Kudowy z przeświadczeniem, że mają tam lokalny wybryk natur(aln)y. I już.
W czasie podróży nad morze, zamiast zwiedzać ogrzane słońcem kioski z goframi przy plaży,  oddaliliśmy się w głąb lądu, bo jak długo można się trząść z zimna na brzegu. Wyszukałam w necie atrakcje Słupska i tam wskazano popularną karczmę, jako jedno z dziesięciu obowiązkowych miejsc. Chciałam do niej  zajrzeć, bo pamiętam karczmę sprzed lat. Byłam tam pod koniec lat 70. zaproszona przez ówczesnego mężczyznę mojego życia. Może dlatego karczma zrobiła wtedy na mnie ogromne wrażenie. W ubiegłym tygodniu przejeżdżaliśmy obok w porze południowej kawy lub lekkiego posiłku. Postanowiliśmy odwiedzić to miejsce i sprawdzić, jak się ma. Zacznę od plusów. Toalety są wyremontowane i porządne i tylko w nich nie ma nawiązań do minionej epoki. Sala konsumpcyjna chyba bez żadnego retuszu, bo taką pamiętam. No ale karczma, to karczma i musi mieć drewniane proste meble i siermiężność w wystroju, choćby to była wszechobecna i modna za Gierka boazeria. Tyle, że teraz to już nie zachwyca.
Natomiast obsługa wprawiła mnie w osłupienie. Usiedliśmy w kącie kompletnie pustej sali. Po chwili od okienka, przez które kelner odbiera posiłki, oderwała się pani kelnerka. Zanim do nas podeszła, z ociąganiem charakterystycznym dla osób skupionych na czymś bardzo ważnym, odłożyła zapalonego papierosa i z dostojeństwem kelnerki z lat 70. podpłynęła do naszego stolika. Podpłynęła, bo w jej ruchu było wszystko z tamtych lat – dostojeństwo właściwe temu, który ma władzę, stateczność podkreślająca poświęcenie i misję jej profesji i lekka niechęć do tego, kto przerywa sumienne wykonywanie pracy. Kto z nas starszych nie pamięta tej mieszanki? No więc podpłynęła do nas dwukrotnie, raz by rzucić na stół solidnie oprawione menu i po chwili , by zebrać zamówienie. Za każdym razem z nieukrywanym z zaciekawieniem przyglądałam się temu, co czas z nią zrobił. Pani miała swoje lata i po twarzy, ogólnej kondycji i płynnym ruchu wnioskuję, że 40 lat temu obsługiwała mnie w tym lokalu. Makijaż – mocny i wg kanonów z tamtych lat miała taki sam, jak wtedy. Czarne mocne kreski uważnie śledziły deski sufitu, kiedy nawiązywała z nami kontakt. Zawsze, kiedy odpowiadała na nasze pytania patrzała w górę, jakby tam szukała pomocy. Albo zmiłowania. Natomiast w ciemnych włosach z wyraźnymi siwymi odrostami miała wpleciony …wianek, jako dopełnienie stroju ludowego, który miała na sobie. Nie jestem etnografem, ale mam wrażenie, że wianki to raczej nosiły młódki i chyba ktoś czegoś nie dopilnował. Informacji na temat dań udzielała fachowo, z wyraźnym znudzeniem recytując słowo w słowo zapisy objaśniające potrawy w menu. I oczywiście unosząc oczy  w czarnych obwódkach ku sufitowi i odchylając wianek. Widok był raczej upiorny.
Dania, które nam przyniosła, były niesmaczne. Moja regionalna polewka z grzanką, była zwyczajnym wywarem na dwóch grzybach z dodatkiem soku z kiszonej kapusty, a grzanka z serem przypominała otłuszczony papeć. Po prostu zemsta kucharza. Podobnie w przypadku innego specjału, gruszki na ryżu z bitą śmietaną, którą wzięła moja przyjaciółka. Mina, z jaką dziobała w talerzu mówiła wszystko, a jest to osoba deklarująca się jako ta, która zawsze ma apetyt i wszystko lubi. Kawa i piwo nie budziły naszych wątpliwości. Ale deklaracja, że w tym lokalu od 1969 roku pielęgnują tradycję jest bardzo prawdziwa. Za bardzo jak na mój gust. Wniosek - warto czasem spróbować tego, co się pielęgnuje.
Bliski kontakt z ofertą gastronomiczną w czasie lata to doświadczenie na niejeden post. Bo co powiedzieć o sprzedawcy lodów w Kołobrzegu, który porozumiewa się z klientami bez słów, jeno gestem. Najpierw charakterystyczny ruch brodą w stronę zamawiającego, potem kiwnięcie głową, następnie wyciągnięta ręka po kasę. Widząc ten proceder wnuczka mojej przyjaciółki zapytała z troską „Babciu! Czy ten pan nie mówi?”. I pryszczaty młodzian sprzedający lody odpowiedział ludzkim głosem

