I już po!

14:16

Prawdziwie wiosenna sobota. Siedzimy przy późnym obiedzie. Za późnym, jak na potrzeby mojego wygłodzonego organizmu, który od czasu wprowadzenia przeze mnie rewolucji żywieniowej, żąda pięć razy dziennie i to kolorowo, jarzynowo i z rozsądkiem. Z tym rozsądkiem jest najtrudniej, ale wygrzebuję jakieś resztki po przodkach i prowadzę tę nierówną walkę z wszechobecną konsumpcją z uporem zupełnie  mi dotychczas nieznanym. Determinacja w kwestiach żywieniowych to postawa raczej mi obca.
Przynajmniej tak było do niedawna.
A teraz proszę - NOWA JA!
Więc siedzimy przy tym spóźnionym obiedzie (spóźnionym, bo ja dzień spędziłam na Wielkopolskim Kongresie Kobiet, a nie jak na przyzwoitą kobietę, żonę i posiadaczkę ogrodu przystało, z mężem własnym, w krzakach równie własnych, uzbrojona w haczkę, grabki albo inne narzędzie do obróbki tych kilkuset metrów)  i nagle gdzieś tam między brokułem i kalafiorem, oraz pyszną sałatką z zielonego ogórka mąż mnie pyta:
- No i co ten Kongres uchwalił? – patrzy na mnie, chyba od tego zielonego koloru, jakoś tak zadowolony bardziej, niż był z rana, kiedy mnie tam wiózł.
A może zadowolony, bo wreszcie dożył pory karmienia?
Ożeszty! myślę sobie - zażył mnie chłop znienacka. Ja nie wiem, co uchwalił!? I czy w ogóle powinien coś uchwalić? Ale przecież się nie przyznam, bo wtedy mój dzień spędzony na tym kobiecym spotkaniu wypadnie mniej profesjonalnie i nie będzie żadnego usprawiedliwienia, dla nieobecności podczas wiosennego przekopu przez ogród, niewydanych o odpowiedniej porze posiłków oraz ogólnie dezercji od kobiecych powinności.
Więc odpowiadam inteligentnie bardzo:
- Uchwalił same bardzo ważne rzeczy! Między innymi, że musimy być jeszcze bardziej zdeterminowane i czujne! Bo chwila nieuwagi i zdobyte przyczółki tracimy! - odpowiadam zuchwale, patrząc w umęczone całodzienną pracą oblicze małżona mego.
- Acha! To ty pilnuj przyczółków, a ja pójdę do ogrodu, bo mi słońce zajdzie – odpowiada i posilony zdrową strawą, zmierza w stronę krzaków, które rozrosły się bez żadnego rozsądku i umiaru. W odróżnieniu od spraw kobiet i kongresu (niewyobrażalnie różnorodnych i trudnych do zdefiniowania i rozwiązania), krzaki są konkretne i zajmują pół ogrodu. I trzeba je przetrzebić, bo gąszcz nie pozwala już żyć.
Sprzątam po obiedzie i myślę o dzisiejszym dniu. O moich koleżankach, które przygotowały to wydarzenie, o kobietach, które z różnych stron przyjechały, by się spotkać, posłuchać i pogadać. By być częścią wspólnoty. Bo poczucie przynależności jest bardzo ważne. Myślę o słowach, które dzisiaj padały. O tym, co to kolejne spotkanie wielkopolskich kobiet, wniesie do naszego wspólnego życia. Czy coś wniesie? Że wniesie do mojego, jestem pewna. Jest tyle spraw, które potrzebują naszej wspólnej inicjatywy i dopiero kawa wypita w przerwie między panelami, razem z nowymi lub znanymi koleżankami, pozwala się namówić, poknuć, dostrzec szanse na skuteczne rozwiązanie lub zrobić krok przybliżający rozwiązanie w jakiejś ważnej (nie tylko kobiecej!) sprawie.
Wartością tego spotkania jest już samo spotkanie. A rozliczne  rozmowy, które dzisiaj odbyłam świadczą, że kongresowe zloty są nam wszystkim bardzo potrzebne. Przynoszą nowe inicjatywy, dają zastrzyk energii do działania i życiowego kopa.

