W Iwoniczu leczą zołzy

02:01
Pobyt w sanatorium jest trochę jak rosyjska ruletka. Od momentu złożenia wniosku w NFZ, do chwili zameldowania w pokoju zainteresowany właściwie  nie ma na nic wpływu. A cena przypadku może być straszna! Mimo tego zagrożenia wśród chętnych tłok jak diabli i na skierowanie czeka się kilkanaście miesięcy. Widać lubimy ryzyko i adrenalinę związaną z niewiadomym.
Mnie w sanatorium odpowiada wszystko. Skromny standard wyposażenia, niewyszukana dieta a jeszcze bardziej minimalne racje żywieniowe, obowiązkowy ruch, ćwiczenia i zabiegi oraz ustalony harmonogram dnia. Jest trochę tak, jak było kiedyś na kolonii. Najciekawsze są jednak obserwacje ludzi - kuracjuszy a także lokalnej społeczności zaangażowanej w budowanie uzdrowiskowej oferty. Dlatego w miarę możliwości uczestniczę w imprezach przygotowanych dla kuracjuszy i staram się być wszędzie tam, gdzie w czasie mojego pobytu coś się dzieje. Na pierwszy spacer z przewodnikiem pobiegłam więc z przyjemnością i wysłuchałam opowieści o powstaniu miasta. Właśnie miasta, bo lokalnych mieszkańców jest co prawda kilkuset, ale doliczyli kuracjuszy i już jest prawo do…. miasta! Jest burmistrz i w dodatku brzmi jak należy. Z miejska. Można? Można!
Pani przewodniczka – lokalna liderka społeczna i bizneswoman w jednym mówiła z zapałem i wprawą. Kilkakrotnie cytowała fragmenty zapisów literatury lekarskiej z XIX wieku opisujące walory lecznicze uzdrowiska i choroby, które tu można skutecznie wyleczyć.
Kilka razy powtórzyła „W Iwoniczu leczą zołzy, skrofuły….” i tu następował ciąg dalszy wymienianych chorób, zagłuszany jednak za każdym razem  wątpliwościami dotyczącymi znaczenia obu słów. Bo oba już dawno wypadły z użycia w tym znaczeniu, który cytowano i zebrani ludzie nie rozumieli sensu. Pewnie wielu pomyślało, że zołzy to nieznośne baby, a skrofuły to ich męski odpowiednik, czyli stare zgredy. 
Z drugiej strony ten cytat wydał mi się wyjątkowo dobrze dobrany, bo faktycznie kilka zołz tutaj przyjechało, żeby się leczyć.
Jedna z nich miała okazję zaprezentować swoją chorobę podczas spotkania z moją Sąsiadką od stolika i posiłków, starszą ode mnie panią, grzeczną, skromną i bardzo spokojną. Z Zołzą, o której myślę spotkała się raz, ale zapamięta na długo. Moja Sąsiadka skierowana po przyjeździe do pokoju poszła tam i zajęła jedno z łóżek. W pewnym momencie do pokoju weszła Zołza w towarzystwie kogoś z obsługi, kto prezentował Zołzie możliwe do wyboru pokoje. Zołza weszła, rozejrzała się i spojrzała na moją sąsiadkę, po czym powiedziała głośno – „O nie! Ta pani jest dla mnie za stara. Tu nie będę mieszkała”. I wyszła energicznie ku wewnętrznej radości mojej sąsiadki. Ale swój ślad zołzowatości pozostawiła na długo. No i czyż nie jest to rosyjska ruletka. Trafić sąsiedztwo takiej małpy na trzy tygodnie? Na rano, wieczór, i na we dnie, w nocy? Matko! Dodam jeszcze tylko, że obie Panie są w wieku zbliżonym, tylko Zołza tego nie widzi. Taka to choroba. Zaburza widzenie, odczuwanie, empatię. I sympatię innych jako skutek uboczny.