- „Mówi, ale po co?”  
No i na takie dictum, to ja już nie miałabym odpowiedzi. I pewnie chęci na lody.

Albo inna historia przywieziona również z Kołobrzegu. Przyjaciółka w smażalni kupowała usmażone ryby dla swojej rodziny i chciała je zabrać do domu obok. Przywołana do okienka podeszła i widzi taką scenę: sprzedawczyni zważyła pokaźną porcję położoną na papierowej tacce i sięga pod ladę, spod której wyjmuje używaną torebkę foliową i próbuje w nią włożyć zważone, gorące ryby. Na protest mojej przyjaciółki i jej sprzeciw „Przecież ta torba była używana i ja nie wiem, co w niej było” pani wzniosła się w swym oburzeniu na wyżyny intelektu i odpaliła:
- A co niby miało być – świński ryj?
Jednak szczytem wszystkiego jest zaobserwowana podczas letnich wojaży w Wielkopolsce  nazwa sieci wiejskich sklepów „Cho no tu”. Rany, ile w tym finezji.

Dlatego kocham wakacyjne wyjazdy do obcych krajów, bo nawet, jak się trafi przypadek trudny, to w obcym języku. I ja po prostu nie rozumiem.
No i duchy przeszłości nie straszą, bo ich tam chyba nie ma. 
Czytaj więcej »

Wykrakałam

04:11

Patrzę na ten wyraz z tytułu postu i uwierzyć nie mogę. Jakiś taki nie nasz. Oczywiście, jak się go napisze, bo jak się mówi, to na pewno nasz wspólny, a mój w szczególności. Ostrzeżenia przed wykrakaniem i krakaniem w ogóle towarzyszyły mi od dzieciństwa. Moja rodzina nie była jakoś specjalnie wierząca w przesądy, ale powiedzenie „nie kracz” i ostrzeżenie „obyś nie wykrakała” pamiętam od zawsze. I oczywiście również pewien niepokój, że a nuż człowiek ma, tym co mówi, myśli (czyli kracze!), jakiś wpływ na bieg zdarzeń. W poprzednim poście pisałam o parawaningu nad polskim morzem i złożyłam deklarację, że nie biorę parawanu. No i bardzo dobrze zrobiłam, bo generalnie nie był potrzebny. Za to przydałaby się odzież zimowa. W moich oczekiwaniach wobec pobytu nad morzem, nawet przez moment nie założyłam, że w czasie letniego urlopu wpadnę w jesienną depresję. Kolejny skutek zmian klimatycznych.
Ale wszystko ma swoje dobre strony, nawet brak pogody nad Bałtykiem.  
Po pierwsze spełniło się moje marzenie sprzed wielu lat (chyba 25!). Byłam wtedy uczestniczką wyjazdu do Danii i wtedy kilka dni spędzaliśmy w wynajętym domu na Morzem Północnym. Było zimno jak diabli, ale dom mnie zachwycił. Był znakomicie przygotowany na przyjęcie naszej grupy i było w nim wszystko, czego moglibyśmy potrzebować – od apteczki, przez leżaki, korkociągi, chochelki, po rowery i mapę okolicy. Byliśmy tam dwie lub trzy noce i koniecznie chcieliśmy znaleźć coś z podstawowych rzeczy wakacyjnych, czego by brakowało w tym domu. I za każdym razem, kiedy już, już wydawało się nam, że „mamy ich” – czegoś brakuje! - okazywało się, że właśnie ktoś z naszej grupy to znalazł. To działo się  w czasach, kiedy ustawienie pralki i metalowej suszarki w domu na wynajem, wydawało mi się szczytem luksusu. Wtedy przyzwyczajona do polskich siermiężnych warunków wakacyjnych, miałam wrażenie, że weszłam do turystycznego raju. I marzyłam, by kiedyś w takim standardzie wypoczywać w Polsce.
I proszę bardzo! Właśnie wróciłam z takiego polskiego domu na wynajem. W porównaniu z tamtym nasz był nawet o wiele ładniejszy, równie dobrze wyposażony. I na pewno było tak samo zimno, jak nad tamtym morzem. I tak samo drogo. No i na tym by się podobieństwa kończyły, bo pojawia się kontekst społeczny, a ten mamy już bardzo lokalny i taki nasz własny.