Czasem kop kopie znienacka. Ja dzisiaj na Kongresie dostałam takiego w toalecie. Podczas mycia rąk, stojąca obok mnie kobieta mówi nagle do lustra, gdzie spotykały się nasze spojrzenia „Ty pisz Asia, pisz! Bo ja wszystko czytam”.
 I oto po raz pierwszy w życiu stanęłam oko w oko z nieznanym mi wcześniej człowiekiem, który zna moje teksty! Co więcej - lubi je, wraca do nich, bo robią mu dobrze w chwilach gorszych!
Nie może być piękniej! I takie rzeczy, taka otwartość, tylko na Kongresie! A tu nasze pamiątkowe zdjęcie.

Chyba nikt nie ma wątpliwości, że skrzydła u ramion wyrosły w trymiga, a energii, dzięki wszystkim dzisiejszym wydarzeniom, mam tyle, że mogłabym te krzaczory ogrodowe rwać przez następne tygodnie.
Ale skupię się na pisaniu!
I na pilnowaniu zdobytych przyczółków!

zdjęcie wykonał Hieronim Dymalski
Czytaj więcej »

Joga w Korzeczniku

06:42

Gdyby ktoś uważnie śledził moje wpisy i na tej podstawie chciał wyciągnąć  wnioski o sposobie życia, jakie prowadzę, mógłby pomyśleć, że ja nic innego nie robię tylko jeżdżę. A to do Łodzi, a to do Korzecznika. No i tu by powstał pewien problem, bo pozory mylą. Wyjazdy rozłożone były w przyzwoitych odstępstwach czasowych, więc wcale nie jestem powsinoga. Ja po prostu za rzadko siadam do komputera w celu obcowania z własnym wnętrzem (dodajmy bogatym!) i uzewnętrznianiu tego, co mi się kotłuje w głowie, w postaci kolejnych wpisów. Ale ze mną jest tak, jak z tym robotnikiem, co po budowie z pustą taczką gania, bo czasu nie ma załadować. Im jestem starsza, tym więcej się dzieje i latam za tą taczką z szybkością światła. Co, jak wiadomo, głębokiej refleksji nie służy. Stąd wpisy rzadsze, choć mocne postanowienie poprawy podejmuję prawie codziennie.
Byłam w Korzeczniku. To jest taka wieś na końcu naszego województwa, w której nawet sklepu nie ma. Tam jest tylko szkoła i kilka zabudowań. No i jezioro, rzeka, lasy, pola, cisza, spokój. Dla kogoś, komu obornik rozrzucany po polach przypomina najpiękniejsze chwile wakacji i czas dzieciństwa, Korzecznik to miejsce wyśnione. W Korzeczniku byłam na wiosennej jodze – zlocie kilkunastu kobiet, które ćwiczą pod kierunkiem Kasi.
Ten wyjazd był realizacją kolejnego marzenia, by kiedyś na taką formę wypoczynku pojechać. Chciałam od bardzo dawna, dzisiaj mogę napisać, że o wszystkim możemy mówić w moim przypadku, tylko nie o wypoczynku. To raczej była ciężka fizyczna wyrypa a nie lajtowe machanie członkami.  Ale dałam radę, podobnie jak wszystkie moje koleżanki. I w poniedziałek nic nie bolało, co już samo w sobie jest sukcesem.
A Kasię, która to wszystko zorganizowała podziwiam. Mało, że o wszystko zadbała, uczciwie ćwiczyła, a ćwicząc objaśniała kolejne pozycje (spróbujcie ułożyć ciało w pozycji świecy, następnie zarzućcie nogi za głowę i pełnym głosem, tak żeby wszyscy słyszeli,  spokojnie mówcie do sporej grupy o kolejnych ruchach, oddechach), to jeszcze znosiła nasze marudzenie, na temat wysiłku. Trzy razy dziennie wysiłek i trzy razy dziennie marudzenie (niektórych rzecz jasna!). W życiu spotkałam wiele nauczycielek. Wszystkie mówiły, że mają ciężką pracę i pewnie tak było. Kasia nic takiego nie mówi. Ma w sobie jakieś dodatkowe pokłady cierpliwości, pogody ducha i energii, którą się dzieli ze współćwiczącymi.  W dodatku ma ogromne poczucie humoru, bo tylko ktoś taki, może grupie ćwiczących kobiet, powiedzieć, żeby włożyły sobie drewniany klocek pod łopatki i wygodnie się na nim ułożyły. Podejrzewam, że używa jakiś tajemnych praktyk, bo po trzecich zajęciach ja też uwierzyłam, że na tym klocku może być wygodnie.
Naprawdę!
W miniony weekend Korzecznik stał się bardzo kobiecy. Kiedy po zajęciach całą grupą szłyśmy do naszej bazy noclegowej, przy płocie stanął mężczyzna w wieku dojrzałym i przyglądał nam się, jak jakiemuś zjawisku. W końcu, chyba chcąc zachować fason, powiedział: „nigdy w życiu nie widziałem tylu kobiet naraz”. I dalej stał przy płocie!  Inni zatrzymywali samochody, motory i rowery, by się z nami przywitać.  Ludzie jacyś inni, czy co?