Ale to nie był koniec przygód mojej Sąsiadki, bo inna współlokatorka z jej pokoju przyjechała w stanie depresji i po tygodniu pogarszającego się wyraźnie stanu zdrowia podjęła próbę samobójczą. Sąsiadka próbowała znaleźć pomoc wśród personelu sanatorium, ale zanim pomoc została udzielona, przekonała się wielokrotnie, że zwrot w „Iwoniczu leczą zołzy” ma kilka znaczeń. Pielęgniarka zostawiona na dyżurze nocnym odmawiała wezwania pogotowania i policji lekceważąc prośby kuracjuszki – współspaczki z pokoju chorej kobiety. Rzecz nie do pomyślenia, a jednak możliwa. Sąsiadka opowiadała mi potem, że gdy w końcu chorą zabrało pogotowie, to ona biedna siedziała sama na łóżku do drugiej w nocy i nie mogła sobie sama ze swoimi emocjami poradzić. A dyżurna zołzowata pielęgniarka pewnie spała aż miło.
I żeby nie było, że ja tu całkiem zdrowa jestem i zabieram miejsce bardziej potrzebującym, od razu się przyznam, że także miałam poważny atak tej choroby. Przed salą gimnastyczną moja grupa czekała na wejście na zajęcia. Ludzie rozmawiali o wszystkim i niczym. Ot tak, żeby był kontakt. Kiedy dołączyłam do stojących, jeden z panów, taki z gatunku błyszczących na turnusie i wszędzie obecnych,  omawiał właśnie tajniki śmierci gen. Świerczewskiego w związku z planowaną wycieczką w Bieszczady. Zakończył swoje wystąpienie zwrotem:
- ….to niemożliwe, żeby takiego generała wysłać ot tak w Bieszczady. Polowali na niego i tyle.
A wtedy inny z tej grupy dorzucił:
-  Zupełnie jak w Smoleńsku! Kto to widział, żeby wszyscy lecieli jednym samolotem.
- No tak ! to skandal, nigdzie tak nie ma! Ale mnie tam nikogo nie żal - tylko pilotów i stewardes. Reszta to same dupowłazy. Dobrze im tak! – skomentował specjalista od Świerczewskiego i poprawił opadające portki od rozciągniętych dresów.
- No! A Tusk sobie żyje! – powiedział ten drugi i potoczył nienawistnym oczkiem po zebranych, szukając chyba akceptacji, dla tej niewypowiedzianej myśli o konieczności ostatecznego rozwiązania kwestii życia Tuska.

Wszyscy milczeli z kamiennymi twarzami i tylko mnie atak zołzy dopadł. Ścisnął gardło, twarz przeorał i zanim pomyślałam, to mi uciekło:
- Pan, jak widzę, też w dobrej kondycji! Mimo tej tragedii.

Na szczęście otworzyli drzwi sali gimnastycznej i mogłam rozładować własną zołzowatość ćwiczeniami.
Łatwo nie jest! Bo leczenie zołz i skrofułów to długi proces.
Tym bardziej, że leczą zołzy.
Czytaj więcej »

Pokój na godziny

07:13
Po takim tytule mam murowane tysiąc wejść na bloga! Nic tak nie przyciąga uwagi jak seks lub przemoc. Do przemocy nie doszło, więc tylko mi seks pozostał.
Do opisania oczywiście.
A było tak…. Szczęśliwie otrzymałam skierowanie na leczenie uzdrowiskowe, szczęśliwie z własnym mężem. Mniej szczęśliwie – że zaraz po świętach wielkanocnych (trzeba było przygotować się przed świętami) i zupełnie nieszczęśliwie (ale to tylko z punktu widzenia ewentualnej rozrywki sanatoryjnej) z mężem silnie uszkodzonym, którego uszkodzenie uznał nawet ZUS. Ci, którzy ostatnio mieli zaszczyt stawiać się na komisję w ZUS-ie rozumieją, o czym mówię. Tam nawet ciężko chromy na ciele jest zdrowy i zdolny do pracy, nie podlega żadnemu świadczeniu i nie ma dla niego litości. Dlatego mój stosunek do uszkodzenia mojego męża zmieniał się po każdej kolejnej komisji ZUS-owskiej, ponieważ każda uznawała jego przypadek, jako niepodważalny. Zrozumiałam więc, że męża mam absolutnego inwalidę, który w sanatorium nie tylko nie potańczy, ale nawet na spacer nie pójdzie, choć nogi ma zdrowe. Skoro ZUS uznał konieczność rehabilitacji i kolejnych zabiegów, to strach z takim facetem nawet przejść koło ewentualnych tańców i nienaturalnych ruchów biodrami. Nie mówiąc już o innych uciechach. Ale co tam, w końcu nie na tańce jadę, tylko na renowację starówki, czyli po zabiegi przywracające młodość, siły i zdrowie!