W Danii dom położony był w lesie, z dala od wszelkich siedlisk. Z dala – czyli jakie dziesięć kilometrów do cywilizacji w postaci innych domów. Klucz znajdował się w umówionym miejscu, a turyści zostawiali dom w takim stanie, jak go zastali. Czyli dom należało posprzątać, a posegregowane śmieci należało wrzucić do odpowiednich pojemników. Żywego Duńczyka nie zobaczyliśmy tam ani razu, bo odludzie było w swym oddaleniu bardzo rzetelne.
W Polsce klucz odbiera się zazwyczaj od właściciela, który za każdym razem ma minę, jakby mu się działa krzywda, strzela fochy, podkreśla jak to się musi poświęcić, by nam przekazać klucz, podpisać umowę i skasować. Generalnie mam ochotę natychmiast wracać, bo czuję się jak intruz. Potem zaczyna się następny etap, bowiem akurat nasz dom wybudowano na maleńkiej działce, zaprojektowanej na maleńkim osiedlu w maleńkiej miejscowości. Chatka przy chatce, ludek przy ludku. Projektujący przestrzeń tej miejscowości założyli chyba, że naród będzie tam dojeżdżał pekaesem, a samochody to zostawią w domach, bo na cóż im auto. Ja osobiście nie mam nic przeciwko takiemu wariantowi, ale rodacy myślą i robią inaczej. Do każdego domku przyjeżdżały minimum 2 samochody (zazwyczaj domki są bliźniacze, więc minimum jedno auto na mieszkanie). Ale wyraźnie w minionym tygodniu zjechali się tylko nierozsądni i bogaci, bo w każdym domu na wąziutkiej uliczce były 3 lub więcej auta. I co jedno to większe, tak jak przemysł i moda każą. Skutek był taki, że zaparkowanie samochodów graniczyło z cudem, a przejście i przejazd główną wąską ulicą, zwaną szumnie promenadą, to był prawdziwy wyczyn. Tym bardziej, że po niej śmigają w takich małych dziwnych pojazdach (gokartach?) wszyscy znudzeni turyści od trzy do stulatków. Na plaży nie było za to nikogo i tam można się było naprawdę nacieszyć widokiem szalejącego Bałtyku, zawalczyć z silnym wiatrem i ćwiczyć ucieczki przed gwałtownymi ulewami. Na plaży byli więc tylko najbardziej zdesperowani i to w liczbie do policzenia na palcach jednej ręki. Za to żadnych parawanów!
Tylko spektakularne ucieczki.

Na szczęście mieliśmy książki, karty, gry i siebie! Drugi plus – po latach nareszcie grałam w brydża. To jeszcze nie był szał karcianych uniesień, ale z ust mojej świeżo nauczonej koleżanki usłyszałam „ależ tu są emocje”.  Jest nadzieja na rozwój w tej dziedzinie. Trzeci plus – mężczyzna nas żywił, więc nie spędziłam wakacji w kuchni. Ja nawet przez moment nie pomyślałam, co zrobimy na obiad. Za to teraz myślę, co zrobić z tym, co mi przyrosło.
W dwóch kwestiach oferty polska i duńska różnią się zasadniczo. W Danii segregacja odpadów była tak oczywista, jak mycie zębów. W Polsce nadal jest to problem nie lada. W naszym domu nie było nawet śladu pomysłu na zorganizowanie tego procesu. Warto dodać, że właścicielką domu była wykształcona i bardzo inteligentna i przedsiębiorcza kobieta. Śladu segregacji nie znalazłam także na innych posesjach i w miejscowości – choć trudno w to uwierzyć. Za to porozwalanych śmieci wszędzie pełno. Dla kogoś, kto segregację rozumie,  uprawia i popularyzuje to trudne doświadczenie. Dokładnie tak, jakbym przez tydzień nie mogła umyć zębów.