Pisząc o tym wyjeździe, pełnym energii kobiecej, nie mogę pominąć innej kobiety - Marii. Znamy się od wielu lat dzięki projektom edukacyjnym i od zawsze podziwiam. Należy do osób, które dodają mi wiary, że Polska jest głupia i nie do zniesienia tylko w przekazie medialnym. Bo w realnym życiu, są takie osoby jak ona. Jest dyrektorką wiejskiej szkoły, w której najpierw zabrakło dzieci, bo wieś prawie wymarła, potem zabrakło woli gminy, by szkołę utrzymywać. A później Maria i jej podobni wzięli sprawy w swoje ręce. Dzisiaj szkoła kwitnie i pełni taką funkcję, jaką powinna pełnić każda publiczna placówka – oprócz normalnej funkcji edukacyjnej jest animatorem przeróżnych działań społecznych, a pracujący w niej zespół ludzi zabiega o nieustanny rozwój własny i placówki.
Efekty widać gołym okiem, bez wyszukanych procedur i audytów. Miałam dużo satysfakcji, kiedy koleżanki z grupy jogowej z uznaniem oglądały szkołę, wzdychając, że ich dzieci w uczą się  dużo gorszych warunkach.

Maria, wspólnie ze swoimi dziećmi prowadzi także agroturystykę „Bliżej natury”, w którym uruchomiła niedawno ośrodek rehabilitacyjny. Korzystałyśmy z jej gościnności i usług. Śmiało mogę polecić. I jakość, i ceny, i okolicę.


No więc tak: należałam się wygodnie na klocku, rozciągnęłam ile wlazło, naładowałam akumulatory niezwykłą kobiecą energią, a w bonusie … znalazłam wiosnę.

A teraz, jak mawiał mój Tato - do nowych zwycięstw! Czego wszystkim życzę!
Acha! w najbliższą sobotę Wielkopolski Kongres Kobiet!
Pamiętajcie o tym i o sile, jaką dają takie spotkania!
 