I nawet wizja pobytu w Polsce B, w dodatku w ruinie, mnie nie powstrzyma! Taka siła we mnie tkwi i samozaparcie!
Wyjechaliśmy w tę podróż na koniec Polski z pewnym wyprzedzeniem, by po drodze, przy okazji pozałatwiać różne sprawy. Najpierw zaskoczyła nas zima. Znienacka napadła na nas i na innych użytkowników drogi. My mieliśmy więcej szczęścia, bo jechaliśmy na koniec Polski. Ci co próbowali po świętach wyjechać na koniec świata przez Wrocław do Niemiec mieli gorzej, bo było ich tylu, że utknęli w korkach na autostradzie, z letnimi oponami i w kompletnej zadymie. Takie coś widziałam w Polsce pierwszy raz w życiu. Na szczęście na sąsiednim pasie. To znaczy widziałam niewiele, bo właściwie nikt nic nie widział, tak lało, wiało. Tylko sznur świateł nieprzerwany przez 20 kilometrów. Robi wrażenie. Jakoś dojechaliśmy bez przeszkód do celu, mimo letnich opon i niesprawnej ręki kierowcy.
Postanowiliśmy przenocować w hotelu na trasie. Hotel znaleźliśmy przez popularną wyszukiwarkę. My mieliśmy wszystkie potwierdzenia, panienka w recepcji nie miała nic. Za to w oczach miała przerażenie, więc natychmiast udała się na zaplecze po kierowniczkę. Kierowniczka – pani w wieku dojrzałym, z włosem  w poświątecznym nieładzie, o kolorze mocnej rudości z pasemkami czerwonymi wyszła po chwili i spojrzała niechętnie. Już podczas pierwszej próby wyjaśnienia nieporozumienia miałam wrażenie, że włosy sztywnieją jej z każdą chwilą bardziej i sterczą bardziej  we wszystkie strony świata. Przy czym tych stron jest znacznie więcej niż cztery.  Wyglądała, jakby miała na głowie hełm z kolcami. Albo skorupę od kasztana. Tylko rudą. Nie mogłam oderwać oczu od tego uzbrojenia, bo była to jakaś fenomenalna zemsta stylisty i pewnie dlatego straciłam czujność wpatrzona w ten cud kosmetyczno-technologiczny. Gdzieś tam między etapem zadziwienia, a etapem zwątpienia w to co widzę, dotarło do mnie, że mimo, iż pani ma wszystko zajęte, to jednak coś dla nas znajdzie. Mąż zapłacił, zabrał klucz i poszliśmy do pokoju. Niezwykły widok kolczastej głowy został pod powiekami.
Pokój był z trzema łóżkami i łazienką, a jedyne czego mu brakowało, to przyjemnego ciepła. Mnie zabrakło rozumu, by natychmiast wrócić do właścicielki sterczących kosmyków i oddać jej klucz, a następnie uciekać w tę wiosenną zimę na dworze i śniegi puszyste zdobiące nieśmiałą zieleń na drzewach.
W zamian odkręciliśmy kaloryfer i z nadzieją na nagrzanie pokoju, poszliśmy coś zjeść i zobaczyć rynek miasteczka.

Wróciliśmy po dwóch godzinach.
W pokoju było tak samo zimno. I wtedy mój schorowany mąż zarządził poszukiwanie grzejnika, albo odwrót z hotelu. Determinacja była spora, bo jego bark (uznany nawet przez ZUS!) nie lubi zimna.
Zeszliśmy do recepcji. Dzieweczka po naszej prośbie o grzejnik, ze śmiercią w oczach zawołała kolczastą kierowniczkę. Ta wyszła z zaplecza, a uśmiech tężał na jej twarzy, jak ja, na tym wiosennym mrozie za oknem lub w chłodzie pokoju. Pierwsze zwarcie - prośba o grzejnik - skończyło się wspólnym galopem po schodach do pokoju. Kolczasta leciała, jak młódka, ale ja nie byłam nic gorsza. Poza tym miałam klucz, więc psychicznie byłam do przodu.
Wpadła do pokoju z impetem i przecisnęła do kaloryfera umiejętnie schowanego za szafą i łóżkiem.
- Odkręcony – powiedziała żałośnie
- Na maksa – dodałam z lubością przeżywając kolejne zwycięstwo w tej wojnie z nieuczesaną.
A w łazience nie ma kaloryfera wcale – dodałam z satysfakcją, bo nic tak nie cieszy, jak racja po mojej stronie.

- Nie ma – odrzekła i schyliła głowę z rudymi kolcami.
- A jakiś dodatkowy grzejnik Pani  ma? – włączył się mój małżonek
- Nie mam – odparła, a na twarzy miała już tylko zajadłość.
- No to my rezygnujemy z tego pokoju – powiedział mąż i na te słowa czerwono rude kolczaste dziwo rzuciło się do drzwi i w zawrotnym tempie uciekło.

Zebraliśmy nasze podręczne bagaże i udaliśmy się do recepcji.
Tym razem za kontuarem stała sama kierowniczka i jej kolce. Ponieważ wzrost miała raczej niewielki, a kontuar był z tych solidnych, co to umiejętnie oddzieli, schowa a w razie konieczności będzie murem fortyfikacyjnym, zza blatu wystawała tylko kolczasta głowa z tymi czółkami rudo-czerwonymi. I gdyby nie ta niespodziewana zima za oknem, noc, bark i brak perspektywy, to pewnie z zachwytu dla tego widoku zostałabym w tym hotelu, trwając w bezruchu, żeby nie spłoszyć tego zwierzoczłekoupiora.
Zaraz po tym, gdy Pani stanowczo stwierdziła, że zrezygnować możemy, ale kasy nam nie odda, bo „się nie da!” nastąpiła wymiana ciosów kolczastej głowy i mojego męża! A ja trwałam w drugiej linii, w bezruchu, obwieszona torbami, jak przesiedleńcy, bo mąż ze względu na bark może się obwiesić jednostronnie. A w zdrowej ręce miał portfel i nim machał. Pani machała obiema, potrząsała kolcami i rzucała gniewne spojrzenia. Brzydkich wyrazów nie używali, ale nawzajem wysyłali sygnały rozmaite, mające uzmysłowić przeciwnikowi, że jest niekompetentnym idiot(k)ą i nie wie, że się (nie) da! Każde z nich wykonywało szereg nerwowych ruchów po swojej stronie kontuaru. Przypominali dwa szykujące się do wojny koguty, przy czym ona bardziej ze względu na kolory. I wzrost.
I do tego momentu wszystko było mi znane i bliskie (z wyjątkiem kolców), a potem nagle nastąpił zwrot akcji i Pani zaproponowała zwrot kasy, ale bez VAT-u. Mąż się zgodził i kiedy już, już wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały pojednanie stron, Pani kładąc pieniądze na ladzie powiedziała mściwie:
- Nie takie numery tu widziałam! Nie Pan jeden bierze pokój na godziny!
I tu nas rozwaliła kompletnie.
Mąż zaniemówił, a ja aż wciągnęłam powietrze z gwizdem i opuściłam torby!
No bo trzeba mieć chyba kolce w mózgu, żeby wpaść na taki koncept!