I druga zasadnicza różnica, to sprzątanie. W Danii sprzątaliśmy wszyscy po sobie. Zrobiliśmy to bardzo rzetelnie, bo wstyd byłoby zrobić to inaczej. U nas w umowie wpisano dodatkową opłatę 150 zł za sprzątanie. Punktualnie o godzinie, do której zgodnie z umową mogliśmy być, podjechała pod nasz dom pani świadcząca tę usługę. Było zimno i wszyscy byliśmy bardzo grubo ubrani. Pani natomiast miała na sobie jedynie koszulkę wdzięcznie odkrywającą ramiona lub głęboki dekolt – w zależności od  wykonywanego ruchu zawsze coś było widoczne. Koszulka w dodatku była tak krótka, że z trudem zakrywała bardzo skąpe majtki, które przy każdym naturalnym pochyleniu pani pokazywała światu. I to było wszystko. Pani sprzątała z papierosem w jednej ręce (z tatuażem oczywiście) i puszką piwa w drugiej. Miała około czterdziestu lat i wyglądała, jakby zakres usług miała szerszy, niż tylko sprzątanie. Z odzieży ochronnej to miała doklejone długie (na pół twarzy) rzęsy. Chyba żeby jej żaden paproch do oczu nie wleciał.
Nie wiem,  jak posprzątała, bo z wrażenia nie mogłam oczu od niej oderwać i myśli pozbierać. Ale na pewno w swojej robocie była skuteczna. A może to był bonus dla naszych panów, żeby spragnieni wrażeń i golizny na plaży mogli choć przez chwile się napatrzeć?
Podobno wakacje są wtedy udane, kiedy człowiek z przyjemnością wraca do swojego domu.

W takim razie - moje były udane!
Czytaj więcej »

Jak się żyje w wolnym kraju?