A tu linki dla zainteresowanych
https://www.facebook.com/profile.php?id=100005045508762

https://online.ikongres.pl/conference/v_wielkopolski_kongres_kobiet_-_decyzje_kobiet?utm_source=qrcode&utm_medium=print&utm_campaign=materialy_drukowane
Czytaj więcej »

Byłam w Łodzi

14:43
Model życia, który prowadzę, z pewnością nie jest typowy dla emerytowanych polskich kobiet. Mam to szczęście, że usiedzieć nie mogę, więc ciągle doświadczam nowego i to w sposób niezwykle ekscytujący.  
W poniedziałek 11.03 występowałam na scenie Teatru Nowego w Łodzi, w spektaklu Uli Kijak Metoo ze sceny.  
Przedstawienie zorganizował Urząd Miasta  dla młodzieży łódzkich szkół ponadpodstawowych. Patronatem objęła  Hanna Zdanowska Prezydent Miasta Łodzi. Mniej zorientowanym podpowiem, że spektakl Metoo ze sceny – czytanie performatywne powstał w Teatrze Polskim w Poznaniu w 2018 roku.
O tym, czym jest oraz jak trafiłam do zespołu wystawiającego spektakl pisałam tu: https://www.blogger.com/blogger.g?tab=wj&blogID=8782562681063908429#editor/target=post;postID=966301199757325719;onPublishedMenu=allposts;onClosedMenu=allposts;postNum=51;src=postname
Dziś postanowiłam napisać kilka słów, o losach tego spektaklu, bo ktoś to musi zrobić.
Chyba wypadło na mnie.
O tym, że jedziemy do Łodzi ze spektaklem, dowiedziałam się kilka tygodni temu. Gramy go bardzo rzadko. Prawie wcale.Termin był kilka razy zmieniany, bo przeciwności losu wiele. Zgranie wolnego terminu  siedmiu aktywnych kobiet to prawdziwe wyzwanie. Ale się udało. Na próbach przed wyjazdem i w drodze zastanawiałyśmy się, jak będą ten spektakl odbierali młodzi ludzie. Teksty, które czytamy, mówią o sprawach bardzo trudnych, często intymnych, a to jak wiadomo budzi emocje i różne zachowania.  Nie mam takich przeżyć, jak moje koleżanki- aktorki, ale z ich opowieści wynikało, że spodziewać możemy się wszystkiego. Wiadomo – MŁODZIEŻ.
W najlepszym razie tego, że nie oderwą oczu od swoich smartfonów.
Trudno!
Ale życie lubi zaskakiwać. Dzięki temu wyjazdowi, zrozumiałam wagę i znaczenie tego spektaklu. Nie potrafię ocenić jego artystycznej wartości, bo jestem nieobiektywna. W końcu  współtworzę to przedstawienie. W Łodzi teatr był wypełniony, spektakl trwał godzinę,  a skupienie widowni było wręcz wyczuwalne. Słowa brzmiały, jak nigdy dotąd. Kolejny raz występowałyśmy przed publicznością, ale pierwszy raz przed tak młodymi widzami. I dopiero doświadczenie łódzkiego spektaklu uświadomiło mi , jak bardzo ten temat, ten spektakl jest ważny dla młodych ludzi - dziewczyn i chłopaków, którzy gdzieś się muszą dowiedzieć więcej o sobie, o swojej seksualności o swoich prawach i powinnościach. Gdybym była wychowawczynią, bardzo bym chciała iść z moimi uczniami na Metoo ze sceny. Łatwiej byłoby nam rozmawiać o trudnych sprawach.
Refleksja, którą się tutaj dzielę, pojawiła się nie tylko w mojej głowie. Wszystkie aktorki występujące na scenie miały podobne wrażenia. Odbiór był zupełnie inny, niż podczas poprzednich przedstawień. Po spektaklu przyszła do  naszego zespołu pani Agnieszka Łuczak – pelnomocniczka ds. równego traktowania, osoba, która z ramienia Urzędu zorganizowała ten spektakl. Rozmawiałyśmy o wysiłku, który włożyła, by spektakl mogli obejrzeć łódzcy uczniowie. Jak sama mówiła, najtrudniej było…. w Teatrze Polskim w Poznaniu!
Od tej rozmowy i od powrotu z Łodzi minęło już kilka dni, a mnie ciągle cisną się kolejne pytania. Na przykład – dlaczego tego spektaklu nie obejrzeli ani razu poznańscy uczniowie? Dlaczego nie jedziemy z nim do Kalisza, Gniezna, Konina. Nie pracuję w dziale marketingu Teatru Polskiego i pewnie nie wszystko rozumiem.  Ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w przypadku Metoo ze sceny życie dopisuje kolejną puentę – oto temat jest taki… kobiecy, co w podtekście znaczy - nieciekawy, niepotrzebny, żaden.
Chciałabym się mylić.
Tymczasem na stronie Urzędu Miasta Łodzi przeczytałam:

To było niesamowite przeżycie. Popłakałam się. Po spektaklu pobiegłam do toalety umyć twarz. Musiałam się uspokoić, ale wciąż czuję drżenie rąk – tak o wrażeniach po obejrzeniu spektaklu „Metoo ze sceny” mówiła jedna z dziewcząt na widowni.

Ten spektakl jest bardzo potrzebny. W Łodzi zaistniał, bo mądra i konsekwentna kobieta zabiegała o jego wystawienie, a druga mądra kobieta objęła go swoim patronatem.
W Łodzi dotarło do mnie, że jeśli nic nie zrobię w tej kwestii, to tak, jakbym i ja zlekceważyła głosy kobiet, których prawa nie zostały uszanowane.
Najgorszy z grzechów, to grzech zaniechania.
Drogie Koleżanki! Zacznijmy naciskać!
Tu w Poznaniu!
Gdzie trzeba i kogo trzeba!

 

A tu linki:
https://uml.lodz.pl/dla-mieszkancow/lodzianie-decyduja/ngo/skontaktuj-sie-z-nami/pelnomocnik-ds-rownego-traktowania/
http://www.nowy.pl/item/spektakle/article/metoo%20ze%20sceny/lang/pl
https://dzienniklodzki.pl/spektakl-metoo-ze-sceny-o-przemocy-seksualnej-wobec-kobiet/ar/13956697
https://www.facebook.com/watch/?v=2265640543705550
Czytaj więcej »