Co ja niby w tej zimnej norze miałabym robić, z tym chromym jednorękim? W dodatku własnym mężem od bardzo dawna? I dlaczego miałabym jechać w tym celu na drugi koniec Polski? No i jeszcze pomyślałam sobie o swoim i męża peselu.
I najpierw chciałam się oburzyć….Ale po chwili uznałam, że oto usłyszeliśmy jeden z większych komplementów. Oboje! Każdy trochę inny, ale w obu przypadkach budujący.
Oto mój mąż objawił się w świetle tej wypowiedzi jako sprawny i operatywny kochanek.
A ja stałam się nagle na tyle atrakcyjną kobietą, żeby z mojego powodu doszło do takich zdarzeń, jak wynajęcie pokoju na godziny i oszwabienie kolczastej!

No i czy nie po to jeździ się do wód, by się odmłodzić?
Proszę, jaki cudowny efekt!
I to w tak  krótkim czasie!

Polska to kraj cudów.
Czytaj więcej »

Kot metodyk

13:23
Kiedy dawno temu zaczynałam pracę w charakterze doradcy metodycznego (dla niewtajemniczonych: to osoba, która wspiera innych nauczycieli tego samego przedmiotu, w skutecznym osiąganiu założonych celów dydaktycznych) wśród pracowników Wojewódzkiego Ośrodka Metodycznego krążył żart o kocie metodyku. Otóż pewnego marcowego wieczoru młody kocurek wybierał się na łajdaczkę i bardzo chciał się złajdaczyć skutecznie i wielokrotnie ze wszystkim chętnymi do współłajdaczenia się kotkami. Kiedy już wyszedł z domu ze zdziwieniem zauważył, że idzie za nim stary kocur.
Przystanął, odwrócił się i pyta kocura:
- A ty dokąd? Przecież już nie możesz się łajdaczyć?
- Móc, to może nie mogę, ale popatrzeć i doradzić zawsze! – odpowiedziało kocisko, jak rasowy metodyk.

Z tamtych lat został mi nawyk podglądania warsztatu pedagogicznego innych ludzi i czerpania przyjemności, kiedy zdarzy mi się podejrzeć prawdziwego mistrza czy mistrzynię. Dlatego z wielkim zapałem udałam się na pierwsze spotkanie „Chóru Dziadów i Bab”.
Idea tego chóru – praca z seniorami - jest bliska memu społecznikowskiemu sercu, jak żadna inna. Jednak zanim się zapisałam z tyłu głowy pojawiły się wątpliwości - czy ja na pewno powinnam śpiewać w chórze? w Operze? jakieś granice przyzwoitości w ocenie swoich możliwości powinnam chyba mieć? Szczęśliwie wszystkie pokonał kot metodyk siedzący we mnie od dawna. Pewnie, gdyby nie nazwa tego chóru, to bym się wycofała. Ale kiedy ktoś ma odwagę tak nazwać chór, to znaczy, że jest to człowiek, którego warto zobaczyć w pracy. Pobiegłam
Było warto!
Mimo ulewnego deszczu i pogody, jak z angielskich kryminałów, mimo przedświątecznego tygodnia, Sala Drawicza w Operze Poznańskiej była wypełniona po brzegi. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Już tylko na ten widok serce rosło i upewniałam się w przekonaniu, że seniorzy szukają aktywności. A potem przyszedł Grzegorz Wierus dyrygent Teatru Wielkiego w Poznaniu i wszystko stało się jasne. Zrobiło się natychmiast jeszcze sympatyczniej, muzycznie, swojsko i pracowicie. Siedziałam i podziwiałam talent tego człowieka. Nigdy bym nie uwierzyła, że próba chóru (o ile  można nazwać chórem zebraną dosłownie z ulicy grupę ludzi w wieku mocno dojrzałym!) może być tak ciekawym i jednocześnie inspirującym przeżyciem. Energia pana Grzegorza Wierusa, jego zapał i dar komunikacji, dystans do siebie i zdolność mobilizowania ludzi do wysiłku spowodowały, że trwałam w zachwycie, a stare kocisko we mnie, aż mruczało z zadowolenia. Talent muzyczny w przypadku dyrygenta jest oczywisty, ale tego jak Grzegorz Wierus pracuje z seniorami, to mogliby się od niego uczyć wszyscy, którzy zabierają się za tę trudną pracę.
Nie nudził, nie gwiazdorzył, nie mizdrzył się  i nie obiecywał – czyli umiejętnie omijał rafy, na które wpadali prowadzący,  z którymi miałam dotychczas okazje pracować na zajęciach jako uczestniczka-seniorka. Maestro przyszedł, przywitał, rozciągnął zebranych, wytłumaczył, zachęcił, pokazał, rozruszał i rozśpiewał. W tajemniczy sposób obudził energię tkwiącą w ludziach, którzy przyjęli jego zaproszenie. Śpiewaliśmy  trudny kawałek pod bardzo znaczącym tytułem „Czeka nas uciech moc” ( z „Zemsty nietoperza”), co w przypadku seniorów wydawać by się mogło mało przekonujące  (bo co ich czeka, to już oni dobrze wiedzą), ale  pod dyrekcją Grzegorza Wierusa ma szanse zabrzmieć mimo wszystko, jak nadzieja na uciechy. Dla mnie – kompletnego laika muzycznego, ale z ogromną naturalną potrzebą śpiewania i nieodkrytymi pokładami możliwości  w tej dziedzinie - efekty pracy z naszą grupą były niezwykłe. Najważniejsze było jednak to, że wszyscy ludzie po zajęciach wychodzili z uśmiechem na twarzy.