05:33
Należę do pokolenia, które wywalczyło wolność.
To fakt, a z faktami się nie dyskutuje więc i ja nie zamierzam. Choć muszę przyznać, że coraz częściej nachodzi mnie wątpliwość, o co myśmy walczyli i czy na pewno wiedzieliśmy, o co walczymy. Gdyby mi ktoś trzydzieści lat temu nakreślił obraz dzisiejszej sceny politycznej i powiedział, jakim zjawiskom się przysłużę, to nie wiem, czy jednak z tym samym zapałem popierałabym zmiany. Na szczęście nikt nie miał tyle wyobraźni i zbiorowym wysiłkiem w 89 dokonaliśmy zmiany, a teraz w wolnym kraju z mocy suwerena mamy pasztet, który będziemy konsumować bardzo długo z nieustannym uczuciem niestrawności. I to też jest fakt, z którym nie ma co dyskutować.
Z uporem trzymam się zasady, żeby nie podejmować tematów aktualnych, czyli bardzo trudnych. Nie rozpiszę się o tym,  co myślę o TK, kolejnej reformie edukacji, szaleństwach Antoniego i przepychanki z panem Jackiem Kurskim. Nie i koniec! - bo mi życie miłe. Muszę to przetrzymać.
Ale prawo do wolność innych ludzi dopada mnie wszędzie. I męczy. Z roku na rok bardziej.
Podczas ostatniego wakacyjnego wyjazdu zatrzymałam się w eleganckim hotelu w Kudowie. Było gorąco, więc okna pootwierane. Za oknem przez cały dzień normalny gwar miejski, bo to samo centrum uzdrowiska. Wieczorem ułożyłam się wygodnie w pozycji „do poczytania” i ulgą pomyślałam sobie o urodzie życia, której doświadczają czytający. Moja chwila radości trwała dość krótko, bo mniej więcej pięć minut później usłyszałam tubalny rechot pewnego pana, dźwięk odpadających kapsli, stukot przesuwanych mebli i chichot podszczypywanych niewiast. Dźwięki były na tyle głośne, że nie dało się śledzić akcji mojej powieści. Próbowałam jakieś pół godziny. Potem odpuściłam i mimo woli uczestniczyłam w imprezie, która odbywała się gdzieś w okolicy. Próba zlokalizowania nie przyniosła efektów, bo zasłaniały korony drzew. Zniosłam dzielnie opowieść o imprezie sprzed kilku dni, gdzie Tubalny dał k…..a tak popalić sąsiadom, że przyjechały gliny (chichot), Teresie, która się k……a wyp………..a w parku i teraz ją d….a boli (chichot połączony chyba z prezentacją uszkodzeń i głośnym aplauzem innych panów) i wiele innych temu podobnych opowieści. Dotrwałam do końca.
Rano uważnie oglądałam scenerię. Żadnych śladów nigdzie. Zwidy miałam i tyle, uznałam spiesznie i poszłam na wycieczkę.
Wieczorem sytuacja się powtórzyła. Ja do książki, a odgłosy imprezy jakieś piętnaście minut później.  Tym razem najpierw szurające krzesła i odstawiane stołki, potem kapsle na podłogę, następnie Tubalny wygłosił ważne kwestie dotyczące polityki (k…..a wszystkich pier……ych polityków wystrzelać! , pomruk grupy) oraz snuł  rozważania dotyczące k…..a sąsiadów, którzy nie dadzą sobie człowiekowi k…a spokojnie na wakacjach piwa wypić, tylko k…a szkiełów wołają. Tubalnego popierali wszyscy, przywołując także inne przejawy ludzkiej niegodziwości. Odłożyłam lekturę i prawie z okna wypadłam, próbując zlokalizować tarasowo/balkonową imprezę. Bez efektów, ale za to z mocnym postanowieniem, że następnego dnia interweniuję w sprawie zmiany pokoju.
Rano po śniadaniu nieśmiało podeszłam do recepcji i grzecznie poprosiłam o zamianę. Bo ja przyjechałam także poczytać - tłumaczyłam. Pani wykazała zrozumienie i ubolewała, że nie przyszłam do niej w trakcie imprezy, bo to stały problem i oni mają gorącą linię z policją. A pokój mi zamieniono. Teraz dostałam od frontu, z balkonem i widokiem na restaurację.  

Wieczorem ułożyłam się w łóżku w pozycji do poczytania. Jakieś 10 minut było fajnie. A potem na sąsiedni balkon wyszli moi sąsiedzi. Na papieroska. Cały smród wleciał do mojego pokoju i tam został. Ale rozmawiali cicho, tyle że obok.  Potem przez 45 minut pan sąsiad rozmawiał przez telefon omawiając z bliskimi uroki urlopu swojego i bliskich. Mówił głośno, bo był problem  z zasięgiem, a poza tym jego kolega oglądał głośno tv. Kiedy skończył i zaczęłam znowu rozumieć, co czytam, w restauracji po drugiej stronie ulicy wybuchła awantura i jakieś zwaśnione grupy prezentowały całą gamę wyrazów powszechnie uznawanych za obelżywe. A nocną ciszę, jak miecz, co chwilę ciął wrzask „policja”.
Mój świetny szwedzki  kryminał nie wytrzymał tej konkurencji.