Dzień Kobiet

13:00
Marcowy poranek może być pełen obietnic. Otwierasz oczy i widzisz słońce. Myślisz – jest! Przyszła! Wstajesz  ochoczo z łóżka, bo wreszcie przez zapaskudzone zimowym brudem okna zagląda błękit nieba i dodaje sił, energii. Człowiek jakoś tak żwawiej się rusza i prędzej jest gotów na wszystko. Na konfrontację, na branie sprawy w swoje ręce, na porządki. Na życie. Ten przypływ energii, skonfrontowany z faktami, może jednak zostać gwałtownie  zahamowany. W moim przypadku tak było dzisiaj.
Wszystko było dobrze, do wyjścia z domu! Moja Belka – spacyfikowany mały terrorysta, czyli white terrier, jest bardzo inteligentna i żadnym tam błyskom światła nie daje się nabrać. Do porannego spaceru musiałam ją zachęcać i przekonywać, by w końcu użyć przymusu bezpośredniego. A potem świst zimnego wiatru za uchem i kilka kolejnych podmuchów atakujących całą mnie, uświadomiły, że obietnica budząca nadzieję, to ciągle tylko obietnica. Błękit nieba nad głową, tylko idioci mogą kojarzyć z ciepłym krajem. W marcu jest zima. I nie ma co się rozpędzać, tylko spokojnie czekać aż przyjdzie wiosna. Ta prawdziwa. O tym myślałam stojąc koło trawnika, na którym sieć psiej informacji jest bardzo bogata. I wszystkie okoliczne burki muszą wąchać długo, a właściciele muszą stać, ale za to mogą sobie myśleć, ile wlezie.
Pies wącha, ja stoję, wiatr wieje jak diabli. Zza rogu wychodzi sąsiadka. Też ją wygnało poranne słońce, tyle, że ją po zakupy. Pani śmiało mogłaby być moją mamą. Z poprzedniej epoki zostały jej nawyki, że w piątek trzeba iść z rana do sklepu, bo inaczej wykupią. Targa siatkę pełną pieczywa i warzyw, jakby armię miała wyżywić. Mieszka tylko z mężem. Przystaje koło mnie i siatkę stawia na ziemi.
- Patrz pani, jak wieje! – spod wełnianej czapki życzliwie patrzą na mnie ciemne oczy okolone siecią drobnych zmarszczek. Zimno ! - dodaje. Poranne dyskusje zawsze rozpoczynamy od pogody.
- Strasznie! Jakby głowę chciało urwać! – odpowiadam i kulę się w sobie.
- No, ale nie jest tak źle. Ja pamiętam, jak dawniej bywało, że 8 marca to taka zima była. Śnieg, lód. Człowiek goździki w pracy dostał, to po drodze do domu mu zmarzły.
Dzisiaj, to chociaż kwiaty nie zmarzną.
- Kwiaty pewno nie! Ale kobiety tak. Ja zmarzłam już za wszystkie. Nawet Belka siku nie chce zrobić, bo zimno.
- No! Coś ta wiosna przyjść nie może. Choć niby tak ładnie! A ja już panią na rowerze widziałam. Już by się pojechało, co? – mówi i uśmiecha się do mnie, uruchamiając pozostałą sieć zmarszczek na twarzy. Ładna jest w tej brzydocie.
- No pewnie, że by się pojechało. Już wyjęłam rower, ale po pierwszym razie tylko mnie kręgosłup rozbolał. Chciałam dzisiaj śmignąć, ale w taki wiatr, nie jadę.
I nagle, jakby temat pogody zupełnie nie istniał, słyszę.
- Mnie też boli kręgosłup. Mam krzywy. Mój stary mi go przetrącił.
- Jak przetrącił? - pytam, jakbym się choinki urwała. Widać przeskok był dla mnie w ten chłodny poranek zdecydowanie za duży.
- No przetrącił! Pizgnął i przetracił! Pani wie, co ja z nim miałam za życie? Nic tylko wóda i kumple. Teraz to już jest spokojny, bo stary, ale kręgosłup mam krzywy, bo przetrącił.
- I pani tego paskuda karmi? mówię wskazując na siatkę pełną wszystkiego.
- No, a co mam robić? Gdzie miałam wtedy uciec? A dzisiaj? Do kogo? – patrzy i w oczach pojawiają się łzy, a potem powoli ściekają wyżłobionymi bruzdami. Najpierw były dzieciaki, teraz jest starość. I tak całe życie karmię paskuda.
Milczę, bo właściwie nie wiem, co powiedzieć.
No nic!- mówi. Zimno! Idę do domu! Dobrze, że Pani ścięła te drzewa. Teraz widzę, jak pani siedzi przy biurku. Lubię patrzeć na Pani dom. Myślę sobie wtedy – o jest moja sąsiadka.
A o moim życiu pani, to książkę, by napisał. Tylko po co?  - mówi na odchodnym i idzie w kierunku swojego bloku uzbrojona w siatkę z zakupami.

- Dobrego dnia Pani życzę! – mówię do oddalających się, przygarbionych pleców.
Po południu, w czasie próby w Teatrze Polskim przed kolejnym przedstawieniem #metoo (tym razem wystawiamy w Łodzi), Ula Kijak robi mi zdjęcie.