Zobaczyć jednocześnie prawie setkę uśmiechniętych seniorów w Poznaniu – myślałam, że to niemożliwe. A jednak.
Piszę o tym wydarzeniu  z kilku powodów. Po pierwsze: uważam, że  koniecznie trzeba mówić głośno, kiedy dzieje się coś dobrego. A w tym przypadku mamy nie tylko świetny pomysł, ale także znakomite wykonanie i wyjątkowo dobrą społeczną robotę.
Po drugie: za wszelką cenę trzeba pokazywać dobre wzorce pracy z seniorami, bo bardzo potrzebujemy w naszym starzejącym się społeczeństwie takich inicjatyw, w wykonaniu ludzi z talentem do tej trudnej pracy. Seniorów przybywa, a pomysłów na aktywizowanie tej grupy ciągle zbyt mało.
Po trzecie: nabór do „Chóru Dziadów i Bab” ciągle trwa, więc wysyłajcie swoich bliskich, jeśli lubią śpiewać. Dziadów brakuje szczególnie, ale baby też zostaną ciepło przyjęte.
A po czwarte: namawiam wszystkich, którzy przymierzają się do pracy z grupami seniorów, by poszli i zobaczyli, jak to robi Grzegorz Wierus. Warsztatu pracy najlepiej uczyć się od najlepszych. I wcale nie myślę tu o stronie muzycznej, tylko o warsztacie pracy z grupą ( a ma dużą i głośną). I tu już oczywiście odezwał się mój kot metodyk.

No i wreszcie refleksja na koniec – czego by o mnie nie powiedzieli, nikt mi nie zarzuci, że nie śpiewałam w Operze.
Śpiewałam! I to altem!

A teraz idę poćwiczyć śpiewanie do kuchni, bo idą święta!

Dobrych Świąt życzę!

 

„Chór Dziadów i Bab” ukonstytuował się w zeszłym sezonie artystycznym i zapoczątkowały go zajęcia zatytułowane „Moniuszko w kolorze”. W obecnym sezonie działalność chóru wspiera Stowarzyszenie Kulturalne Pegaz i to ono pozyskało środki, aby chór zaczął działać. Stowarzyszenie jest także patronem Herbatek z Pegazem, które ruszają już 23 kwietnia i na nie też będą zapraszani seniorzy. Będą to spotkania z artystami Teatru Wielkiego w Poznaniu.

Poniżej linki:

http://www.opera.poznan.pl/pl/moniuszko-w-kolorze

https://www.youtube.com/watch?v=6VZ6ncIUhAo

Autorem fotografii jest Michał Leśkiewicz.
Czytaj więcej »

Jak to działa?

13:42
Co najmniej trzy razy w minionym tygodniu usłyszałam pytanie „no co ty z tą starością?”.
Kiedy pytają mnie o to osoby młodsze, widzę na ich twarzy autentyczne zdziwienie i malujący się cień podejrzenia, że mówiąc o tych problemach lub przypisując się do grona osób dojrzałych wiekiem, jestem jakaś mniej wiarygodna, na pewno nieprawdziwa. A może nawet kokietuję, oczekując zaprzeczeń, że gdzie tam mnie do starości, że wcale nie wyglądam i podobne temu elegancko brzmiące frazesy.
Starsze natomiast podważają moje prawo do bycia starszą, bo przecież…. one są starsze.  i czuję, że tak naprawdę to według nich nie mam prawa nic wiedzieć o tym, do czego się nieprawnie przypisuję. Coraz częściej mam w związku z tym poważny dylemat, czy tłumaczyć swoje przekonania, czy też sprawy zostawić bez komentarza. Wydaje mi się, że to oczywiste, że człowiek się starzeje, że wiele spraw widzi inaczej i musi w tej nowej dla siebie sytuacji, jakoś się urządzić. Co więcej, nie opuszcza mnie przekonanie, że podobnie myśli większość ludzi. No i potem zderzam się z tym pytaniem, i już sama nie wiem co mi wolno, a kiedy uzurpuję sobie jakieś prawa.