Teraz wybieram się nad morze. Będę rozpoznawała, jak umiemy się dzielić wolnością na plaży w dobie parawaningu, czyli narodowego sportu Polaków, polegającego na zagarnięciu jak największej przestrzeni dla siebie. Z ubiegłego roku przywiozłam obraz z plaży w Rowach - kołek przy kołku, parawan za parawanem i brak możliwości przejścia nawet brzegiem morza. Bo o przejściu między parawanami plażą, nawet nie ma co marzyć. Obrazek, który mówi o nas bardzo wiele i niestety bardzo źle.
Zastanawiam się, dlaczego tak mamy? Może tak się dzieje wtedy, kiedy wolność kojarzymy z ideą, czymś o czym się mówi, ale nie praktykuje. I może jednak jest tu jakaś wspólna wina poprzedniego i mojego pokolenia, bo wolność co prawda odzyskaliśmy, ale już nie uczymy, jak z niej korzystać? A może to wyłazi z nas PRL, który nosimy w sobie i przekazaliśmy naszym dzieciom a teraz dajemy wnukom?

Na wszelki wypadek jadę bez parawanu.

Ale z książką.
Czytaj więcej »

Schnellzug

03:00

Wróciłam z kolejnej wakacyjnej wyprawy. Tym razem zwiedzałam Dolny Śląsk. Kotlina Kłodzka od zawsze mnie zachwyca, a każdy kolejny powrót do miejsc znanych, odkrywa ich nowe oblicze. Polska w ruinie potrafi zadziwić i ucieszyć. Jest naprawdę pięknie i nie ma się czego wstydzić. I właściwie mogłabym na tym zakończyć ten wpis, ale nie mogę sobie darować opisania doświadczenia związanego z podróżą, bo wprawiło mnie ono w stan aberracji i tak trwam.
 
Podróżowaliśmy koleją. Z różnych względów, od wielu lat kupuję bilety przez Internet i bardzo sobie chwalę tę formę zakupu. Kupiłam oczywiście w obie strony. Z radością odkryłam, że w drodze powrotnej mamy pociąg bezpośredni Kudowa –Poznań, więc na ten nabyłam bilet powrotny. Do Kudowy jechaliśmy pociągiem IC do Wrocławia, a tam przesiadaliśmy się na koleje regionalne. Wszystko odbyło się zgodnie z planem. Pociągi były czyste, miały klimatyzację, wodę w toalecie.  Trasa malownicza, maleńkie stacyjki ze śladami remontów. Obsługa pociągów była miła, pasażerowie uśmiechnięci i kulturalni. Dokładnie tak,  jak powinno być. No po prostu Polska w ruinie.
W Kudowie zamówiłam taksówkę. Podjechał miły Pan i bardzo grzecznie przeprosił, że chwilę czekaliśmy, ale trwa remont nawierzchni mostu i za chwilę nam pokaże, jak to działa w praktyce. Nie działało. Samochody w ruchu wahadłowym przepuszczano chodnikiem. Mostek miał może dziesięć metrów, ale kolejka do niego z obu stron kilka kilometrów. Mieliśmy więc czas, by pogadać. Pan taksówkarz był niezwykle sympatyczny i generalnie zadowolony. Na tyle sympatyczny, że poprosiłam, by po nas przyjechał, gdy będziemy wracali.
- Bardzo chętnie! A kiedy Państwo wracacie?
- W sobotę o 12.24 mamy pociąg. Nie mam biletu przy sobie, ale chyba nie pomyliłam godziny. - odpowiedziałam
-Acha! Czyli jedziecie autobusem o 12.58 – stwierdził pan
- Jak to autobusem.  My pociągiem. – zrobiłam się nerwowa. Coś pokręciłam? Przecież kupowałam na IC. To o co mu chodzi? Godzinę mogłam pomylić, ale nie pociąg z autobusem.
- O 12.58 jedzie komunikacja zastępcza – odpowiedział dobrze poinformowany taksówkarz i zatrzymał samochód przed naszym hotelem. Pani do mnie zadzwoni w przeddzień i się umówimy. A teraz miłego urlopu życzę. I pojechał.
Matko! Jaka zastępcza. Przecież myśmy przyjechali pociągiem i nie było żadnego remontu.

Kiedy nic nie rozumiem, robię się nerwowa. No i muszę wyjaśnić, o co chodzi. Dlatego pierwszy spacer na dworzec. Cicho, głucho, wyremontowany peron i pozamykane wszystko. Nikogo. Na rozpisce odjeżdżających pociągów nie ma żadnego pociągu do Poznania, ale jest IC do Wrocławia. O 12.58. To co prawda nie jest to samo, co bezpośredni do Poznania, ale zawsze coś. Założyłam okulary, wlazłam na ławkę, żeby doczytać. I dostrzegłam obok godziny maleńką ikonkę autobusu, a potem objaśnienie „autobusowa komunikacja zastępcza”. Znalazłam także numer infolinii IC.