Prosi bym wrzuciła na Fb, bo jest ważna akcja.
Patrzę na nie i mając w głowie poranne spotkanie, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w sprawach kobiet, nic nie jest jednoznaczne.
Nawet Dzień Kobiet.
Czytaj więcej »

Napis

06:17

Otworzyłam rano Fb i jako pierwszy post wypadło stwierdzenie, że „w życiu nic nie dzieje się przypadkowo”. Trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić, szczególnie gdy człowiek ma sobą doświadczenie tłustego czwartku spędzonego w ambulatorium Centrum Onkologii, a wcześniej naczytał się o skutkach diety dla organizmu. Termin w tłusty czwartek, to także był przypadek. Efekt wielu prób rozwiązania problemu, który znienacka wyrósł i wzbudził mój niepokój. W końcu po kilku wizytach u lekarzy w celu pozbycia się intruza, otrzymałam termin za trzy miesiące. Cierpliwie wyczekałam.
I oto w samo południe stanęłam na Garbarach przed WCO. Po lewej stronie, na płocie przeczytałam napis „Pamiętaj 5 razy dziennie jedz warzywa i owoce! Ponad 1/3 chorób nowotworowych można uniknąć, stosując odpowiednią dietę”.
Wielkie litery, kolorowe zdjęcie.
- Wisi w dobrym miejscu, pomyślałam sobie. Trudno nie zauważyć. Ludzie przechodzą obok. Tysiące ludzi. Koło tego szpitala zawsze ruch. I zawsze samochody stojące w korku.  To chyba najbardziej ruchliwe miejsce na sennych dzisiaj Garbarach. Jedno z bardziej zaludnionych w Poznaniu.  Na niewielkim placyku, przed głównym wejściem do szpitala, tłum. Większość stanowią palacze. Stąd napisu o zdrowej diecie (z podtekstem o odpowiedzialności za nie!) nie widać. Ale to nie ma znaczenia, bo oni i tak nie czytają. Inaczej by tutaj nie stali. Ostrzeżenia o szkodliwości palenia są przecież czytelne i napisane tłustym drukiem na każdym pudełku papierosów. Większym, niż nieśmiało wypisana nazwa producenta.
Widać od czytania, do myślenia długa droga.
Wchodzę. W środku gwar i tłok, w poczekalni ambulatorium pełno ludzi. Będzie z pięćdziesiąt osób.  Ciasno. Siedzą jeden przy drugim w oczekiwaniu na zabieg. Siadam i ja. Mam szczęście. Właśnie zwolniło się krzesło, bo do gabinetu wszedł oczekujący mężczyzna. Jestem kilka minut przed wyznaczonym czasem, więc wyjmuję czytnik, by oddzielić się od otoczenia. Już przy pierwszym zdaniu, orientuję się, że nici z czytania.
Starsza pani siedząca przy drzwiach gabinetu, mówi głośno i bez przerwy. Wygląda na „późną starość”, czyli dobrze po osiemdziesiątce. Koło niej siedzi prawie młódka, młodsza o jakieś dziesięć lat. Już po chwili wiem, że starsza ma na imię Basia. Kiedyś musiała być atrakcyjną kobietą. Siedzi w czapce na głowie, w zwyczajnym sweterku i spódnicy, z wyciągniętymi do przodu długimi, skrzyżowanymi nogami, w zniszczonych brązowych botkach. Nie słyszy, ale ma wielką potrzebę kontaktu. Mówi językiem wykształconej kobiety. Zdania są poprawne, a opowieści spójne. Reaguje na wszystko, co się dzieje. Nawiązuje kontakt z napływającymi ciągle pacjentami. Zagaduje, opowiada , tłumaczy. To od niej dowiadujemy się, że jest opóźnienie, że teraz wchodzi dopiero godzina 10.30, że ona będzie tu siedziała do 14, że ona do tego małego lekarza nie pójdzie, bo kto to widział, żeby lekarz był taki mały, że Genek – ten to był wysoki i potem umarł na raka płuc, że w Radiu Maryja…..
Tu się wyłączam. Ciągle gapię się w czytnik. Może jednak uda mi się poczytać.
Nagle krzyk!
Jezu! Gdzie jest moja laska! Basia zrywa się z miejsca. Jest bardzo zdenerwowana. Krzyczy głośno! Laska ! Moja Laska! Gdzie jest laska? Siedząca obok koleżanka spokojnie odpowiada  „nie wiem. Siadaj! Nic ci nie poradzę. Przyszłaś bez laski. Opierałaś się o mnie”.