Ostatnio moim guru stał się Jerzy Dziewulski – specjalista antyterrorysta. Po kolejnym zamachu powiedział w jednej ze stacji telewizyjnych, że aby przeciwdziałać zamachom terrorystów, trzeba się wcześniej dobrze do nich przygotować. Nikt nie odmówi słuszności temu stwierdzeniu, a mnie ono bardzo przypadło do gustu. Bo generalnie lubię być przygotowana, a w szczególności na  nieuchronne. A starzenie postrzegam jednak jako proces nieuchronny, mimo wysiłków kosmetyczki, fryzjerki i dietetyków (ci występują  w liczbie mnogiej, bo mimo nieustannych wysiłków ciągle nie mogę trafić na swojego – czytaj z dietą skuteczną i dobraną do moich ciasteczkowych potrzeb). Idąc dalej tropem pana Jerzego, chodzi o to, żeby się przygotować zawczasu, z wyprzedzeniem. W przypadku starości takie przygotowanie następuje wtedy, kiedy człowiek antycypuje (znaczy się wyprzedza myślą!) i umie przewidzieć, co się stanie, jak nie przewidzi lub nie dopilnuje. Nie wiem ile czasu trzeba  wyprzedzać zdarzenia w przypadku terroryzmu,  ale w przypadku starości działać trzeba natychmiast, jak tylko się zrozumie, że dzieli nas od niej niewiele, ale za to będzie trwała dłużej.
I to niestety wcale nie musi być pocieszające. 
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ludzie nie tylko nie chcą o starości rozmawiać. Oni nawet boją się o niej myśleć. Zamiast refleksji, włącza się chyba pobożne życzenie „a może jednak mnie się uda ominąć”? Tymczasem odkryłam ostatnio pewien mechanizm postępowania, który odważnie obnażam, bo wroga i jego sprzymierzeńców trzeba poznać. A poznawszy, zwalczać.

Jako przewidująca i zapobiegliwa, szukam i pielęgnuję wszelkie możliwości bycia aktywną, bo wiem, że to przedłuży moje życie i podniesie jego jakość. Stąd propozycję współpracy z pewnym wydawnictwem, polegającą na pisaniu  felietonów do jednego z periodyków, przyjęłam z radością. Celowo nie podaję żadnej nazwy, bo chodzi tylko o mechanizm, który chcę pokazać. Pisać miałam o sprawach seniorów i miało to być pisanie całkowicie bezpłatne, co obu stronom odpowiadało.

Wyznaczono mi datę oddania pierwszego tekstu. Napisałam i wysłałam do reaktora - seniora podobnie jak ja, wolontariusza. Przeczytał, pochwalił. Za kilka dni napisał maila z prośbą, bym swój tekst skróciła o 2/3, bo jest za długi. Każdy, kto kiedyś skracał wie, że to właściwie pisanie na nowo. Ale trudno. Wykończona grypą i zimą, usiadłam i skróciłam. Wysłałam w terminie teraz już do redaktora właściwego, który z ramienia wydawnictwa miał zebrać materiały od piszących wolontariuszy i zredagować całość.
I cisza.
Zorientowałam się po kilku dniach, że nie mam żadnego sygnału, że tekst dotarł tam, gdzie powinien. Wystraszyłam się, że coś pokręciłam, więc dzwonię do redakcji.

Pan Redaktor (młody głos) odebrał mój telefon i zapytany, czy tekst dotarł, odparł, że owszem. Ale jest pewien problem. I nawet ktoś miał do mnie w tej sprawie dzwonić, ale jakoś nie wyszło!

- W czym rzecz – pytam  z życzliwością, jako chętna do pracy wolontariuszka zainteresowana aktywnością społeczną i umysłową. Własną rzecz jasna.
- Bo Pani napisała felieton – słyszę w słuchawce
- …ale… na taki się umawialiśmy – odpowiadam nieśmiało
- no tak! Ale wie Pani, myśmy postanowili, że ten dodatek będzie miał jednak charakter informacyjny.
-? – zamurowało mnie. To miała być wkładka o sprawach seniorów, pisana przez nich samych. Jak oni chcą zrobić wydawnictwo informacyjne z czegoś, co wychodzi raz na dwa miesiące i jest małą wkładką? Tu moja wyobraźnia odmówiła współpracy, mózg się zlasował i utknęłam w myślowym niebycie i z rozdziawioną gębą!