Dzwonię! Pan mi wyjaśnia, że to co mam na bilecie jest dobre. W dole biletu mam informację o komunikacji zastępczej. Mam? Mam. Teraz znalazłam. Maleńkim drukiem.
- A godzina? – pytam. Ja mam 12.24, a tu na rozkładzie jest 12.58.
- No tak! Pani ma na bilecie bez zastępczej, a tam jest zastępcza. O 12.58.

- Acha! - mówię bardzo inteligentnie i dalej kompletnie nic nie rozumiem, bo przecież bilet kupowałam niedawno. Ale co tam, przecież nie będę się denerwować. Nie po to przyjechałam na wakacje. Jednak myśl o powrocie i próba logicznego wyjaśnienia tego zamieszania nie dawała mi spokoju.
W sobotę uzbrojona w bilet wysiadłam z taksówki przed dworcem. Na podjeździe stał już autobus z nadrukiem IC. Podeszłam z bagażem do konduktora. Robił wrażenie uszczęśliwionego naszym spotkaniem. Był tak życzliwy, tak wylewny, tak otwarty, że nerwowo obejrzałam się, czy jest ktoś, kogo można by prosić o pomoc w razie nadmiernego ataku życzliwości. Radośnie wskazał nam miejsca, zaprosił do autobusu.
- A czy mógłby mi Pan wyjaśnić o co chodzi z tą komunikacją zastępczą? - zapytałam odważnie, choć jego gotowość do służenia pasażerom, była co najmniej podejrzana.
- No jest! – odpowiedział bystrze
- Ale ja kupowałam bilet na pociąg. Dlaczego nie jedzie pociąg?
- Bo tu nie jeździ. – wyjaśnił patrząc na mnie z politowaniem
- Jak to nie jeździ, jak jechałam? Pięć razy jechałam tu pociągiem.  
- No to pewnie Kolejami Dolnośląskimi Pani jechała. IC nie jeździ, bo szyny nie takie. Od początku jak tu jeździ, to nie jeździ. Jeździ zastępcza. – Odpowiedział mi inteligentnie z wyżyn swojego kolejowego wykształcenia, a ja poczułam, że tracę związek ze swoimi zasobami w mózgu i zwoje mi się przegrzewają od zawiłości kolejarskiego myślenia. No nie nadążam i tyle. W końcu IC, to i konduktor ma schnellzug myślowy, a ja tylko osobowym powinnam.
- Ale właściwie, o co Pani chodzi? Autobus, pociąg – co za różnica? – dodał widząc na mojej twarzy oznaki swojego absolutnego zwycięstwa. Dobił mnie tym całkowicie, bo właściwie o co mi chodzi?

I tak dobita wsiadłam i pojechałam komunikacją zastępczą do Wrocławia. Tam przesiadłam się na przepełniony gdyński pociąg. A moja miejscówka okazała się być miejscówką na … komunikację zastępczą. Więc jechałam na stojąco.
I dopiero wieczorem w Poznaniu, dotarło do mnie, że kolej nabiła mnie w butelką, bo przecież bezpośredni pociąg, to coś takiego bez przesiadek z jedną miejscówką. Ale już nie drążę tematu, bo nie daj Boże jeszcze ktoś mi coś wyjaśni i stan mojej aberracji się pogłębi. Upewniłam się w tym myśleniu późnym wieczorem w sobotę, kiedy zobaczyłam migawkę z Prezydentem Dudą odpowiadającym na pytanie o sprawę gen. Ścibora-Rylskiego. Miał tę samą minę i gotowość, co konduktor  w komunikacji zastępczej, a jego odpowiedź, że „powstańcom należy się szacunek” całkowicie nie wyjaśniająca niczego, była według mnie ćwiczona w tej samej szkole komunikacji.

Komunikacji zastępczej oczywiście.
Czytaj więcej »