Acha! mówi Basia, siada i dalej ciągnie swoje opowieści. Każda kolejna wynika z poprzedniej. Przerywa tylko wtedy, kiedy otwierają się drzwi gabinetu i mały lekarz prosi Pana Zdzisława, lub panią Zofię. Czasem robi się zamieszanie. Tak było przy Elżbietach. Wstały cztery i z nadzieją, na finał, ruszyły do gabinetu. Koło Basi zrobiło się tłoczno. Ale tylko na chwilę, bo mały lekarz wskazał właściwą. Trzy wróciły. Basia kontynuowała opowieść o swoim życiu, od czasu do czasu grożąc palcem, ludziom, których przywoływała zza światów. Na przykład Edmundowi, który pił, a nie powinien. I jakby nie pił, to by żył. A tak co?
- Basiu! On był starszy od Ciebie. Pewnie by już nie żył! – mówi koleżanka
- Co Ty tam wiesz. Nie znałaś Edmunda! – mówi to takim tonem, że koleżanka nie dyskutuje. Drzwi się otwierają i z gabinetu wychodzą lekarze. Przeciąg zamyka je z trzaskiem. Basia podnosi palec i grozi lekarzom! mówiąc:
- W mojej przychodni, to bym wam pokazała. Tam jest porządek! Nie to co tu!
Nie wiem, czy była lekarką, czy jest tylko zaangażowaną i uspołecznioną  pacjentką. Na pewno jest wykształcona.
Za mną siadają dwie nowe kobiety. Obie z wielką nadwagą. Przyszły na kontrolne badania, bo obie bardzo chore i po operacjach. Nie słuchają Basi. Rozmawiają o pączkach.
Bo dziś tłusty czwartek, mniejsza chwali się, że  zjadła ich już dzisiaj siedem. Druga dopiero w domu zje, bo w robocie dawali, ale ona swój honor ma. I od głupków nie bierze. Ale zadzwoniła do męża, żeby kupił dziesięć. Będzie na wieczór. Potem następuje wymiana adresów cukierni i informacji o długości kolejek.

Myślę, co uczyni ten cukier i gluten z ich chorobą. Co myślą o pączkach ich zaniedbane jelita. Ale jeszcze nie jestem na etapie Basi, by powiedzieć wszystko, co wiem o zdrowiu i życiu  mniej zorientowanym. Bogu dzięki. I dobrze, że nie muszę się martwić pączkami.  No chyba, że tymi na drzewach. Z nimi też kłopot, bo jak za wcześnie , to wiadomo…

Do gabinetu wołają Basię. Zawołana przez małego lekarza, wchodzi z koleżanką. Po chwili mały lekarz, który okazuje się być pielęgniarzem, prosi panią Joannę. Idę. Zabieg trwa kilka minut. „To wirusek” mówi wysoki i postawny lekarz i sprawnie usuwa to, z czym przyszłam. Kamień spada z serca. Przez cienką ścianę słyszę, jak lekarka rozmawia z koleżanką Basi.
- Za tydzień do wyjęcia szwów. I proszę pamiętać, żeby ona sobie tego szycia nie rozdrapała!
- Ja z nią nie mieszkam. Ona mieszka sama, więc nie wiem, jak to zrobić?

Wychodzę ze szpitala. Mijam Basię z plastrem na nosie siedzącą na ławce. Pewnie czeka na koleżankę i taksówkę. Mijam tłum palaczy przed wejściem. Mijam napis o znaczeniu diety dla profilaktyki zdrowia. Upewniam się, że jestem na właściwej drodze, skoro radykalnie zmieniam nawyki żywieniowe.
Rozglądam się.
Nigdzie nie ma napisu, jak na starość ustrzec się przed samotnością.
Czytaj więcej »