Pan wyraźnie wyczuł moje osłupienie, bo zaczął mówić szybciej i głośniej, jakby sam siebie chciał przekonać do słuszności swoich racji. Niewiele pamiętam z tych wyjaśnień, bo wkurzenie odebrało mi rozum. Dotarło dopiero ostatnie zdanie:
- …. i podjęliśmy decyzję, że jednak nasi redaktorzy będą pisali tę wkładkę.
- tę wkładkę o sprawach seniorów? – dopytałam starając się za wszelką cenę ukryć wkurzenie.
- Tak, tę samą.
- ? - po raz drugi odjęło mi mowę. Potem przez moment miałam ochotę wywalić, co o tym myślę, ale obycie społeczne mi nie pozwoliło. Przełknęłam! I wtedy usłyszałam najgorsze:

- ale żeby Pani nie było przykro, to my zrobimy z Panią wywiad, bo Pani miała tam jakiś sukces? Prawda?
Matko do Ciebie – jak ja się modliłam się w duchu, żeby duch Korby z „Lejdis” odsunął się od mojego mózgowego centrum odruchów naturalnych i natychmiastowych. W całym moim życiu zawodowym i społecznym nikt mnie tak nie upokorzył, nie „zseniorzył” i nie wykluczył. Cała w środku byłam jedną wielką furią.
Potem siłą woli powstrzymałam emocje, odmówiłam wywiadu, bo nie wiem o jakim moim sukcesie Pan myślał i odłożyłam słuchawkę. Następnie przez kilka minut wrzeszczałam głośno brzydkie wyrazy, których elegancka kobieta nie używa, kopałam biurko i na końcu poryczałam się ze złości i upokorzenia.
Senior i jego sprawy stają się towarem na naszym ekonomicznym rynku. A ja nie umiem i nie zamierzam być towarem, na którym inni budują swój zawodowy dorobek. Nie chcę być tylko wypełniaczem i odbiorcą cudzych działań. Potrzebuję aktywności, tak samo jak tysiące innych wykształconych ludzi, którzy mają swoje zdanie, kompetencje, ogromne doświadczenie i mają potrzebę bycia aktywnym.  A w polskim myśleniu o seniorach o tej fundamentalnej potrzebie po prostu się zapomina. W zamian seniorzy dostają mniej lub  bardziej starannie przygotowaną cudzą papkę, a sami mają ją jedynie skonsumować. I najlepiej okazać zadowolenie.  
Domyślam się, że w tym wypadku redaktorom chodziło o wierszówkę i szansę zarobienia kilkudziesięciu złotych.
Mnie natomiast  o aktywność umysłową, obowiązek wykonania pracy, przynależność, poczucie wpływu i parę innych równie dziwnych rzeczy, zupełnie niezrozumiałych dla ludzi młodszych, którzy marzą o emeryturze, jako okresie absolutnego nicnierobienia. Tyle, że to mija z momentem przejścia w stan wyciszenia zawodowego. I wtedy dopiero dociera do człowieka, że nicnierobienie i zjadanie cudzej papki prowadzi do śmierci. Ale wtedy już jest za późno na zmiany!

Dlatego walczę teraz o prawo do aktywności, o zmianę w myśleniu o seniorach i wreszcie o to, by traktować ich jak partnerów w społecznym dialogu. Samodzielnych, myślących i …potrzebnych.  
No i dlatego ja „ciągle z tą starością”. Bo mechanizm wykluczania jest prosty, skuteczny i powszechnie stosowany.

I należy z nim walczyć.
Zawczasu.
Czytaj więcej »

Dzień dobry

13:42
Są takie dni. Naprawdę. Niewiele, ale są. Ja miałam taki w ostatni piątek.
Może dlatego, że wiosenny? Z prawdziwie majową temperaturą, ze śpiewem ptaków, z zapowiedzią zieleni i uśmiechem ludzi. Ostatni dzień marca był taki, że człowiek przestaje  wierzyć w możliwość przygnębiającej pogody i złego samopoczucia z jej powodu. Sama radość i wsparcie płynące zewsząd.
A może dlatego, że moja dusza społecznikowska pławiła się w dobrobycie? Dobrobyt oczywiście też społecznikowski – czyli spotkanie przy kawie i drożdżówce na konsultacjach społecznych dotyczących kierunków polityki senioralnej  Poznania. Funkcjonalne nowoczesne miejsce w Bramie Poznania i możliwość dialogu w przyzwoitych warunkach oraz kontakt z sympatycznymi, myślącymi ludźmi. I rozmowa na tematy, które ostatnio bardzo mnie interesują – czyli jak przygotować miasto, by zadbać o starszaków? Czego chcieć więcej? W jednym pomieszczeniu urzędnicy odpowiedzialni za przygotowanie strategicznego dokumentu, moderatorzy zbierający opinie i pomysły, sami zainteresowani, czyli seniorzy oraz przedstawiciele organizacji działających na ich rzecz. Urzędnicy otwarci i słuchający, moderatorzy sprawni i na dodatek nie roszczeniowi seniorzy. Trochę brzmi jak bajka, ale tak było.  I nawet jeśli tylko na użytek tego spotkania, to i tak dobrze.
Organizatorzy zadbali, by posłuchać przedstawicieli różnych grup seniorów. To szansa, że po zakończeniu konsultacji w centrum uwagi będą różne problemy, które trzeba w Poznaniu rozwiązać. Byli mieszkańcy Domów Pomocy Społecznej, byli członkowie Uniwersytetów Trzeciego Wieku, byli aktywiści społeczni, byli mocno zaawansowani w dojrzewaniu i „młodzieżówka senioralna” - czyli ja i moja koleżanka. I dopiero w tak bogatej reprezentacji widać różnorodność potrzeb i ogrom problemów do rozwiązania  w naszym mieście. Bardzo pouczające spotkanie.

Przy moim stoliku siedział sympatyczny starszy pan. Szybko nawiązaliśmy kontakt. Opowiadał, że mieszka z żoną w Domu  Opieki na Konarskiego. Żona jest ciężko chora od 54 lat, a w ich domu są takie warunki, że ona mimo wszystko ma ochotę do życia. Pan na nic nie narzeka, a kiedy szukamy problemów do ewentualnej zmiany podkreśla, że wiele się zmieniło i wszystko idzie w dobrym kierunku. Ale obok siedzi starsza pani, która walczy o utworzenie w Poznaniu domu opieki dla twórców. Wymienia nazwiska znanych poznańskich literatów, aktorów, dziennikarzy, którzy jeszcze kilka lat temu byli obecni w życiu kulturalnym. Obecnie mieszkają w domach opieki (nie wymienia adresów) w pokojach trzyosobowych, z przypadkowymi ludźmi. Warunki i to sąsiedztwo są dla nich niewyobrażalnie trudne. Podkreśla, że nie zasłużyli na swój los. Jej zdaniem należy utworzyć w Poznaniu ośrodek podobny do Domu Artysty Weterana Scen Polskich w Skolimowie. Trudno się nie zgodzić.
Kiedy w trakcie zajęć grupy prezentowały efekty swoich prac, rozmawialiśmy o bardzo różnych problemach związanych z opieką, opieką zdrowotną, transportem, dostępem do informacji, edukacją, budownictwem i dla mnie najważniejszym problemem, jakim jest zapewnienie seniorom możliwości bycia aktywnym i twórczym. W głowie może się zakręcić, bo właściwie nie ma dziedziny życia, która nie wymaga modernizacji, by miasto w którym żyjemy, stało się przyjazne mieszkańcom w starszym wieku. W dodatku każdy ze 126 000. poznańskich seniorów ma swoje oczekiwania, a przecież nie wszyscy seniorzy przyjdą na konsultacje. Nie opowiedzą o swoim losie i problemach, które przyniosła starość. Tym samym nie każdy problem zostanie rozpoznany i nie zostaną wprowadzone zmiany, by następnym pokoleniom seniorów było łatwiej.

W konsultacjach brali udział także studenci „School of form”. Uczą się projektowania, także zmian społecznych. Byli zaangażowani, słuchali uważnie. To bardzo podnosiło na duchu, bo w dialogu różnych interesariuszy, który w Polsce jest konieczny, niezbędny jest także dialog międzypokoleniowy likwidujący przepaść między starymi i młodymi.
Obecność młodszych jest na tych spotkaniach bardzo istotna, także z innego powodu. Koniecznie trzeba zmieniać pokutujące w naszych głowach przeświadczenie, że każdy starszy człowiek wymaga tylko pomocy i opieki. Paleta potrzeb seniorów jest ogromna i widać ją dopiero wtedy, kiedy w rozmowie biorą udział różni starsi ludzie. Jest polem do popisu dla innowatorów. Najważniejsze jednak, by seniorów traktować podmiotowo, by ich słuchać i słyszeć, za wszelką cenę wystrzegać życzliwej pobłażliwości, traktowania ich jak dzieci.

Jedna z seniorek, uczestniczka spotkania opowiadała o swojej przygodzie w tramwaju. Podszedł do niej młody człowiek, wyraźnie czymś rozeźlony, pochylił się i powiedział:
- Mam nadzieję, że wkrótce wynajdą taki proszek, że jak Cię nim posypię, to znikniesz na zawsze.
Na co ona odpowiedziała rzeczowo:
- Nie martw się! Jak będziesz miał moje lata, to ten proszek będzie już w powszechnym użyciu!

Ta wstrząsająca historia pokazuje, ile musimy razem zrobić. I jak ważna jest obecność na konsultacjach społecznych oraz przemyślana polityka senioralna. Kolejne spotkania we wtorek 04.04. i środę 05.04.  
Idźcie koniecznie! Więcej informacji tu: http://www.poznan.pl/mim/info/news/z-seniorami-o-ich-problemach,103865.html

Ja wyszłam z przekonaniem, że zainwestowałam swój czas we własną przyszłość i że tak trzeba.
No i dzień stał się jeszcze lepszy.
Pewnie dlatego, że przyniósł nadzieję.
Czytaj więcej »